„Baby są jakieś inne”, reż. Marek Koterski

Iwona Kurz

Film Koterskiego obejrzało w weekend otwarcia więcej osób niż „Bitwę warszawską” – przy dwukrotnie mniejszej liczbie kopii. Zapewne może to być miarą sukcesu, choć mocno wspartego siłą nawyku i skutecznością marketingu

Jeszcze 1 minuta czytania


W swoim ósmym dziele Marek Koterski twórczo odnawia gatunek, jakim jest film drogi, choćby i donikąd. Czerpie tu przede wszystkim z genderowego wzorca „Thelmy i Louise”, gdzie Ridley Scott pokazał, że przed płcią uciec można tylko w przepaść. O ile jednak tytułowe bohaterki realizowały w ten radykalny sposób swoją wolność w świecie krzepkich norm, o tyle Jeden (Adam Woronowicz) z Drugim (Robert Więckiewicz) z filmu Koterskiego padają ofiarą płynnej rzeczywistości płci, a przede wszystkim własnych uprzedzeń i frustracji.

Całość niemal akcji wyczerpuje męskie gadanie, potoczne, dobrze znane zjawisko społeczne, polegające na takim doborze słów, by wypaść jak najlepiej. Jednocześnie jednak konstrukcja filmu, łącznie z jego ramą narracyjną, opiera się na – stosowanej z bolesną konsekwencją – zasadzie odbicia lustrzanego. „Ja w prawo i ona w prawo, to znaczy moje prawo”, jak mówi Drugi; w ten sposób zawsze wpada się na siebie – i nigdy nie wypada dobrze, a tu nawet jak najgorzej. Faceci demonstrowani są jako mizogini, czuli na różnicę płci, a nawet przeczuleni na jej punkcie („baby są jakieś inne”), w istocie jednak kochający kobiety w ich odmienności („normalnie nie rozpoznasz dziś, czy to baba”). Stają się w efekcie godnymi pożałowania ich ofiarami („matki, ach, matki”).

Zasada odbicia nie dotyczy tylko kobiet i mężczyzn, zwłaszcza że te pierwsze przywoływane są głównie w dialogach, na żywo pojawiają się jedynie w kilku scenkach z Babą (Małgorzata Bogdańska) i Dziewczyną (Patrycja Marciniak). Obaj mężczyźni funkcjonują niczym dwie półkule tego samego męskiego mózgu, w prześmiewczej zapewne intencji reżysera chodzi o pokazanie braku komunikacji między nimi. Przeczą sobie słowami i gestem (w powtarzającej się niestety formule, kiedy żale Drugiego ilustruje swoim zachowaniem Jeden), jednak pozostają zjednoczeni w swej męskości – tu zamkniętej w metalowej puszce samochodu.

Ten solipsyzm jest efektem i odbiciem autorskiej postawy reżysera. Jeden przedstawia się jako Miauczyński, Drugi przemawia w znanym nam za dobrze tonie Miauczyńskiego, a jeszcze Adam Miauczyński podpisał scenariusz. Świat Koterskiego zawsze był osobny, zamknięty, a jedynym uzasadnieniem jego konstrukcji była perspektywa frustrata – warto docenić reżysera za opis ważnej dla polskiej kultury nerwicy – jednak formuła tego filmu rozgrywającego się nie tyle właśnie w drodze, co w samochodzie – formuła bez bohatera, raczej z postaciami recytującymi swoje teksty – sprawia, że w istocie otrzymujemy nie tyle opis rzeczywistości, ile metody jej opisu. Wytarł się nadużywany język; charakterystyczne dla bohaterów Koterskiego nieradzenie sobie z polszczyzną przy jednoczesnej chęci jej poetyckiego użycia tu przeradza się w manierę, powtarzalny ozdobnik. To, co w „Dniu Świra” konstruowało jedyny w swoim rodzaju poemat, tu staje się zestawem grepsów.

„Baby są jakieś inne”, reż. Marek Koterski.
Polska 2011, w kinach od 14 października 2011
Reżyserska diagnoza bywa chwilami trafna, a krytyka celna. Miesza się w niej perspektywa życia codziennego, w którym bez względu na płeć za niedokręconą tubkę do pasty można zabić, z dyskursem medialnym (panie w wiadomościach, panie w sporcie), język akademicki (gender mainstreaming) – z prykaniem i defekacją; dostaje się i Kościołowi, i świętej Matce Polce. Sama ta diagnoza też jednak mało przejmuje, skoro już ją znamy. Zostaje z niej resentymentalny lament zawsze tej samej figury „mężczyzny”, czytaj: sfrustrowanego inteligenta, obrażonego na Polskę Schabową, wykastrowanego z alfa-samczości i skazanego na garbatą polskość. Wszystko się ze sobą spójnie splata, opis to niewywrotny i zgodzić się można, że sytuacja łatwa nie jest. Stara mądrość Indian każe jednak, by nie litować się nad tymi, którzy się litują sami nad sobą. Zwłaszcza gdy jedyne, co pozostaje z tej propozycji, to w istocie ta sama od wieków gra w odmienność – „baby są inne, czasem straszne, ale przecież co bez nich za życie”. Rozumiem, że to deklaracja pokoju i wyznanie miłości, tyle że gra trochę nudna.

I w tej grze, i w tej sfrustrowanej postaci odnajdują się ciągle polscy widzowie: film Marka Koterskiego obejrzało w weekend otwarcia więcej osób niż „Bitwę warszawską” – przy dwukrotnie mniejszej liczbie kopii. Zapewne może to być miarą sukcesu, choć, jak się zdaje, mocno wspartego siłą nawyku i skutecznością marketingu. Jednak to anachroniczne sąsiedztwo batalistyczne wydaje mi się symptomatyczne. Oglądając te filmy, odnoszę wrażenie, że są podobne, a niektóre chłopy rzeczywiście są z innego świata. To może już starczy, panowie?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.