Pasterz i trzoda. Wajda i „Wałęsa”
walesafilm.pl

Pasterz i trzoda. Wajda i „Wałęsa”

Iwona Kurz

Fascynacja Wajdy Wałęsą opiera się, jak sądzę, na pewnym podobieństwie. Wielki talent obu do sprawowania rządu dusz płynie bowiem z intuicji, pozwalającej na reagowanie na potrzeby i emocje ludu. I Wajda jako wielki narodowy terapeuta, i Wałęsa jako wielki trybun narodu dar ten posiedli – i obaj go utracili

Jeszcze 3 minuty czytania

Nie wiem, czy Andrzej Wajda zawsze myśli, co mówi, ale jeśli wierzyć pressbookowi, o bohaterze swojego najnowszego filmu powiedział: „Jest najtrudniejszym tematem, jaki podejmowałem kiedykolwiek w ciągu moich 55 lat pracy filmowej” i dodaje: „Ale nie widzę żadnego innego reżysera, który może zrobić film o Lechu, z którego ja będę zadowolony. Nie mam wyjścia”. Weźmy poprawkę na ironię, choć nie jest to Wajdowska dykcja, a także na to, że o tych trudnościach mówił też reżyser przy „Katyniu” – i tak wychodzi „Nie chcem, ale muszem”, z nieco jednak większą dawką narcyzmu (bo miarą jest nie zobowiązanie społeczne, lecz własne upodobania). Wajda imituje Wałęsę, dokładnie tak, jak imituje go w jego filmie Robert Więckiewicz. Świetna praca techniczna, ale sens tego wcielenia niejasny. Oryginał ciągle bryluje w mediach i ciągle nie wiadomo, co zrobił, że brylować może – nawet jeśli nierozumiany przez współczesnych lub traktowany z pewnym już lekceważeniem. Imitatorski gorset ciasno zapina aktora, który w żaden sposób nie może stworzyć żywej postaci, a jedynie odtwarza mniej lub bardziej zabawne epizody z jej życia, układając je w sugestywny pomniczek.

„Wałęsa. Człowiek z nadziei” jest domknięciem trylogii rozpoczętej „Człowiekiem z marmuru” (1976) i uwznioślonej „Człowiekiem z żelaza” (1981). W pierwszym filmie Wajda odsłaniał fasadowość propagandy stalinowskiej i skażone kłamstwem źródła socjalizmu w Polsce. Nie mógł pokazać przemocy – zrobi to dopiero Ryszard Bugajski w „Przesłuchaniu” – ale pokazał znikanie ludzi. W drugim z filmów opowiedział Polakom (i światu) niemal na żywo, co właściwie zobaczyli jako świadkowie historii, przetwarzając wydarzenie w niezwykły mit jedności narodowej i społecznej. W obu opowiedział znaczoną „miesiącami” najnowszą historię Polski, wcieloną w losy jednego robotnika.

fot. Marcin Makowski

Tu także opowiada o jednym robotniku, ale inaczej niż wcześniej – nie o każdym. Pomijam niezręczność tytułu, doczepionego późno i na siłę, by wpasować się w cykl. Po polsku z przysłówkiem można być bez nadziei lub przy nadziei (wtedy raczej nie człowiek); „człowiek nadziei” zupełnie by wystarczył – 0 ile w ogóle jest to trafne, o czym dalej. Ponownie jednak sięga Wajda do najnowszej historii Polski, po części przywołując wydarzenia już opowiedziane w drugiej części – od grudnia 1970 roku do sierpnia 1980 – ale też wprowadzając kolejne, przede wszystkim ze stanu wojennego, w symptomatyczny sposób pomijając funkcjonowanie Wałęsy w Polsce po 1989 roku. Opowiada te wydarzenia z perspektywy swojego bohatera i z jego komentarzem, jemu oddając niejako władzę interpretacji. To zabieg znamienny, znów, na tle trylogii.

„Wałęsa. Człowiek z nadziei”, reż. A. Wajda 
Polska, 2013
W poprzednich filmach konstrukcja opierała się na postaci narratora-mediatora, prowadzącego rodzaj śledztwa na temat głównego bohatera – najpierw Mateusza Birkuta, a potem jego syna. W pierwszej części taką osobą była Agnieszka (Krystyna Janda), dziennikarka głodna sukcesu i pierwszego filmu, która ze zdumieniem odkrywała kawałek zapoznanej historii swojego kraju. Potwierdzał w ten sposób reżyser swój wielki talent negocjatora sensów – cała naiwność i niewiedza Agnieszki, podobnie jak jej nonszalancja i złość, znajdowały alibi w przydzielonej jej roli nieświadomej uczestniczki świata, w którym żyje, a jednocześnie umożliwiały przedstawienie różnych punktów widzenia i różnych wyborów politycznych.

Inaczej w „Człowieku z żelaza”, którego historia, znaczona potem i krwią, balansowała na granicy melodramatycznego kiczu (Agnieszka Holland nazwała niegdyś ten film Wajdy socrealistycznym ze względu na jego jednoznaczną wymowę). Opowieść ta zostawała jednak paradoksalnie uwiarygodniona, ponieważ oglądaliśmy ją z kolei oczami osoby „niewierzącej” – sceptycznego i pogubionego dziennikarza, spełniającego (do czasu) zadania władzy. Tu zresztą wykazał się reżyser dużą intuicją, bądź wiedzą, na temat mechanizmu tworzenia „teczki” i „zbierania haków”. Ten sam zabieg, uwiarygodnienia dzięki spojrzeniu z perspektywy nieprzekonanych, widać dobitnie, jak w molekule, w znakomitej scenie rekonstrukcji wydarzeń grudnia 1970. Na podstawie jednego zdjęcia, relacji świadków i nagrań dźwiękowych SB Wajda pokazuje w niej moment, kiedy tłum robotników niesie zabitego chłopca na wyrwanych skądś drzwiach. Dlaczego, poza walorami dokumentacyjnymi, reżyser umieszcza w tym materiale wypowiedzi esbeków? Ponieważ w sposób najbardziej skuteczny legitymizują oni znaczenie grudniowych wydarzeń. Nie tylko widzą w nich zagrożenie dla władzy. Stojąc po drugiej stronie i obserwując ludzi z biało-czerwoną flagą, powtarzają: „Tłum niesie zabitego. To robi wrażenie. Robi wrażenie…”.

fot. Marcin Makowski

Taką mediatorką czy pośredniczką perspektywy jest w „Wałęsie” Oriana Fallaci, słynna dziennikarka, najpierw trochę wściekła (jakby ktoś jej kazał przyjechać do tej zimnej, betonowej Polski), potem wyraźnie pod wrażeniem swojego rozmówcy – trafił swój na swego, można powiedzieć. To bardzo zabawna część filmu. Więckiewicz/Wałęsa roztacza w niej cały czar swojej elokwencji, komentując własne wzloty i upadki. Niezwykły język Wałęsy jest warunkiem koniecznym jego sukcesu, także dlatego, że jego składnia i frazeologia pozwalała rozbroić język władzy („człowiek jako jednostka osiągowa”) i oddać pokręconą rzeczywistość Peerelu. W filmie niewiele jednak wyjaśnia, rozmywając się w grepsach, staje się raczej pretekstem do tego, by bohater mógł się wygadać.

Jednocześnie wybór Fallaci do funkcji słuchaczki jest znamienny – oto głośna zagraniczna dziennikarka podziwia prostego robotnika, który potrząsnął podstawami systemu zła. Ta zewnętrzna perspektywa nie służy jednak próbie wydobycia komplikacji ze świata, w którym działa Wałęsa, lecz demonstracji prostej przypowieści o proroku niezrozumianym we własnym kraju. Dopiero na Zachodzie widać to, czego nie widzi ten naród, „u nas zawistny”. Wałęsa jest nawet świadomy tego, że lud go wyniósł, ale też lud go zmiecie, i dopiero z perspektywy zewnętrznej (Nobel, przemówienie w amerykańskim Kongresie) może być doceniony jako mąż stanu. Wajda, rekonstruktor historii, mediujący pomiędzy jej różnymi interpretacjami, tu staje się nauczycielem w starym stylu, który ex cathedra tłumaczy i usprawiedliwia potknięcia (podpisanie zgody na współpracę w grudniu 1970 roku), demonstruje wielkość i poucza, dlaczego Wałęsa wielkim człowiekiem jest, co wiedzą wszyscy na świecie.

fot. Marcin Makowski  

To niejedyny element konstrukcji dzieła, który czyni z niego przede wszystkim produkt eksportowo-edukacyjny. Ma ono przy tym wszystkie zalety takiego filmu: wyrazisty bohater, pokazywany trochę publicznie, a trochę prywatnie, żywa i dramatyczna opowieść, momentami zabawna, a chwilami trochę smutna, w tle pojawia się sugestywny obraz Polski „okresu niedoboru” i cała armia demonicznych esbeków. Napisy wyjaśniają, co trzeba, historia się toczy – historia zwycięska, dodać trzeba, i okupiona rekomendacją do Oskara. W materiałach edukacyjnych towarzyszących filmowi proponuje się rozważania na temat tego, czy Lech Wałęsa jest człowiekiem sukcesu.

W filmie nazywa się go inaczej. Sam bohater określa się jako „człowiek wiary”, jednak reżyser woli w tytule inną cnotę ewangeliczną, co zresztą też wydaje się  znamiennym unikiem. Jeden z komentatorów w filmie, tłumacz zresztą, nazywa go z kolei „człowiekiem paradoksów” – w odpowiedzi na zdziwienie Fallaci, że przywódca ludu wziął mieszkanie od władzy. Umyka gdzieś, że paradoksalna jest ta władza, która zachęca robotników, by budowali dla siebie i kraju, a potem te dobra łaskawie robotnikom przydziela. Paradoksalna jest cała ówczesna polska rzeczywistość, w której strajkujący zastanawiają się, co władza „łyknie”, pozostając w zdziwieniu – że tak dużo. Ten wymiar jednak niknie, bo w przyjętej przez Wajdę perspektywie łatwiej jest ujednoznacznić obraz rzeczywistości, w której naprzeciwko robotników staje zła i w gruncie rzeczy słaba władza oraz aparat przemocy.

fot. Marcin Makowski

Odszczekałabym zatem to, co pisałam niedawno o Wajdowskim upodobaniu do pięknych porażek, gdyby nie to, że cały film podszyty jest goryczą. Reżyser ucieka, jak pisałam, od wszelkich spornych kwestii związanych zarówno z przebiegiem i oceną sierpnia, jak i z wydarzeniami późniejszymi, nie wspominając już o okresie po 1989 roku – wymownie zamkniętym w przywołaniu słynnego przemówienia w Kongresie USA, zaczynającego się od słów preambuły amerykańskiej konstytucji: „We, the People…”. Wbrew intencjom, jak się zdaje, przedstawia zatem historię o żyjącym przecież polityku, który ostatni wielki moment miał ponad 20 lat temu i którego nie docenia się należycie.

Fascynacja Wajdy Wałęsą – widoczna w filmie i wprost wyrażona w motywacji do jego zrobienia – opiera się, jak sądzę, na pewnym podobieństwie. Wielki talent obu do sprawowania rządu dusz płynie bowiem z intuicji, pozwalającej na reagowanie na potrzeby i emocje ludu właśnie. To wielka umiejętność społeczna, która nie ma nic wspólnego z oportunizmem, lecz właśnie umożliwia – konieczne w tak dużym organizmie, jakim jest społeczeństwo nowoczesne – mnożenie i negocjowanie sensów. I Wajda jako wielki narodowy terapeuta, i Wałęsa jako wielki trybun narodu dar ten posiedli – i obaj go utracili.

Potwierdza to także „Człowiek z nadziei”, który jest dziełem po prostu niedzisiejszym. Wajda zrobił historyczny film historyczny, anachroniczną czytankę o historii z przeszłego punktu widzenia, w której przypomina się nam – owszem, z biglem i pewnym wdziękiem – że kiedyś nie mieliśmy wolności, a dzięki Lechowi ją odzyskaliśmy. Być może moglibyśmy się cieszyć podobnym filmem w roku 1990, być może nawet „Psy” Pasikowskiego wyglądałyby wtedy inaczej, ale nie jest to opowieść na dzisiaj, kiedy wszędzie wokół – a przynajmniej poza grajdołem polskiej tzw. polityki – stawia się pytania o inne wartości, jak równość na przykład, które legły u podstaw „Solidarności”. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.