Na tle wyciemnionego ekranu rozbrzmiewają głosy ofiar ginących w WTC. Dramatyczne nagrania z telefonów komórkowych to początek: pustka katastrofy i motywacja dla wszystkiego, co zdarzy się później. To sugestywne przypomnienie o atakach 11 września 2001 roku określa najszerszy sens filmu Kathryn Bigelow jako diagnozy amerykańskiej mentalności. Niektórzy oskarżają reżyserkę o antyamerykańskość; jeśli tak, to antyamerykańska jest dziś sama Ameryka, od ponad dekady żyjąca w stanie wojny.
Żywe za oceanem spory wokół „Wroga numer 1” przypominają nasze spory o filmy historyczne – duża ich część skupia się na pytaniu: „czy tak było naprawdę”. W tym wypadku chodzi przede wszystkim o kwestię stosowania przez CIA tortur, eufemistycznie nazwanych przez przyzwalającą na nie administrację George’a W. Busha – enhanced interrogation techniques. Polemiki dotyczą nie tylko spraw podstawowych, jak dopuszczalność tortur (i ewentualne stanowisko, które film miałby zajmować w tej kwestii) oraz ich skuteczność w pozyskiwaniu znaczących politycznie lub militarnie informacji („Give me intelligence” powtarzają, niczym zaklęcie, agenci w filmie; zwierzchnicy mówią tak do podwładnych, przesłuchujący do zatrzymanych). Kontrowersje budzą także poszczególne elementy: sam pokaz technik, czy takie właśnie stosowano (np. prowadzenie na smyczy, sfotografowane przez uczestników niesławnych zabaw z Abu Ghraib, do takich „metod” podobno nie należało), albo dlaczego nie widać FBI, które często towarzyszyło brutalnym przesłuchaniom i podobno im się sprzeciwiało.
Polski głos jest słyszalny wprost proporcjonalnie do naszego udziału w tej historii – krótka migawka pokazuje jedno z tajnych więzień CIA w Gdańsku, w pobliżu stoczni. Ten obrazek, zwłaszcza w świetle wcześniejszych oskarżeń pod adresem Jerzego Skolimowskiego, że sfinansowany za polskie pieniądze „Essential Killing” zagraża polskiej racji stanu, wywołał już tylko lokalne oburzenie. Dystrybutor używa tej sceny raczej jako wabika dla publiczności („polski ślad”). Sposób demonstracji tego „śladu” wiele mówi o metodzie dramaturgicznej Kathryn Bigelow i Marka Boala, współproducenta i scenarzysty filmu. Nazwa Szymany nic nikomu nie mówi, Gdańsk z widokiem na stocznię już prędzej. Dzięki temu twórcy „Wroga” nie tylko pokazują współudział innych państw w działaniu CIA, lecz także w efektownym skrócie komentują – i jest to, jak sądzę, komentarz moralny – relacje między demokracją i wolnością jednych a stosowaniem środków przymusu wobec drugich.
Argumentem w tym sporze jest także ogrom pracy dokumentacyjnej, jaką wykonał scenarzysta – film miał być tak wierny rzeczywistości, jak tylko film fabularny może być jej wierny, powiada Bigelow. Granicą wierności jest oczywiście dramaturgia. Mark Boal przekopał się przez setki stron dostępnych materiałów i przeprowadził rozmowy z wieloma osobami. Udało mu się pomieścić w jednej opowieści, bez szkody dla jej spójności i napięcia, dwanaście lat żmudnych poszukiwań tropów prowadzących do Osamy bin Ladena oraz finałową sekwencję ataku na jego kryjówkę, która toczy się niemal w czasie rzeczywistym – przez dwadzieścia pieć minut od godziny zero dark thirty. Paradokumentalny styl filmu byłby jednak mylący, gdyby wziąć go za dowód bezstronnej i beznamiętnej obserwacji. Bigelow polemizuje raczej mimowiednie z formą embedded reportage, poddaną krytyce przez Judith Butler w „Ramach wojny”. Butler zanalizowała relacje dziennikarskie z tzw. wojny z terroryzmem pod kątem tego, jak są najpierw odpowiednio przygotowywane w terenie przez armię, a potem montowane zgodnie z językiem obowiązującym w oficjalnej polityce.
„Wróg numer jeden”, reż. Kathryn Bigelow
We „Wrogu” pozornie oglądamy żołnierzy i przedstawicieli instytucji rządowych w działaniu, „Amerykę w stanie wojny” w oczywisty sposób wynikającej z ataku na WTC. Jest to jednak obraz pozbawiony idealizacji, demonstrujący ludzkie słabości – strach, ambicję, zmęczenie, lenistwo – a dzięki dokumentalnemu stylowi podważający możliwość łatwej heroizacji. Zwyczajowy patos i efektowne bum-bum amerykańskich dramatów wojennych reżyserka zastępuje banalnością działań operacyjnych i wojennych. Godziny przed ekranem, stosowanie się do procedur, zabijanie pozbawione emocji, zgodne po prostu z regułami wpojonymi podczas szkolenia: strzelaj dostatecznie wiele razy, by mieć pewność, że zabijasz; nie dobijaj kobiet, nawet jeśli wiesz, że się wykrwawią; strzelaj do kobiet, jeśli stoją na linii strzału do mężczyzny lub mogą mieć broń. Żołnierz, który zabił Osamę, przeżywa efekt obcości –sam nie wierzy w to, co zrobił, w znaczenie wykonania tej banalnej czynności ze strzelnicy. Tak się kończy Historia?
W centrum akcji reżyserka postawiła kobietę. Z tym jest pewien kłopot, podobnie jak kłopot sprawia sama Bigelow – pierwsza kobieta nagrodzona Oscarem za reżyserię, uparcie sięgająca po „męskie tematy” bez łatwego filtra „kobiecości”. Kim jest agentka Maya (nomina sunt odiosa)? Pierwsza odpowiedź wydaje się oczywista – postacią, która łączy w sobie wiele (kilkanaście) osób najściślej zaangażowanych w poszukiwania Osamy. Była wśród nich również co najmniej jedna kobieta, która odegrała istotną rolę w całej operacji. Obecność Mai, podobnie jak jej szefowej z misji w Pakistanie, odzwierciedla zatem po prostu rosnący udział kobiet w amerykańskich operacjach wojskowych i wywiadowczych. Jednocześnie reżyserka zdziwiła się, kiedy wyniknęło to z dokumentacji – i zdziwiła się swoim zdziwieniem. Pozycja jej bohaterki oddaje tę nieoczywistość, ale służy też za znacznie szerszą metaforę.
„Jestem tym skurczysynem, który namierzył ten dom” – mówi Maya o sobie (w oryginale dużo dosadniej), kiedy wreszcie szef CIA zainteresuje się jedyną kobietą w pokoju, w którym odbywa się narada na temat ewentualnego ataku na domniemane miejsce pobytu Osamy bin Ladena. Bohaterka jest wyraźnie ciałem obcym. Jessica Chastain przekonująco wygrywa jej ambiwalencję. Jednocześnie osobna i upodabniająca się do kolegów: krucha, rudowłosa, o porcelanowej cerze, ale niemal zawsze w garniturze. Jej efektowna uroda dobrze komponuje się z urodą pustyni, ale wszystkie jej wybuchy – jakże kobiecych – emocji dotyczą pozyskiwania danych lub wymuszania decyzji. Źle reaguje na tortury, ale z determinacją bulteriera podąża za tropami, których dostarczają. W przywołanej scenie (będącej echem epizodu „G.I. Jane”, w którym Demi Moore woła „Suck my dick” do przełożonego, maltretującego ją podczas brutalnego szkolenia) demonstruje przekonanie, że panowanie nad sytuacją nie zależy od płci konkretnej osoby, lecz od tego, jaki użytek robi ona z atrybutów przypisywanych zwykle mężczyznom i będących atrybutami wojny i władzy. Mężczyźni je zdefiniowali i zawłaszczyli, choć po drodze – przebrani w garnitury, przyklejeni do etatów – stracili determinację. Stała pensja zachęca do ostrożności; jak mówi z goryczą jeden z bohaterów, nikt przecież nie skalkuluje kosztów zaniechań.
„Wróg numer jeden”, reż. Kathryn Bigelow
Maya jest w tym świecie przede wszystkim outsiderką; jej zdecydowanie i upór są cechami właściwymi dla tych, którzy nie mają nic do stracenia, a wiele chcieliby zyskać. Nie kalkuluje zatem, lecz – ufając swojej wiedzy i intuicji – gotowa jest wziąć odpowiedzialność za to, co z nich wynika. Potrzebuje jednak uznania, mężczyzny na stanowisku (zabawny epizod z Jamesem Gandolfino jako szefem CIA), który da przyzwolenie na działanie. Dlaczego Maya ryzykuje? Ona także ma garnitur i pensję, ale trudniejszą niż chłopcy drogę awansu. W filmie „Hurt Locker. W pułapce wojny”, z którym porównania się narzucają, motywacje bohatera zostały przedstawione bardzo czytelnie. Polski tytuł dopowiadał reżyserską diagnozę, według której mężczyźni wiodący życie pełne napięć, dostarczających regularnie wysokich dawek adrenaliny, nie mogą i nie umieją odnaleźć się już w innej rzeczywistości. Jednocześnie ich wybory nie są kwestionowane; to „naturalne”, że mężczyźni zaciągają się do armii, a kiedy wybucha wojna, idą walczyć. Ale kobiety?
„Wroga numer jeden”,reż. Kathryn Bigelow.
USA 2012, w kinach od 8 lutego 2013 Bigelow pokazuje, że w świecie uznawanym za męski kobieta musi być najbardziej „męska”, jeśli chce przetrwać i wygrywać. Być może właśnie dlatego tylko kobieta może dziś zapewnić wojenny sukces. Ale zarazem pokazuje, że wiąże się to z postępującym odklejaniem się od siebie i od rzeczywistości: Maya pogrąża się w otchłani tropów, jej zadanie staje się kwestią osobistą – z jednej strony upodabnia się do mężczyzn, z drugiej przejmuje cechy wroga, fanatycznie oddając się sprawie. Konstrukcja postaci łudząco przypomina wiele innych kobiecych bohaterek, które niezłomnie prowadzą rozmaite śledztwa, pogrążone jednak w dziwnej formie autyzmu i paranoi zarazem (jak w „Homeland”, duńskim „The Killing”, czy duńsko-szwedzkim „Sund” – to zresztą temat na osobny artykuł). Maya jednym rzutem oka ogarnia sieć powiązań, sama jednak nie ma żadnych więzi. Żyje w świecie zapośredniczonym przez nośniki danych: telewizja, kasety z nagrań, dokumenty, zdjęcia takie i owakie. Żyje w świecie całkowitej izolacji, chronionym zasiekami, bronią i procedurami, oddzielonym od świata wrogów – ale też od świata, którego teoretycznie ma bronić. To odosobnienie jest, drugim obok banalności działań wojennych i wywiadowczych, rysem charakterystycznym przedstawionej w filmie rzeczywistości.
Wracając zatem do ramy filmu – i ram wojny. „Wroga...” zamyka scena powrotu Mai do domu w pustce wielkiego transportera. Osiągnęła to, co kultura amerykańska ceni najwyżej: opłacony pracą i determinacją sukces. Jest teraz kimś ważnym – zapewne dostanie order i uścisk dłoni Prezesa – i nadal kimś bardzo samotnym. Prawdę mówiąc, nie wiadomo kim jest. Nie chodzi o to, że poświęciła życie osobiste dla kariery zawodowej, chodzi o to, że przeżyła dwanaście lat w izolacji, w klatce z pogłosami i echami ze świata, lecz nie w świecie. Właśnie tak jak Ameryka.