Devendra Banhart:  szaman i showman
Devendra Banhart © Lauren Dukoff / wikimedia commons, GNU Free Documentation License, Version 1.2

Devendra Banhart:
szaman i showman

Adam Kruk

Banhart, choć jest już po trzydziestce, nie traci wrażliwości i uroku niesfornego urwisa. Świeci dziecięcym blaskiem – w teledyskach, na koncertach, ten blask jest też w jego głosie

Jeszcze 3 minuty czytania

18 marca ukaże się w Polsce ósma solowa płyta Devendry Banharta – „Mala”. A może raczej „Mała”, bo tytuł albumu ma słowiański rodowód. Zadedykowany jest serbskiej artystce Anie Kras – od dwóch lat partnerce muzyka – która lubi, gdy nazywa ją „małą”. Po internecie krążą zdjęcia zakochanych, na których zauważyć można, jak podobni do siebie są bohaterowie tej historii miłosnej: chudzi bruneci z wielkimi oczami (gdyby zamienili się płciami, pewnie wyglądaliby zupełnie tak samo). 

Kras można usłyszeć na najnowszej płycie partnera – w mającej dialogowy charakter piosence „Your Fine Petting Duck”, gdzie dwoje artystów przekonuje się nawzajem, że wcale się nie kocha. To jeden z najbardziej niezwykłych utworów na tej niezwykłej płycie.

Daleką drogę przeszedł Banhart od czasów swoich chałupniczych początków sprzed ponad dekady, gdy własnym sumptem wydał demo „The Charles C. Leary” (2002), zauważone przez żonę Michaela Giry, właściciela Young God Records, dla którego nagrał później trzy płyty. Na „Mali” jest mniej krzyków, więcej szeptów, panuje nastrój bardziej niż dziwny – intymny; latynoskie klimaty (na nowej płycie właściwie tylko „Mi Negrita”) ustąpiły miejsca specyficznej elektronice.

Z głowy Devendry znikły bujne loki, opadające dawniej nonszalancko na ramiona, długaśna broda
à la Charles Manson przylega dziś bliżej twarzy. Także jego życie prywatne (jak się wydaje) wreszcie jest w miarę uporządkowane, muzyk dorobił się nawet własnego mieszkania na Brooklynie. Nie znaczy to, że wskoczył w taki czy inny kierat. Odwrotnie – wydaje się dziś bardziej wolny niż kiedykolwiek.

Kwestia stylu

Jedno od początku pozostaje niezmienne: Devendra ciągle sam projektuje grafikę swoich płyt, które – także w warstwie wizualnej – są małymi dziełami sztuki. Za okładkę do poprzedniego wydawnictwa „What Will We Be” (2009) zdobył nagrodę Grammy. Na tym nie koniec – coraz częściej jego prace wystawiane są w światowych galeriach, m.in. w Muzeum Sztuki Współczesnej w Los Angeles czy Palais des Beaux-Arts w Brukseli. Bo Devendra jest nie tylko muzykiem. To jeden z tych kilku bohaterów popkultury, których talenty nie mieszczą się w jednej dziedzinie twórczości, których śmiało nazywać można artystą. Uczęszczał zresztą do San Francisco Art Institute (który porzucił) i w świecie sztuki czuje się bardzo swobodnie. Świetnie opanował sztukę autokreacji, czy – jak kto woli – kształtowania własnej egzystencji na podobieństwo dzieła sztuki. W strojach, wywiadach, stylu życia i medialnego bycia. A przede wszystkim w muzyce.

Pierwsza piosenka wypuszczona z „Mali” – „Für Hildegard von Bingen” – jest jego alternatywną opowieścią o tytułowej katolickiej świętej z XII wieku, która w swoim klasztorze znajduje kasetę wideo z nagraniami z MTV i zostaje vidżejem. To jeden z przykładów, jaki charakter mają, pełne wizualnych wyobrażeń, teksty Devendry. Czyli też jak działa jego głowa.

Od czasu „What Will We Be” – najbardziej przyjaznej stacjom radiowym płyty, a także najbardziej dochodowej w jego dorobku – nagrywa dla wytwórni Warner. Przejście do fonograficznego giganta wydawało się ukoronowaniem kariery artysty, który dogadał się tak z koncernem, że ten zostawił mu wolną rękę. „Mala”, nagrana dla sub-labelu Warnera, Nonesuch, jest już mniej komunikatywna. Artysta zmienił klimat na zdecydowanie bardziej wyciszony, połamany, wsobny. I nowy. Właściwie tylko „Won't You Come Over” przynosi na myśl swingujące rytmy „What Will We Be”, a „Taurobolium” – wczesne dokonania.

„Mala” nie przypomina też „Smokey Rolls Down Thunder Canyon” – jego opus magnum z 2007 roku. Mniej tu dezynwoltur stylistycznych, a więcej elektroniki, która brzmi bardzo retro, gdyż płytę nagrano na analogowym sprzęcie TASCAM. Devendra zawsze zresztą lubił eksperymentować z niedzisiejszą technologią. Będąc w trasie zwykł nagrywać nowe piosenki na automatycznej sekretarce swoich znajomych – by ich nie zapomnieć. Także styl Devendry jest nieco retro: trochę indie, trochę indiański,trochę indyjski (w klipie do „Carmensita” udawał nawet z Natalie Portman Hindusów). Wcześniej przypominał Rasputina lub reinkarnację George'a Harrisona, dziś potrafi skutecznie upodabniać się do Franka Zappy. Z jednej strony jest naturalny czy wręcz niedbały, z drugiej – stał się ikoną hipsterskiej mody i (do niedawna) twarzą kampanii reklamowej Ray Banów. Do jego kariery fotomodela przyłożyła się w niemałym stopniu jego była dziewczyna – właśnie Natalie Portman – dzięki której stał się rozpoznawany w kręgach, do których bez reklamy zapewnionej przez tabloidy, jego muzyka zapewne nigdy by nie dotarła. Tylko się cieszyć. Devendra twierdzi (żartem czy serio – w jego wypadku nigdy nie wiadomo), że chciałby zaprzyjaźnić się z Paris Hilton i marzy o współpracy z R Kellym. Kultura indie od dawna już jest częścią popu i kariera Banharta jest przykładem tejże inkluzji.

Multikulti

Banhart jest, dość literalnie, tyleż dziedzicem lata miłości (jego imię jest synonimem hinduskiego boga Indry), co dzieckiem popkultury. Na drugie imię ma Obi – na cześć wiadomo kogo. Jest też obywatelem świata: Amerykaninem ze strony ojca, Wenezuelczykiem po matce, z którą mieszkał w jej ojczyźnie kilka lat. Pomieszkiwał także w Paryżu, San Francisco, Maroku... Ostatnio przeniósł się z Los Angeles do Nowego Jorku, gdzie kiedyś za młodu okupował skłoty i kanapy, bo nie stać go było na wynajem czegoś swojego. Dziś, z czego jest dumny, mieszka już z Aną we własnym mieszkaniu. Kosmopolityzm Devendry najlepiej słychać w jego przedziwnej muzyce, w której wykorzystuje tradycje brazylijskiej samby i tropikany; śpiewa po angielsku, hiszpańsku, portugalsku, czasem niemiecku („Your Fine Petting Duck”), wtrąca hebrajskie pozdrowienia („Shabop Shalom”), inspiruje się amerykańskim folkiem, a nawet gospel („Saved”).

Jeżeli podebrał z kultury hipisowskiej coś prócz korali, którymi lubi się obwieszać, to także umiłowanie do odurzania się ziołami. Cztery lata temu dziennikarz magazynu „Clash”, nie mogąc dogadać się z nim podczas wywiadu (odpowiedzi Banharta brzmiały: „Yoda”, „Fuck that shit. I just wake up, drink some whiskey and eat some steak”), zirytował się okrutnie i napisał wprost o rozmowie z przepalonym bucem. Nieodłączne zamroczenie dziś już można oglądać rzadziej, Devendra ciągle jednak hołduje ideałom rewolucji seksualnej, które przejawia się w panseksualizmie, nierozerwalnie związanym z jego wizerunkiem. W teledysku do „Foolin” nie ma problemu by oddawać się praktykom sadomasochistycznym z czarnoskórym wielgasem (w San Francisco zamieszkiwał zresztą gejowską dzielnicę Castro, którą darzył wielką estymą); w klipie do „Baby” nurkuje wraz z kapelą w animowanym anusie, gdzie odbywa się impreza; na okładce płyty Megapuss (projektu, który stworzył z Gregorym Rogovem) bezpruderyjnie zaś świeci gołym siusiakiem. Najciekawiej jest jednak w tekstach. W „One” opowiada historię miłości niejakiego Donalda i Coultera. Czasem, jak w „Little boys” czy „The Other Woman” (niczym nasz Wojaczek) używa podmiotu żeńskiego.

Jak najdalej mu do stereotypowego latynoskiego macho. Ale to też nie Bowie, który z kompasem mód i stylów potrafił z piór przeskoczyć w garnitur, by później przeobrazić się w starą Indiankę. Wizerunek Devendry bardziej niż wykalkulowany, zespolony jest z jego stylem życia i – wbrew wszystkim sprzecznościom, wariactwom i majstrowaniu przy fryzurze i zaroście – bardzo spójny. Konsekwentny. W swoim byciu retro jest szczery jak się tylko da, bo nie chodzi mu wyłącznie o upstrzenie się fatałaszkami z tej czy innej epoki, lecz o świadome nawiązywanie do tradycji muzycznej, współgrającej z jego autorskim brzemieniem. Oburza się, gdy zalicza się jego muzykę do nurtu Americana czy New Weird America, a jeszcze bardziej, gdy określa się ją mianem freak folk. Bo czy każdy, kto nie gra country, musi być freakiem? Albo czy freakiem nie jest grający country Willie Nelson?

Nie sam jeden

Nawet jeśli nie zgadza się na proponowane przez dziennikarzy nomenklatury, na pewno nie jest „samotną wyspą”. W 2006 roku wystąpił w Poznaniu w ramach koncertu, nazwanego nomen omen „Americana na Malcie” – wraz z Animal Collective, Coco Rosie (był wówczas chłopakiem Bianki Casady, połowy siostrzanego duetu) i Antony and the Johnsons (udzielał się na jego płycie „I'm a Bird Now”). Stworzył projekt Megapuss, nagrywał z Adanowsky'm (Adam Jodorowsky, syn Alejandro Jodorowsky'ego), Janą Hunter, grupą Vetiver... Jakkolwiek by nie nazywać renesansu akustycznych brzmień w latach zerowych, Devendra był tym, który walnie się do niego przyczynił. W 2004 roku, kiedy nurt ten nabierał rumieńców, skompilował dla „Arthur Magazine” składankę „The Golden Apples of the Sun” (rok później w Polsce podobną kompilację wydał tygodnik „Przekrój”, nazywając ją „Nowe głosy na nowy wiek”), na której znalazły się utwory mało znanych jeszcze wówczas Iron & Wine, Joanny Newsom, Josephine Foster, Scout Niblett, Coco Rosie czy Antony and the Johnsons.

Na płycie stworzonej dla „Arthur Magazine” umieścił także swój duet z Vashti Bunyan („Rejoicing In The Hands"), z którą wiąże się historia z początków jego kariery. Kiedy nie był pewien, czy powinien w ogóle wychodzić ze swoją muzyką do ludzi, włócząc się po Paryżu natknął się w jednym sklepie na jej płytę. Uznał to za znak i napisał do nieco zapomnianej wówczas pieśniarki maila, załączając kilka swoich utworów, z pytaniem, czy powinien dalej nagrywać. Nietrudno zgadnąć, jaka była odpowiedź. Dziś są przyjaciółmi. Wśród jego mistrzów i mistrzyń znaleźć można wiele zakurzonych artystów: Karen Dalton, Lindę Perhacs, czy nagrywającą przede wszystkim piosenki dla dzieci Ellę Jenkins. U Devendry rys infantylny jest zresztą również bardzo ważny. Na płycie „Cripple Crow” (2005) określił siebie mianem „Long Haired Child”, śpiewał „I Feel Just Like a Child” i szukał korzeni w „Hey Mama Wolf”. Do dziś, choć jest już po trzydziestce (rocznik '81), nie traci wrażliwości i uroku niesfornego urwisa. Świeci jego blaskiem – w teledyskach, na koncertach. Wibruje on w jego głosie.

W jego mikrokosmosie są jednak i giganci powszechnie znani, których lubi wynosić pod niebiosa. Z Beckiem nagrał piosenkę do „Życia z wojną w tle” Todda Solondza, zaśpiewał też na będącej jego projektem płycie „Songs of Leonard Cohen”. Wystąpił niedawno w Carnegie Hall razem z Gilberto Gilem i Caetano Veloso, co określił jako spełnienie marzeń. Odrębne miejsce zajmuje wielki, zmarły na AIDS w 1992 roku, Arthur Russell (ostatnio hołd jego muzyce oddał Ira Sacks w „Zostań ze mną”). Jego wpływ czuć mocno na nowej płycie Devendry: utwory z „Mali” – takie jak „Golden Girls” czy „Cristobal Risquez” – z powodzeniem mogłyby się znaleźć w dyskografii Russella. Banhart przyznaje, że przez ostatnie dwa lata słuchał go na okrągło, a w jednym z wywiadów stwierdził nawet, że to właśnie ze względu na niego przeniósł się do Nowego Jorku – miasta, z którym Russell był symbiotycznie związany. Czasami bierze jeszcze większy rozmach, powołując się na Johna Cage'a i jego poglądy na sztukę, której celem miało być nie komunikowanie osobistych myśli czy odczuć, lecz imitowanie sposobu działania natury. Choć – jak twierdzi – należy raczej do tych, co wyrażają sami siebie, bardzo stara się zaszczepić metodę Cage'a w swojej twórczości. I czasem się to udaje, jak chociażby w utworze „Seahorse”.

W lipcu Devendra wystąpi na Open'erze. Nawet jeśli tak gigantyczny festiwal nie stanowi idealnej scenerii do odbioru jego kameralnej, szamańskiej muzyki, jest jednak pierwszą od 7 lat okazją, by posłuchać artysty w Polsce. I zobaczyć na żywo, jak ewaluował przez te lata. Warto, bo podczas koncertów dzieją się czary, odsłaniające niuanse jego osobowości: dowcipnej, ale nie przekraczającej linii obciachu, dzikiej, ale świadomej swojej roli polegającej na sprawianiu przyjemności słuchaczom. Wychodzi z niego prawdziwy showman, ale i showman prawdziwie liryczny.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.