Wychowani na Sedesie
Sedes, fot. archiwum prywatne

18 minut czytania

/ Muzyka

Wychowani na Sedesie

Rozmowa z T. Nuzbanem, M. Świerkiem i C. Marszewskim

Kiedy się wspomina początki punk rocka, najczęściej się mówi o Warszawie i Trójmieście, i to wyczerpuje temat. Chcieliśmy zakłócić ten schemat, dołożyć trzeci element trójkąta – rozmowa z twórcami dokumentu „Za to, że żyjemy, czyli punk z Wrocka”

Jeszcze 5 minut czytania

ADAM KRUK: Wasz film „Za to, że żyjemy, czyli punk z Wrocka” krąży po festiwalach. Niedawno pokazano go na Docs Against Gravity, w tym samym czasie zdobył nagrodę publiczności na Neisse Filmfestival, wkrótce prezentowany będzie na Nowych Horyzontach. Jak zrodził się pomysł na ten film?

TOMASZ NUZBAN: Kiedy w 2009 roku postanowiłem nakręcić dokument o punk rocku, szukałem kontaktu z najstarszymi wrocławskimi punkowcami. Udało mi się wtedy poznać Mariusza „Kajtka” Janiaka, który zaczynał swoją muzyczną działalność w zespole Sedes, a wtedy grał w kapeli freejazzowej Friktal. Przychodziłem na próby i poznałem Marka Świerka, który z kolei kiedyś grał m.in. w Twarzy Pedała i Mechanicznej Pomarańczy, dobrze znał punkowe klimaty starego Wrocławia. Złapaliśmy dobry kontakt. Marek również myślał o nakręceniu punkowego dokumentu. Żeby mnie uświadomić i wskazać kierunek myślenia o filmie, podarował mi książkę „Próba Kwasu w Elektrycznej Oranżadzie” Toma Wolfe’a.

MAREK ŚWIERK: Odezwałem się wtedy też do Czarka Marszewskiego – dawniej menedżera Mechanicznej Pomarańczy, w której grałem, obecnie dziennikarza. Okazało się, że on dokładnie w tym samym czasie postanowił udokumentować wrocławską scenę punkrockową.

CEZARY MARSZEWSKI: I tak na łączach nam gdzieś to zaiskrzyło, zupełnie irracjonalnie. Pewnego razu obudziłem się z mocnym przeświadczeniem, że film o wrocławskim punk rocku, o jakim ja sobie zamyślałem, powinien wyprodukować, a przynajmniej współorganizować, Marek Świerk. To był pomysł z kosmosu, bo Marek nie miał przecież jeszcze żadnych filmowych doświadczeń. Po kilku dniach zdzwoniliśmy się i tu niespodziewanie słyszę: a wiesz, poznałem jednego reżysera i taki mielibyśmy pomysł… Marek zaprosił mnie na koncert swojego zespołu Friktal, Tomek wtedy to rejestrował. Pogadaliśmy i zdecydowaliśmy, że robimy film.


 


Co chcieliście tym filmem osiągnąć?

TN: Przede wszystkim chodziło o to, żeby ocalić od zapomnienia ludzi, którzy tworzyli to środowisko, powiedzieć prawdę o nich i o mieście. Chcieliśmy pokazać czysty, rootsowy punk rock.

CM: Kiedy się wspomina tamte czasy, początki punk rocka i nowej fali w Polsce, najczęściej mówi się o Warszawie i Trójmieście, i to – nie wiadomo dlaczego – w zasadzie wyczerpuje temat. Chcieliśmy zakłócić ten schemat, dołożyć trzeci element trójkąta – jeżeli nie wielokąta. Wrocławskie kapele, jak Zwłoki, Sedes, Klaus Mitffoch czy Miki Mousoleum, a nawet Poerocks (mimo wszystko byli jednymi z pierwszych w kraju), powinny być zaliczane do najważniejszych w tym nurcie, chociaż nie każda miała później szczęście szerzej zaistnieć. W Warszawie był Kryzys czy Tilt, zespoły nowofalowe, które nawiązały do punk rocka. Zdecydowanie punkowe składy, takie jak Dezerter czy Xenna, pojawiły się jednak chwilę później.

MŚ: Już po decyzji, że zrobimy ten dokument, poszliśmy na „Beats of Freedom”, reklamowany jako ostry, punkowy film o tym, jak to muzyka w Polsce obaliła komunizm. Oglądamy, a tu siedzą kolesie i pierdolą bez sensu, i to po angielsku. Jakiś Skiba z Łodzi się wypowiada do zdjęć z Wrocławia, a Janerka nawet nie wiadomo skąd jest… 

Ty byłeś insiderem oprowadzającym po tym świecie?

MŚ: Zawsze byłem raczej outsiderem, a teraz zostałem insiderem (śmiech). Faktycznie jednak musiałem poodgrzebywać mnóstwo ludzi, którzy mogliby udzielić wywiadów, udostępnić materiały. Nie wszyscy doczekali premiery. Jak Czarek „Skuter” Kamienkow, który zdążył na szczęście jeszcze zaistnieć na ekranie – i na scenie, reaktywując Zwłoki. Był postacią bardzo ciekawą i dramatyczną, która w pewnym momencie wymeldowała się z tego świata, wybrała świadomie bezdomność. Przed śmiercią jednak przewartościował wiele spraw, wrócił na łono rodziny oraz do roli muzyka, kompozytora, poety.

Bardzo wiele ważnych osób z tej pierwszej punkowej ekipy – które wbrew pozorom nie były jedynie pospolitymi zadymiarzami – odeszło gdzieś po drodze. Choćby Adaś „Kucharz” Zalewski – perkusista Zwłok i autor piosenek takich jak „Nie mamy czasu na życie” – genialnego punkowego utworu, z którym chyba tylko „God Save the Queen” Pistolsów może się równać. To on potem napisał dla Sedesu kawałek „Wszyscy pokutujemy za to, że żyjemy”, od którego swój tytuł wziął film. To nieformalny hymn punkowców polskich. Jeśli powstanie kiedyś związek zawodowy byłych punkowców, zostanie pewnie hymnem oficjalnym. Bo wszyscy, jak mówi jeden z bohaterów filmu, wychowaliśmy się na Sedesie.


Kiedy to wszystko wybuchło?

TN: Pod koniec lat 70. w Polsce ludzie już wiedzieli, że punk istnieje, z Zachodu przenikała muzyka, fotki itp. W 1979 roku zespół Poerocks, uznawany za pierwszą wrocławską kapelę punkrockową, dał koncert w klubie Pod Jaworami przy ulicy Sudeckiej. Ten występ okazał się przełomowy przede wszystkim dlatego, że stał się inspiracją dla innych młodych ludzi, którzy postanowili wtedy założyć własne kapele.

MŚ: Tak powstały Zwłoki, tak powstała Twarz Pedała. Byliśmy zgodni, że to, co zaprezentował Poerocks, to po prostu nie jest punk, tylko jakieś harcerskie piosenki i trzeba pokazać, na czym to wszystko polega. Choć ten zaczyn przyszedł właśnie od nich, Poerocksi to byli kolesie z gitarami, śpiewający jakieś dziwne rzeczy o UFO. Sami zresztą, kiedy pierwszy raz dostali od załogi wrocławskiej po ryju w Przejściu Świdnickim za zdradę ideałów punk rocka, szybko się od punka odżegnali.

Koncert zespołu PoerocksKoncert zespołu Poerocks, fot. archiwum prywatne

Jak długo we Wrocławiu przetrwał punk?

MŚ: Jako kilkunastolatkowie myśleliśmy, że będziemy dymić tak, że się ziemia będzie w drugą stronę obracać. Trwało to jednak krótko. Najważniejsze były trzy lata od koncertu Poerocksów do 1981 roku, kiedy odbył się słynny festiwal Nowa Fala Na Odrze, zorganizowany przez Andrzeja „Rogala” Rogowskiego  z Markiem Puchałą w klubie Greka na placu Wolności, choć pierwotnie miał być w Pałacyku i Pałacyk go firmował. Z Wrocławia wystąpiły tam Prymityw Rock, Zwłoki i Klaus Mitffoch, grający m.in. utwór Stranglersów. Wszystko uspokoiło się przez stan wojenny. Pierwszą imprezą we Wrocławiu w stanie wojennym był dopiero koncert zorganizowany przez klub Index w auli Instytutu Pedagogiki i Psychologii przy ulicy Dawida – wystąpił tam zapomniany już zespół Last Few Days z Anglii i funkcjonujący do dziś Laibach. No i znowu zaczęło się dziać – od jesieni 1982 roku odbywały się już regularne koncerty w Indeksie na placu Uniwersyteckim, ludzie zaczęli się gromadzić, spotykać. Okazało się, że robi się ich coraz więcej, choć parę osób ubyło, bo wzięli ich do wojska.

 


To był dziwny czas. Można było zadzwonić do Polskiego Radia i powiedzieć, że jest impreza, a Trójka, dziecko stanu wojennego, na całą Polskę podawała, że u nas są rockowe piątki, podczas których grywał Sedes czy Klaus Mitffoch, ale też zespoły spoza Wrocławia. Do czasu, kiedy w 1984 roku przeniesiono go z dawnej kaplicy jezuickiej w gmachu głównym Uniwersytetu na Szewską, Index był inkubatorem punka, nowej fali i reggae. Ale organizował też koncerty bluesowe, jazzowe czy dyskoteki. Chodziło na nie setki osób – znacznie więcej niż na nasze koncerty. Nigdy nie byliśmy rozrywką dla mas, nawet w Indeksie nie każdy piątek był punkowy.

Jak rysował się podział między punkiem a nową falą?

CM: Różnicować zaczęło się to trochę później, początkowo te nazwy, nawet w obiegu zagranicznym, stosowano jeszcze wymiennie. Ta sama załoga chodziła na kapele stricte punkrockowe, jak i nowofalowe czy – jak Miki Mousoleum – tworzące reggae. Tym bardziej, że koncertów nie było tak wiele, o wszystkich się wiedziało, a miejsc, takich jak Index, Pałacyk, Klex czy Katakumby, było zaledwie kilka. Publiczność punkowa nie poszłaby już jednak do tego samego nawet Indeksu na koncert bluesowych grup, takich jak Easy Rider czy Solid Body, równie mocno związanych z tym klubem. Tymczasem kapele takie jak Klaus Mitffoch i Miki Mousoleum, kojarzone z Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych oraz podwórkowych załogantów z okolic Zwłok i Sedesu łączył jednak podobny przekaz, wspólny element przekory i buntu – szczególnie wyraźny w tekstach. Podobnie się też wtedy ubierali, podobnie wyglądali. Na wczesnych zdjęciach Miki Mousoleum w swoich skórzanych kurtkach wypada jak regularna punkowa załoga, a zdecydowanie podążali w stronę reggae i fanów rasta.

MŚ: Ja bym powiedział, że punk i reggae zawsze szły w parze. Już w 1977 roku Bob Marley napisał piosenkę „Punky Reggae Party” i każdy porządny zespół punkowy miał w repertuarze jakiś utwór reggae. Ale różnił nas wiek – Klausi byli już wtedy dojrzałymi ludźmi ­­– nie wszyscy, ale Lechu miał żonę, a myśmy byli gównażerią – nastolatkami z podwórek, niekiedy ledwo po podstawówce.


Wszystko to odbywało się w trzecim albo czwartym obiegu. Jak dotarliście do archiwaliów?

CM: Miki Mousoleum miało trochę nagrań, bo ktoś z ekipy czasem rejestrował koncerty i „Kaman” wydawał nawet swoje kasety w obiegu niezależnym. Zwłoki miały to szczęście, że zachowały się ich nagrania radiowe z 1981 roku, kiedy wystartowali w lokalnym przeglądzie Muzyczny Start, a z roku 1982, co było zupełnie niecodzienne, nawet nagranie telewizyjne, z którego jednak przetrwał jedynie dźwięk. Jak wiele osób, nagrywałem wtedy na swoim kasetowym grundigu imprezy plenerowe, takie jak Rock na Wyspie albo Jarocin, ale w klubach koncertów się raczej na kaseciakach nie nagrywało.

MŚ: Można było za to dostać w ryja. Na koncertach w ogóle się nie nagrywało i nie fotografowało, nie było zresztą czym. A nawet jak było, to i tak trudno zarejestrować cokolwiek w ciemnej piwnicy. Z tych czasów przetrwały jakieś strzępy nagrań Zwłok czy początków Sedesu. Udało się je wykorzystać w filmie. Inne, ze względu na fatalną jakość, nie nadawały się do emisji. Na szczęście Klausi nagrali w 1984 roku superprofesjonalną płytę, do dziś przez wiele osób uznawaną za polski album wszech czasów.

TN: Dzięki występowi w programie telewizyjnym, zapowiadanym przez popularny później duet Manna i Materny, Klaus pozostawił po sobie trwały filmowy ślad. Z pozostałymi kapelami było trudniej. Materiały dostawaliśmy od sympatyków, którzy udostępniali je nam z prywatnych archiwów. Największy problem był oczywiście z archiwaliami filmowymi, tych było najmniej. „Rejestracja Wizualna Ciągła” – to jeden z prawdziwych filmowych rodzynków, można w niej zobaczyć Miki Mousoleum i kawałek Klausa w dodatku na tle ówczesnego Wrocławia. 

Dlaczego akurat we Wrocławiu scena punkowa była taka silna?

MŚ: W każdym mieście działała analogiczna scena, ale Wrocław był wyjątkowy, bo rodzice ówczesnej młodzieży zjechali się tu z różnych stron i to wszystko się wymieszało. Takie osobowości, jak Adaś Zalewski, Czarek Kamienkow, Krzysztof „Kaman” Kłosowicz czy Lech Janerka, to wybitne indywidualności na skalę Polski.

CM: Kiedy w Jarocinie w ’82 roku wystartowały większą falą zespoły punkowe, takie jak SS-20, czyli późniejszy Dezerter, WC, Rejestracja, Śmierć Kliniczna, miałem wrażenie, że wrocławskie Zwłoki, które po raptem dwóch niespełna latach akurat kończyły swą działalność, były zespołem dojrzalszym i ciekawszym już muzycznie, tekstowo i stylistycznie, na trochę innym pułapie. Utwory Czarka „Skutera” Kamienkowa do dziś zresztą świetnie się bronią, nie tracą na aktualności, sprawdzają się w różnych wykonaniach, a hymn „Wszyscy pokutujemy…” Adama Zalewskiego i Sedesu ma do dziś w repertuarze wiele zespołów. We Wrocławiu nastąpiło też wtedy ciekawe połączenie energii z różnych źródeł – żywiołu podwórkowych załogantów i twórczych poszukiwań artystów z okolic obecnej Akademii Sztuk Pięknych, które pokazało, że plastycy są również uwrażliwieni muzycznie (nie wiem, czy to działa też w odwrotną stronę). W efekcie powstawała nie tylko niezależna scena muzyczna, ale też szersze alternatywne środowisko, które później zaowocowało Pomarańczową Alternatywą.

Pokazujecie w filmie, jak ważna była również moda czy też antymoda – potrzeba, żeby się odróżnić, także wizualnie.

MŚ: Tak się te punki zaczęły odróżniać, że po pół roku wszyscy, kurwa, wyglądali tak samo. Paranoja się zrobiła. Na początku wystarczyło marynarkę ojca założyć, podrzeć ją gdzieś i już się wyglądało inaczej niż reszta. Dziś idzie się do sklepu i punka się zamawia.

„Punk z Wrocka” w kinie DCF
Od piątku 12 czerwca film będzie można zobaczyć m.in. we wrocławskim kinie DCF

TN: Jak zapytasz, jak wygląda punk, to dowiesz się, że ma irokeza, glany, skórzaną kurtkę. Natomiast pod koniec lat 70. i na początku 80. wyglądało to inaczej. Czas tworzy legendy, również wizualne.

CM: Tak kojarzone teraz z punkiem irokezy pojawiły się jednak u nas dość późno, na Zachodzie zresztą też nie od początku, bo wypromował je dopiero zespół Exploited płytą „Punks Not Dead”. Takie naprawdę stylowe i okazałe zobaczyłem dopiero w 1984 r. w Jarocinie u dwóch technicznych zespołu Siekiera, zwanych Borsuk i Szkapa, bo nawet ich wokalista, Tomek Budzyński, miał na głowie mniej efektownie wygolony pasek. Ale też jedną z pierwszych osób, które zaprezentowały wtedy podobnego irokeza, był Darek Maj, basista zespołu Sedes, obecnie aktor. Publiczność widoczniej podchwyciła to w następnym roku, ale dominować zaczęły dopiero na przełomie lat 80. i 90. Wcześniej nawet mundurek z technikum, do którego uczęszczał Marek, mógł po kreatywnej obróbce posłużyć za ciekawy strój, gdy się go obwiesiło znaczkami, łańcuchami… Na początku królowała indywidualna ekspresja – trzeba było pokombinować, jak zdobyć albo czym zastąpić to, co widziało się tylko na zdjęciach. Z biegiem czasu wszystko się ujednoliciło, jakoś zuniformizowało. Wyjątkiem był choćby Czarek „Skuter” Kamienkow, którego zapytano kiedyś, dlaczego nie nosi skórzanej czarnej kurtki. Odpowiedział: „Dawniej nie było mnie stać, a teraz już nie muszę”. I dzisiaj wychodzi na to, że w swej kraciastej, flanelowej koszuli był prekursorem mody grunge.


Kiedy wrocławski punk zaczął się wyczerpywać?

TN: W roku 1984 rozpadł się Sedes i rozpadł się Klaus – to jest data, która może być momentem granicznym. Skończyła się energia pierwszych punkowców, a nawet chyba już tych drugich (śmiech).

CM: Swój pierwotny, przełomowy i rewolucyjny charakter punk rock zaczął już wtedy tracić nie tylko w Polsce, w Wielkiej Brytanii widoczne było to jeszcze wcześniej, po drugiej fali brytyjskiego punk rocka spod znaku Exploited, Discharge, GBH, One Way System czy Anti-Nowhere League z początku lat 80. Chociaż punk przeniknął do innych dziedzin twórczości, okazując się szerokim i nośnym zjawiskiem kulturowym; chociaż nadal działały i powstawały nowe, często całkiem ciekawe, punkowe kapele, to muzycznie punk rock stawał się już tylko jednym z wielu rockowych gatunków, stopniowo coraz bardziej okrzepłym, statecznym, w końcu dość zachowawczym. Ale dał też początek paru innym gatunkom muzycznym, zainspirował – i wciąż chyba inspiruje – kolejne zjawiska. Bo kiedy coś się kończy, coś innego może się zacząć. Dla wielu muzyków z zespołów punkrockowych scena ta już w latach 80. stawała się zbyt ciasna, przyszedł czas poszukać czegoś nowego.


Na bazie tych poszukiwań wytworzyło się ciekawe środowisko nowofalowe. Z udziałem punkowych liderów powstały kapele takie jak Kaman & Big Bit, De Musk, Los Loveros, Program/Moral Insanity, Mechaniczna Pomarańcza, Natchniony Traktor, Generator, a także RAJ-Kormorany, SAD czy Sylwia & The Colors. Wrocławskie zespoły zakwalifikowały się wtedy w sporej reprezentacji na Jarocin ’88, gdzie wystąpiły Mechaniczna Pomarańcza, Program, Natchniony Traktor, Yanko i zreformowany Klaus Mit Foch. Próbowaliśmy nawet temu nadać pewien kształt organizacyjny i przy pomocy nowego już klubu Index zawiązaliśmy WAR – Wrocławską Akcję Rock’n’rolla. Efekt był taki, że przyjechał redaktor Arkadiusz Pragłowski z „Magazynu Muzycznego” (a był to wówczas jeden z dwóch rockowych miesięczników, bardziej kolorowy od skromniejszego „Non Stop”) i opisał nas jako wiecznie obrażonych na los i „warszawkę” smętnych frustratów, którzy „w co trudno uwierzyć, ale piją więcej niż ich koledzy z innych miast”. Niestety nie odnaleźliśmy go, żeby wypowiedział się w filmie, co mogłoby dać ciekawy kontrapunkt.

Koncert zespołu Działon PunkKoncert zespołu Działon Punk

Co dzieje się ze sceną po zmianie systemu?

CM: Nieoczekiwanie, zwłaszcza do połowy lat 90., punk znowu rozkwita, także w wymiarze komercyjnym, niekoniecznie jednak w najciekawszych przejawach. Jarocin został wtedy zdominowany przez młodszą, coraz bardziej wyzwoloną, ale i coraz bardziej podzieloną publiczność, silniejsza i agresywniejsza zrobiła się też konkurencyjna subkultura skinheadów – i być może dlatego tak nagle wtedy się skończył. Przypomnijmy, że w latach 80. dominował w Jarocinie metal i blues, a najpopularniejszymi zespołami festiwalu były Dżem i TSA. Na czterodniowej imprezie dzień punkrockowy był jeden plus jakaś niewielka reprezentacja podczas wieczoru finałowego. Na początku lat 90. można było więcej pokazać, a przy tym także zarobić. Powstawało więc sporo „punkopolo” czy „jabolowego punka”, jak to wtedy nazywano. Pojawiła się fala reaktywacji różnych składów pod historycznymi nazwami, na kasetach, a potem na płytach, wychodziło „Za to że żyjemy, czyli punk z Wrocka”, reż. Tomasz Nuzban, Polska 2014, dystr. Touchfilms„Za to, że żyjemy, czyli punk z Wrocka”, reż. Tomasz Nuzban. Polska 2014, dystr. Touchfilmsmnóstwo składanek, które sprzedawały się na pniu. Takie odcinanie kuponów i często niestety hucpa. Rzadko udawało się sprostać własnej legendzie, a już tym bardziej twórczo coś kontynuować, choć niektórzy, jak Dezerter czy Armia, zdołali przez lata rozwijać się i utrzymywać solidny poziom. Także reaktywowane KSU czy Rejestracja wciąż mają coś do powiedzenia.

Jak dziś żyją ludzie z tego środowiska?

TN: Każdy poszedł w swoją własną stronę. Nawet jeżeli na zewnątrz nie obnoszą się z punk rockiem, to na pewno jest im bliski i zawsze będzie częścią ich ja.

MŚ: Stanisław Grochowiak napisał kiedyś wiersz rozpoczynający się od zdania: „Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”. Punki posłuchały Grochowiaka i się ustateczniły. Wciąż jednak nie ma weselszej muzyki na świecie niż punk… No chyba, że country po czesku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.