Kuba (Mateusz Banasiak) mieszka ze swoją dziewczyną Sylwią i matką Ewą, które rywalizują o jego względy. Trudno im się dziwić, bo chłopak to wrażliwy, kochający i umięśniony. Ale też nieco zagubiony i aż nadto osaczony przez pierwiastek kobiecy (wychodząc z łóżka Sylwii, trafia wprost na matkę, która lubi, kiedy myje jej plecy). Rekompensuje to sobie sportem. Nie tylko po to, aby – niczym ksiądz Adam z „W imię” Szumowskiej – wypocić zamęt w głowie. Także dlatego, że na basenie, gdzie trenuje, spotyka samych mężczyzn: można z nimi pływać, brać prysznic na golasa, a nawet oddać się w przebieralni oralnej przygodzie. Szansa na spełnienie się w męsko-męskiej relacji na dłużej niż kilka minut pojawia się, kiedy na wernisażu poznaje Michała (Bartosz Gelner), który zaczepia palącego Kubę, mówiąc: „sorry, czy to jest joint?”. Dzielona słabość do trawy staje się dla chłopaków pretekstem do dzielenia ze sobą czasu, ale pokazuje też, że Kuba idzie na łatwiznę. Skręty gwarantują automatyczny relaks, doping pomaga zdobyć lepszy wynik na pływalni, a bycie w szafie – nie mierzyć się rzeczywistością.
Zachętą, by prowadzić odważniejsze życie, staje się dopiero uczucie do Michała. Rodząca się między bohaterami relacja ukazana jest w typowym arthouse’owym stylu: widzimy wspólne zaciąganie się papierosowym czy marihuanowym dymem, beztroską przejażdżkę pociągiem towarowym, pokątne spojrzenia i ukradkowe muśnięcia ciał. Zwolnionym ujęciom jazdy samochodem po podziemnych parkingach kamera Jakuba Kijowskiego (autor zdjęć do „Sekretu” Przemysława Wojcieszka) nadaje sinoniebieskie odcienie. Ładnie to wszystko „płynie”. Czasem wręcz nazbyt ładnie. Nawet dresiarze dokonujący w pewnym momencie homofobicznego pobicia są tu niczego sobie, a tak czystego PKP nasze kino jeszcze nie widziało.
Czemu służy ta estetyzacja? Czy jest tylko projekcją bohaterów, którym zachciało się żyć jak na Zachodzie? Obroną przed czyhającymi na nich okrucieństwami realności? A może wskazuje na aspiracje samego Wasilewskiego – „polskiego Dolana”? Upodabnianie szaroburej Polski do folderów reklamowych szklanych apartamentowców ma tu inną funkcję. W zestawieniu z niechęcią otoczenia wobec uczucia bohaterów pokazuje, w jak wielkim stopniu polska modernizacja ograniczyła się do powierzchni. Do „studiowania czegoś normalnego: socjologii albo marketingu” i pytań w stylu: „Zabezpieczasz się? Badałeś się na HIV-a?”. Obyło się jednak bez gumki podczas błyskawicznego seksu analnego w ciemnym podwórzu – w kraju płonącej tęczy scena ta wydaje się cokolwiek surrealistyczna. Podobnie jak sam, przyznajmy, nieco pretensjonalny tytuł.
„Płynące wieżowce”, reż. Tomasz Wasilewski.
Polska 2013, w kinach od 22 listopada 2013 Można kręcić nosem też na niektóre trącące sztucznością dialogi, ale to nie one stanowią o charakterze kina Wasilewskiego. Znakomicie operujący obrazem reżyser dowiódł swoim drugim filmem, że czuje materię filmową, odważnie naznacza ją piętnem swojego talentu, własnych tematów i gustów. Świetnie rozumie też, że dobrze skomponowana obsada może dodać filmowi nowych sensów i zaprosić widza do metatekstualnej gry. I tak, w „Płynących wieżowcach” pojawia się chociażby Mirosław Zbrojewicz – dawniej etatowy zbir polskiego kina, dziś twarz kampanii „Rodzice, odważcie się mówić”. Gelner próbuje odkupić winy swojego bohatera z „Sali samobójców” Komasy, a Katarzyna Herman po „W sypialni” urasta do roli muzy młodego reżysera. Kiedy patrzyłem na stworzoną przez nią uczącą się japońskiego niedojrzałą matkę, przypomniał mi się jej występ sprzed dekady w „4.48 Psychosis” Jarzyny. Tam skomlała na scenie o miłość, tu nauczyła się już ją zabijać. Wymierzając Kubie policzek, Ewa staje się niejako wspólniczką wyzywającego jej syna od „cioty zajebanej” dresa. Wszyscy zresztą – jak w Hłaskowskim „Pierwszym kroku w chmurach” – chcą kochanków zgnoić. I robią to skutecznie.
Ponad wszystko jednak „Płynące wieżowce” mają dla mnie twarz Marty Nieradkiewicz, grającej odtrąconą Sylwię. Udało jej się uchwycić coś przeraźliwie dla Polski charakterystycznego: pewien rodzaj pretensji wykrzywiającej nasze oblicza i zniekształcającej nasze głosy. Specyficzny grymas, chroniący przed uderzeniem i demonstrujący gotowość do ataku, tyleż wyrażający odrazę do niesatysfakcjonującej rzeczywistości, co oznaczający jej triumf – bo wejście w nasz obieg. Choć Sylwia ostatecznie wygrywa, pyrrusowe to zwycięstwo. Nie załapała się nawet na plakat filmu, sugerujący, czyjej miłości należy kibicować.