„Architekt zostaje architektem zwykle po to, żeby budować” (s. 80) – pisze Grzegorz Piątek, tłumacząc niezwykłą energię, z jaką przedwojenni architekci przystąpili do odbudowy Warszawy w 1945 roku. Jednocześnie doświadczenie wojny kazało im myśleć o fundamentach nowego powojennego świata, w tym o projekcie najlepszego miasta na świecie. Figura architekta, po części być może bezwiednie i nie bez pewnej ambiwalencji, stała się przez to wcieleniem nie tyle budowniczego, ile – projektanta demiurga, kogoś, kto chce modelować otaczającą go rzeczywistość (go, bo w większości byli to mężczyźni).
Chęć przekształcania świata można zrozumieć, tym bardziej że „Warszawa należy do najbardziej zaniedbanych pod względem estetycznym miast Europy”. To nie jest uwaga z 2020 roku, ale z 1915, z broszury Alfreda Lauterbacha, który wytykał Warszawie i warszawiakom wszystkie możliwe wady urbanistycznej i architektonicznej formy miasta. Książka zaczyna się zatem od stuletniej już listy wstydu (i lista, i wstyd akurat ożywają we współczesnych sporach o Warszawę). Po części zawiniona jest ona przez historię – miasto u progu pierwszej wojny światowej pozostaje zduszone w rozwoju przez carskie imperium, które powstrzymywało jego rozbudowę granicami garnizonu (dziś zostały z tego ślady po fortach). W dwudziestoleciu trochę się zrobić udało, ale brak czasu i środków oraz istniejąca zabudowa i „niewola działki budowlanej” właściwie uniemożliwiły zmianę bardziej systemową. Dopiero rok 1945 miał stać się nowym otwarciem – znaczące, a miejscami radykalne, zniszczenie tkanki miejskiej w połączeniu z narzędziami nowej władzy pozwoliło na wytyczenie nowych założeń urbanistycznych z intencją objęcia całości życia miasta.
Grzegorz Piątek, „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949”, W.A.B., Warszawa 2020Najważniejszą, choć nie jedyną, jednostką zaangażowaną w dzieło tworzenia nowej Warszawy było Biuro Odbudowy Stolicy (1945–1951) i to wokół jego historii instytucjonalnej oraz historii współtworzących je osób osnuta jest zasadniczo narracja Grzegorza Piątka. Książka napisana jest żywo niczym powieść, zwłaszcza jej część pierwsza, plastycznie oddająca żywioł miasta powracającego do życia, braki, z którymi mierzą się mieszkańcy, a także barwne portrety ludzi, jak Anne-Louise Strong, amerykańska dziennikarka, z ducha i postury godna swego nazwiska, czy Marian Spychalski – na słowo wierzy się, że można było pójść za nim w ogień, a w każdym razie w BOS. Akcja tej książki dotyczy złożonych wyborów – politycznych, społecznych i egzystencjalnych – gdzieś pomiędzy dyskursem a rzeczywistością, głodem planu a głodem urządzenia się, choćby tymczasowego, między projektem a ścierającymi się interesami różnych grup i osób, pomiędzy życiem, które „wlewało się jak woda do koryta wyschniętej rzeki” (s. 239), a próbami zaprojektowania biegu i ram tego koryta.
Tak pisał w 1945 roku Juliusz Starzyński, historyk i krytyk sztuki, zastrzegając jednak przy tym, że podobne stwierdzenie może wydawać się dziwne. W ówczesnym języku rzeczywiście dominują inne określenia: „morze gruzów”, „kamienna pustynia”, „kikuty domów”. Na mapie zniszczonej Warszawy ten „ocean ruin” został oznaczony za pomocą ciepłych kolorów (pomarańczu i brązu); wokół niego rozlewała się błękitna przestrzeń zamieszkiwalna. Szacunki zniszczeń zmieniały się nieco w czasie i do dziś budzą kontrowersje, ale ruiny najpierw obezwładniały. Stąd nieoczywista była decyzja, by Warszawę odbudować – jako miasto do życia. Decyzja polityczna, która zapadła w Moskwie, zgodna była jednak z mocnym przeświadczeniem, że „Polską rządzi się z Warszawy”, a rząd musi przestać być „lubelski”.
Niemal jednocześnie jednak miasto zaczęli zajmować i zaludniać powracający do niego mieszkańcy – warszawiacy i warszawianki wracali „na swoje”, którego często już nie było, bo nie wyobrażali sobie życia poza Warszawą albo po prostu nie mieli dokąd jechać. Pierwsza część książki, zatytułowana właśnie „Powroty”, opisuje te wszystkie nieoczywiste decyzje, i polityczne, i indywidualne – o przyjeździe do Polski z Zachodu, o przyjeździe do Warszawy, ale także o akcesie do projektu tworzenia nowego państwa. Grzegorz Piątek przede wszystkim skupia się na ukazaniu warunków, w których podejmowane są te decyzje – doświadczenie okupacji, niepewność związana z nową władzą, ale też poczucie klęski wynikające ze zniszczenia miasta i powstania warszawskiego. Nowy porządek, przynajmniej urbanistyczny, mógł wydawać się skutecznym remedium na porażki dwudziestolecia, a zarazem koniecznością w świetle stanu miejskiej zabudowy.
Codzienna rzeczywistość Warszawy 1945 czy 1946 roku, przypominającej „posępny twór nieokiełznanej natury”, to gruzy, trupy ludzi i zwierząt, wypalone lub naruszone bombami domy grożące zawaleniem, brak światła i wody oraz elementarnego zaopatrzenia. W mieście trwają niekończące się ekshumacje – tylko do maja 1945 roku wydobyto 27 tysięcy ciał. Jednocześnie dość szybko ruiny przestają być symbolicznie wartościowaną pozostałością po dawnym mieście i po wojnie – stają się, jak zauważa autor za Agatą Pietrasik, gruzami. Materią, z którą trzeba coś zrobić: uprzątnąć, wywieźć, zagospodarować. Szacunki mówią, że sama wywózka tej substancji zajmie lata, toteż mnożą się pomysły na wykorzystanie gruzu: tworzenie skarp, nasypów, wykorzystanie po części jako materiału do odbudowy. Trwa też wyburzanie domów, które nie nadają się do odbudowy lub, z czasem, stają na przeszkodzie realizacji planu. Burzenie jest widowiskiem, które dostarcza dawki adrenaliny – głód na nią rozbudziła wojna – ale ciągle zdarza się, że domy padają ofiarą żywiołu. Walą się pod naporem burz (jak 22 lipca 1945 roku) albo nie wytrzymują ciężaru aktywności gnieżdżących się w nich ludzi. To praca ciągłego zagospodarowywania, zdobywania, załatwiania, pozyskiwania, szabru i recyklingu. Ruiny są „niczyje”, a Warszawą rządzi, by sparafrazować Kazimierza Brandysa, duch zarazem litościwy i zaradny. To rzeczywistość, w której stołówka – jak ta zorganizowana dla pracowników BOS – raz dziennie wydająca posiłki (o ile przyjdzie się z własnym naczyniem i sztućcami), jest przywilejem. Radość wywołuje pierwszy tramwaj, czynna linia telefoniczna, uruchomiony kawałek wodociągu. (Wciąż mi się zresztą wydaje, że najlepiej tę niejednoznaczną, pełną emocji rzeczywistość pokazała pierwsza seria „Domu” w reżyserii Jana Łomnickiego, zrealizowana w 1980 roku).
Jednocześnie przyszłość polityczna jest niepewna – niektórym zdarza się jeszcze pewnie wierzyć w zasadniczą odmianę losu Polski, ale wątpliwości i pytania dotyczą raczej tego, jaki ostatecznie charakter przybierze nowy ustrój. W roku 1945 czy 1946 można jeszcze wierzyć, że będzie on w miarę otwarty. Poczucie obowiązku nakazuje też odbudowywać kraj i otoczyć opieką wszystko to – materialne i niematerialne – co przetrwało wojnę. Generał Leopold Okulicki, rozwiązując w styczniu 1945 roku Armię Krajową, wzywał także do aktywnego włączenia się w proces odbudowy, „starając się opanować wszystkie dziedziny życia Tymczasowego Rządu Lubelskiego” (s. 81). Przeżycia wojenne weryfikują wcześniejsze postawy, potęgują poczucie konieczności zaangażowania – Szymon Syrkus, akurat aktywny przecież również przed wojną, pisze o swoim obozowym doświadczeniu, że zmusiło go do „opuszczenia Wieży z Kości Słoniowej” (s. 80). Architekci przecież, jak już zostało powiedziane, chcą budować domy. Wreszcie – muszą także z czegoś żyć. A jednocześnie zyskują szansę na realizację dalekosiężnych wizji.
Tę złożoną sieć motywów, okoliczności i postaw Piątek pokazuje fascynująco – w końcu w skład Biura Odbudowy Stolicy wchodzą tak różne osoby jak komunista Józef Sigalin, wspomniany Marian Spychalski i Szymon Syrkus, ale też Lech Niemojewski, autor ważnych projektów sanacyjnych, Bohdan Lachert, projektujący dla mieszczan, Jan Zachwatowicz, państwowiec, skupiony na ratowaniu zabytków, Piotr Biegański, dla którego wzorcem przebudowy była swego czasu faszystowska modernizacja Rzymu, czy Stanisław „Agaton” Jankowski, uczestnik powstania i adiutant generała „Bora” Komorowskiego, który w 1946 roku, po odbyciu rocznych studiów urbanistycznych, decyduje się na powrót z Anglii do Polski. „Wobec zniszczenia Warszawy wszyscy byli równi”, pisze Piątek, nieco chyba na wyrost, bo jednak dużo zależało od „pleców” Sigalina. Co jednak istotne, wobec zniszczenia Warszawy rzeczywiście wszyscy uznali konieczność działania.
Więc wiadomo, że Warszawa żyje, wiadomo, że będzie odbudowana. Pytanie jednak: jaka ma być?
Wspólne dla kształconych przed wojną i wirtualnie pracujących i dokształcających się w czasie wojny architektów było upodobanie do idei modernistycznych. Ich prorokiem był oczywiście Le Corbusier, ale projektowanie funkcjonalne nie wymagało przejęcia wszystkich jego idei i ich konsekwencji. Powszechne było też przekonanie, że warunki bytowe w przedwojennej Warszawie należą do jej większych wstydów, o czym Piątek przypomina nie tylko słowami Lauterbacha, ale przede wszystkim opisem nędzy tzw. dzielnicy północnej, jak się eufemistycznie określało część miasta zamieszkałą przez biedotę żydowską, a z czasem również polską.
Stanisław Jankowski jeszcze przed wojną, i to na łamach bliskiego ONR „Prosto z Mostu”, pisał: „Możemy nie chcieć dla każdego raz na tydzień kury w garnku, ale chcemy dla każdego Polaka na co dzień dachu nad głową, powietrza i słońca” (s. 87). Idea szklanych domów była żywa – i jako wabik polityczny zachęcający architektów poza Polską do powrotu do kraju, i jako ogólny wyznacznik projektu urbanistyczno-społecznego łączącego ludzi o różnych postawach czy przynależnościach politycznych.
Stanisław Dziewulski, współtwórca wraz z między innymi Zygmuntem Skibniewskim całościowego planu przestrzennego i urbanistycznego Warszawy, jeszcze we wrześniu 1944 roku w „Wytycznych programu odbudowy Warszawy” planował „naprawienie błędów rozwoju w ciągu ostatniego stulecia, powrót do zdrowej tradycji urbanistycznej oraz zaspokojenie w pełni współczesnych potrzeb społecznych, artystycznych i technicznych w życiu wielkiego miasta” (s. 170). Druga część książki Grzegorza Piątka rekonstruuje „Projekty”, czyli składowe wielkiej wizji utworzenia nowej stolicy – a właściwie Warszawskiego Zespołu Miejskiego, który skutecznie łączyłby milionowe miasto z podmiejskimi okolicami zamieszkiwanymi przez około 800 tysięcy mieszkańców.
Pierwszy projekt planu przedstawiony został 4 lutego 1946 roku; w zmienionej wersji uchwalony został rok później. Zapowiadał, że zostanie zbudowane „od nowa najpiękniejsze, najlepsze miasto świata – Warszawa”. Plan wykorzystywał sytuację zastaną. Zakładał, że to, co przetrwało, nie ma znaczenia, ponieważ nadrzędne są cele ogólnourbanistyczne. Opierał się także na narzędziu, jakim był tzw. dekret Bieruta z października 1945 roku, pozwalający na komunalizację gruntów – dość szeroko chwalony, bo umożliwiający planowanie przestrzeni miejskiej z myślą o jej funkcjach społecznych, a nie jedynie prawie własności (wspomniana już „niewola działki budowlanej”).
Całość zabudowy miejskiej miała zostać podzielona na ośrodki skupiające funkcje administracyjne, społeczne, akademickie lub mieszkaniowe. Te z kolei miały się dzielić na osiedla (lub „jednostki sąsiedzkie”), a dalej na kolonie. Co ważne, osiedla miały odpowiadać na „wszystkie potrzeby wszystkich mieszkańców”. Duży nacisk kładziono na rozwój terenów zielonych, obiecywano też dobrą komunikację pomiędzy stosunkowo odległymi od siebie częściami miasta oraz przedmieściami. Pewna sprzeczność kryła się chyba w tym funkcjonalnym podziale miasta przy jednoczesnym założeniu niewyodrębniania dzielnic pod kątem ich składu społecznego. Niezrealizowana też, nawet na poziomie samego planu, pozostała obietnica wyraźniejszego zwrócenia się miasta ku Wiśle.
Sfunkcjonalizowana została też rola zabytków. Jedna z wyrazistych linii sporu w obrębie Biura Odbudowy Stolicy obejmowała właśnie „zabytkowiczów” i „modernistów”. Jan Zachwatowicz, pierwszy szef BOS, a potem kierownik Wydziału Architektury Zabytkowej w nim, miał jednak do tego podejście szczególne. „Ilość i jakość zabytków w Polsce nie pozwala na stosowanie zasad głoszonych przez kongresy konserwatorskie” – mówił. I dodawał: „Wymowa kształtu architektonicznego jest niezależna od tego, kiedy go wykonano”. Z historii miała być wyczytana pewna myśl nadrzędna, a następnie zrealizowana w założeniach i detalach budynku – jak trzeba, to również „poprawiająca” historyczną realizację owej myśli. Dla architektów ważne było oczywiście zachowanie ciągłości; jeszcze wówczas nie budziło ono również oporów władzy, która przedstawiała się jako niedążąca do radykalnego zerwania. Poza jednak różnymi „szkołami konserwacji” podstawowe znaczenie miał kontekst. Większość zabytków warszawskich należało odbudować, a nie konserwować. Traciły one zatem walor historyczności substancji, a kwestia formy ich odbudowania – ostatniej przed zniszczeniem, projektowanej, czy z jakiegoś określonego momentu historii – była do dyskusji. Zwyciężały dwa rodzaje argumentów: te, które odwoływały się do „dobrej” formy architektonicznej czy urbanistycznej (idealizowany okres stanisławowski), oraz te, które sprzyjały pożądanej wersji historii.
Konferencja Warszawska PZPR w dniu 3 lipca 1949
W tym kontekście zresztą dobrze widać, że obecne w książce napięcie pomiędzy „planem” a „żywiołem” nie było wcale „czyste”. Wielość argumentów, ale też upodobań osobistych sprawiała, że zapadało mnóstwo decyzji arbitralnych, z perspektywy wiedzy historycznej nieuzasadnionych czy budzących wątpliwości. Projekty zderzały się z „żywiołem”, który drzemie także w ich twórcach.
Piątek skupia się zasadniczo na tych punktach planu, które – jak Mariensztat, Trasa W-Z czy Muranów – udało się zrealizować. Na przykładzie Saskiej Kępy (którą z projektem Muranowa łączy unią personalną Lachert) pokazuje też techniczne okoliczności odbudowy, niekoniecznie będącej przebudową, dzielnic stosunkowo najmniej zniszczonych. Problem w tym, że ostatecznie sam plan – jako całość – miał pozostać niezrealizowany.
Chociaż Biuro Odbudowy Stolicy przestało formalnie istnieć w 1951 roku, właściwe zakończenie projektu Warszawski Zespół Miejski nastąpiło wcześniej. Trzecią część książki Grzegorz Piątek zaczyna od wyobrażonej przejażdżki Mariana Spychalskiego przez Warszawę – w której zrealizowano już lub realizuje się większość elementów planu. Tę część zatytułował „Przewroty”, ale w tym przypadku, jak się wydaje, poświęcił treść dla efektu (powroty – projekty – przewroty). Autor dopowiada tu losy BOS i jego wielkiego projektu, który padł ofiarą ideologicznego i politycznego „czyszczenia”. Wyraźny początek tego procesu można datować na rok 1948, zwłaszcza zjednoczeniowy zjazd PPR i PPS w grudniu tego roku. Kolejny rok upłynął pod hasłem „betonowania”: centralizacji i ideologicznej unifikacji.
W obszarze architektury i urbanistyki za symboliczną można uznać zmianę nazwy Ministerstwa Odbudowy na Budownictwa 13 maja 1949 roku. Miesiąc później na czerwcowej naradzie architektów – członków PZPR – wyznaczono „nowe kierunki realizacji planu”. Częścią działań wobec architektów, podobnie jak innych grup zawodowych i społecznych, było tworzenie centralnych urzędów, upaństwowienie i likwidacja praktyki prywatnej. Wprowadzona oczywiście została doktryna socrealistyczna, co z kolei przypieczętowane zostało wystawą „Architektura narodów ZSRR” w Muzeum Narodowym.
Najbardziej bodaj sugestywną figurą, którą w tej części posługuje się Grzegorz Piątek, jest rzeźba „Rozdarte miasto” Ossipa Zadkina, która rzekomo miała stanąć w Warszawie. Jest w Rotterdamie; jej pełna ekspresji forma odnosi się do zniszczenia tego miasta przez Niemców. I jej tytuł, i tę formę Piątek wykorzystuje do zobrazowania Warszawy, w której tego samego wigilijnego wieczoru 1948 roku robotnicza rodzina Zielonków świętuje otrzymanie kluczy do nowego mieszkania na Łowickiej, a w domu na Lwowskiej 7 (gdzie mieszka również Zachwatowicz) aresztowany zostaje student architektury Jan Rodowicz „Anoda”. Państwo, które odbudowywało Warszawę, prowadziło także wojnę domową z częścią społeczeństwa. Skomplikowany obraz wyborów i decyzji zostaje zredukowany do pola albo-albo.
Nie jest zresztą tak, że ideologia zaczęła być wprowadzana dopiero od 1948 czy 1949 roku. Wzory estetyczne zaczęły dominować wtedy, ale wzory polityczne – niekoniecznie. Jedną sprawą był oczywiście przydział mieszkań służący jako „narzędzie społecznej segregacji” w efekcie bardzo zróżnicowanego zespołu przesłanek: nie tylko zasług, ale też braku przewin, zwłaszcza związanych z pochodzeniem lub „prowadzeniem się”. Co pokazuje też wyraźnie autor, siła przemian powojennej Polski opierała się na bynajmniej nie nowoczesnej pracy ludzkich rąk – a entuzjazm odbudowy i konieczność utrzymania się mocno były podbijane przez rzekomą ideologię „człowieka pracy” oraz mechanizmy współzawodnictwa.
Projekt BOS nie został w całości wcielony w życie, a przy jego realizacji popełniano oczywiście błędy. Pojawiały się nawet opinie – które Piątek jednak odrzuca – że Biuro rozwiązano przede wszystkim dlatego, że było niepopularne. Z perspektywy mieszkanek i mieszkańców Warszawy była to biurokratyczna instytucja, która wykazywała się radykalnym niezrozumieniem dla indywidualnych inicjatyw budowlano-mieszkaniowych, żyjąca przepisami i planem. Pisarka Pola Gojawiczyńska, autorka powieści „Stolica”, jednej z nielicznych próbujących oddać życie na ruinach, przeciwstawiała „egzystencję jaskiniową” urządzających się w mieście ludzi działalności „sekty marzycieli” owładniętych projektem.
Ten projekt sam stał się też ofiarą presji ideologicznej. Odbudowa w istocie od początku była przebudową i, niezależnie od swoich przekonań i biografii, architekci przywoływani w książce (grupa liderów z biura zatrudniającego przecież setki osób) zaangażowali się w tworzenie nowego porządku społecznego za pomocą środków urbanistycznych. Uwierzyli, jak się zdaje, że tworzą projekt nowego miasta i nowego w nim życia. Ostatecznie jednak przebudowa stała się „budową”, co wiązało się z zerwaniem ciągłości i naciskiem na doktrynę socrealistyczną, czyli formę tradycyjną ubraną niekiedy w historyzujący kostium i podporządkowaną ideologicznie służbie ludowi.
Końcowe rozdziały książki tyleż są próbą bilansu, co obrony „bosowców” przed zarzutami z dzisiejszych sporów. Ponad sześćdziesiąt lat później jesteśmy oczywiście w innym miejscu dyskusji o Warszawie i inaczej wygląda to miasto, zubożone zresztą o kilka powojennych projektów modernistycznych. Z wolna realizuje się plan powrotu do Wisły, mamy metro, znamy też dużo lepiej blaski i cienie podejścia funkcjonalnego – poddawanego krytyce co najmniej od lat 60. Pozostają też różne wstydy, w tym estetyczne; dyskusja o nich wraca przy każdej nowej budowli. Nowy Świat nadal, jak się zdaje, pozostaje „ulicą gęsto wybrukowaną zadawnionymi pretensjami”. No i nieustannie spieramy się o Pałac Kultury.
Ten spór o Warszawę – czego symboliczne wcielenie stanowi właśnie Pałac – jest też jednak sporem politycznym czy ideologicznym, który trafia w ważne dziś podziały. Ataki na BOS jako narzędzie celowych wyburzeń pod propagandowe założenia komunizmu mają różne uzasadnienia. W wyjątkowo widocznym dziś podejściu właściwie wszystko, co miało styczność z władzą okresu Polski Ludowej, jest skażone – pozytywistyczne podejście pokolenia, które najpierw o Polskę walczyło, a potem próbowało ją budować, nawet jeśli nie była to Polska ich marzeń, nie znajduje zrozumienia w perspektywie „wyklętych”. Z tak ustawionym ujęciem historycznym trudno polemizować, ponieważ nie pozostawia ono pola do dyskusji, zwłaszcza wtedy, kiedy nagina fakty (jak w kwestii owych mitycznych „doburzeń” – mój edytor tekstu również nie odnotowuje tego słowa – z którą przekonująco polemizuje Piątek). Jest też oczywiście ono ślepe na horyzont poznawczy właściwy tu i teraz, na decyzje podejmowane w okolicznościach płynnych i zmiennych.
Kwestia jest jednak jeszcze szersza, ponieważ dotyczy nie tylko oceny przeszłości, ale też podstawowych wartości fundujących życie społeczne. To, co Grzegorz Piątek pokazuje przede wszystkim jako zderzenie planu z życiem czy projektu z żywiołem, jest w istocie zderzeniem dwóch wizji społeczeństwa. Przedstawiona w książce pozytywna wizja architektury i urbanistyki to wizja dziedziny projektującej życie społeczne – z myślą o różnych jego funkcjach i różnych, przede wszystkim, uczestnikach. Zakłada ona, że planowanie przestrzenne obejmuje przestrzeń publiczną i wspólną. Opiera się na istnieniu gruntów, budowli i instytucji komunalnych. W idealnym scenariuszu pozwala na realizację „wszystkich potrzeb wszystkich”. W czarnym może prowadzić do ujęć totalnych, znoszących w ogóle potrzeby jednostki. (Na wszelki wypadek dodam, że oczywiście plan Warszawskiego Zespołu Miejskiego taki nie był.) Po drugiej stronie jest program, który w centrum stawia interesy jednostki, korzystające zwykle z alibi „świętego prawa własności” i indywidualnej wolności. Wszyscy tu mają przede wszystkim coś do ochrony, a „moja działka jest moim zamkiem”.
W tym sensie ciekawe jest porównanie dwóch przełomów – lat 1945 i 1989. Autor robi w książce dwie czy trzy wycieczki w tę stronę, kiedy na przykład porównuje gwałtowny rozwój handlu wszystkich wszystkim ze wszystkimi w obu tych momentach – albo kiedy, chyba nieco mniej trafnie, widzi w „desantach” z Moskwy w 1948 czy 1949 roku zjawisko podobne do powrotu emigrantów z Zachodu w roku 1990, wnoszących obce know-how w lokalne działania. Podstawowa różnica, której autor nie nazywa – która jednak wyłania się z jego barwnego opisu powojennej Warszawy – wynika z rozumienia normalności. W 1945 roku ta stawka była wyjątkowa niska – a zarazem wysoka w świetle doświadczeń wymęczonego okupacją, wojną, a potem życiem na gruzach społeczeństwa. To była szklanka wody, jeden posiłek dziennie, odkrycie jakiegoś kawałka rzeczywistości, który działa. Odniesieniem tu był głód i wspomnienie przeszłości – ale zwykle ze świadomością, że jest ona bezpowrotnie miniona. W 1989 roku punktem odniesienia były oczywiście niedobory czy braki, ale przede wszystkim – marzenia i aspiracje do zachodniej „normalności”. Do której każdy miał dojść na własną rękę.
Dla nazwania współczesnej dynamiki procesów urbanistycznych w Warszawie można chyba pożyczyć nazwę od cyklicznej imprezy Muzeum Sztuki Nowoczesnej – miasto jest w ciągłej budowie, ulega stałej transformacji, a urbaniści i publicyści (niektórzy oczywiście) wołają o plan, wołają o uporządkowanie mniej i bardziej żywiołowych działań budowlanych. W końcu i podstawowe założenia, i wiele realizacji z okresu 1946–1949 – od wyznaczenia komunikacyjnych osi północ–południe i wschód–zachód, przez miejskie parki, po Muranów i mosty – określa dziś charakter miasta.
Mapę Warszawy połowy lat czterdziestych, też przecież zmieniającą się, Grzegorz Piątek kreśli wszechstronnie i ze szczegółami. W rozmaitych „zawijasach” historii, jak pisze, nie tylko odsłania wielką wizję, ale też jej drobniejsze widoczki, odpryski i efekty uboczne. Dygresje i historyjki tłumaczą, skąd się wzięła ciemność w budynkach przy Dynasach 2 i 4, fińskie domki na Ujazdowie, ale też Świątynia Opatrzności (tak, ten projekt też jest „skażony”). Jednocześnie pozwala i nam dzisiaj „odnaleźć się w Warszawie”, by przywołać odwilżowy lament Adama Ważyka, sprawiając, że różne budynki, które znamy, mijamy, nagle przestają być osobne i nieznaczące – stają się częścią historii miasta i ludzi, którzy tworzyli jego dospołeczny projekt i chcieli, by było „najpiękniejsze na świecie”.