BERLINALE 2014:  Kimono i znicz
„Czarny węgiel, cienki lód” Diao Yi'nana

BERLINALE 2014:
Kimono i znicz

Adam Kruk

Pochylając się nad pokrzywdzonymi i wykluczonymi, prezentując ich losy w filmach z całego świata, Berlinale nie przestaje przy tym dostarczać erotycznych dreszczy

Jeszcze 3 minuty czytania

Przemieszczając się po dzielnicach Berlina, wkracza się do różnych światów, odległych pod względem ekonomicznym, społecznym i etnicznym, które jednocześnie dzieli od siebie zaledwie kilka przystanków. Zmieniają się stroje, ceny, królują inne fetysze: na Neukölln będzie to hipsterska broda umoczona w misce wietnamskiej Phở, na Charlottenburgu dobrze wypolerowane buty sunące po ekskluzywnych butikach. Podobnie czuje się uczestnik Berlinale, krążąc między festiwalowymi pokazami. Obok wymagających skupienia konceptualnych filmów w rodzaju „Xi You” Tsai Ming Lianga, będących samymi w sobie małymi dziełami sztuki, natrafia się na sporo konfekcji, często kosztownej, jak „Obrońcy skarbów” George’a Clooneya. Pokaźną grupę stanowią filmy „w sprawie”, czego świetnym przykładem był w tym roku dokument „Przybywamy w pokoju” Huberta Saupera, doceniony wcześniej w Sundance. Forma pełnego brutalnego poczucia humoru filmu, będącego ostrym oskarżeniem nowego kolonializmu, wydaje się przy tym niemal amatorska. Co ciekawe, i tu miga przez chwilę George Clooney. Jak widać, i on przemieszcza się o zaledwie kilka przystanków między odległymi światami.

Kierunek: Wschód 

Niełatwo jest to wszystko ze sobą porównywać. W konkursie obowiązywała ta sama zasada, co w pozostałych sekcjach – konfrontować filmy skromne z wysokobudżetowymi, zrealizowane przez debiutantów („Macondo” Sudabeh Mortezai) z dziełami klasyków, takich jak Alain Resnais czy Yoji Yamada. Jury pod przewodnictwem amerykańskiego producenta i scenarzysty Jamesa Shamusa starało się, jak się wydaje, podjąć salomonową decyzję, zamykając oczy na wiek, zasługi, pieniądz i geografię. Koniec końców doceniono zarówno artystów początkujących (nagrody aktorskie), jak i weteranów; werdykt jednak można śmiało interpretować jako wskazanie kierunku azjatyckiego.

Azymut ten wyznaczyli już selekcjonerzy, umieszczając w konkursie aż trzy filmy chińskie. Więcej było jedynie niemieckich, ale tylko jeden z nich – „Drogę krzyżową” Dietricha Brüggemanna – nagrodzono (nagroda za scenariusz). Z Państwa Środka doceniono „Czarny węgiel, cienki lód”  Diao Yi'nana, któremu przypadł nie tylko najwyższy laur Złotego Niedźwiedzia, ale i nagroda aktorska dla występującego w nim Liao Fana. Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszy artystyczny wkład w film otrzymał Zeng Jian za zdjęcia do „Ślepego masażu”. Całkowicie zasłużenie. W najnowszym dziele Lou Ye – autora „Letniego pałacu” i „Nocy wiosennego upojenia” – kamera jego stałego współpracownika z empatią spogląda na ociemniałych bohaterów i przekuwa na język kina mowę niewidomych, stawiając na synestezję, wydobywając wizualność dźwięku, dotyku, zapachu. Szkoda, że to jedyna nagroda dla „Ślepego masażu”, jednego z najciekawszych tytułów w konkursie, zwracającego uwagę też świetnym prowadzeniem aktorów, z których część faktycznie pozbawiona jest zmysłu wzroku.

„Ślepy masaż”, reż. Lou Ye

Za najlepszą rolę kobiecą festiwalu uznano subtelny występ Haru Kuroki w „Małym domku” Yojiego Yamady. Tym samym kolejna statuetka powędrowała do Azji, a eleganckie kimono, w którym 24-letnia Japonka odbierała nagrodę, stało się łakomym kąskiem dla fotoreporterów, którzy odnaleźli w nim wizualny symbol orientalności tegorocznego Berlinale. Europa i Stany zadowolić się musiały nagrodami pocieszenia i paradoksalnie to one właśnie w zachodniej stolicy mogły budzić więcej wątpliwości, niż te, które powędrowały do Azji.

Wielką Nagrodę Jury zdobyło nowe dzieło Wesa Andersona, na premierę którego zjechała pokaźna reprezentacja wyborowej obsady, wdzięcząca się na czerwonym dywanie podczas otwarcia imprezy. Na „Grand Budapest Hotel” czekali wszyscy i mało komu nie udało się go zobaczyć, czego nie można powiedzieć o chińskich propozycjach, które wielu obchodziło szerokim łukiem. Czy nagroda ta była ukłonem właśnie w stronę publiczności, którą Anderson zawsze potrafi dopieścić? Czy konsekwencji, z jaką tworzy swoje światy? A może inspirowany prozą Stefana Zweiga film zrymował się jury z historią samego Berlina (realizowano go w jego okolicach), szczególnie tego wschodniego? Amerykańska fantazja o schyłku dawnej Europy, jej osunięciu się w hitleryzm, a następnie w zgrzebność sowietyzacji, jakkolwiek atrakcyjna, wydaje się jednak cokolwiek infantylna. Przynajmniej mieszkańcowi Zubrowki, jak nazywa się w „Grand Budapest Hotel” Europę Środkową.

Żarty na bok 

Wielu dziennikarzy do Złotego Niedźwiedzia typowało „Boyhood” Richarda Linklatera. Trzygodzinna opowieść o dojrzewaniu, którą reżyser kręcił przez 11 lat, dokumentując w fikcyjnej opowieści fizyczne przeobrażanie się swoich młodych bohaterów, a także tych starszych, z wdziękiem zaciera granice między filmowymi gatunkami i rodzajami. Linklater zadowolić się musiał nagrodą za reżyserię. To słuszny wybór, bo o ile  konsekwencja „Boyhood” budzi najwyższy podziw, o tyle rozpływająca się w dygresjach kompozycja filmu przekonuje już dużo mniej. Jeżeli reżyser zasłużył tak naprawdę na jakieś wyróżnienie, to powinna nim być Nagroda Alfreda Bauera dla filmu otwierającego nowe horyzonty artystyczne. Oczywiście, podobną metodę stosował już choćby Michael Apted, rozpoczętą w 1977 roku filmem „21 Up” serią dokumentalną, w której co siedem lat odwiedzał swoich bohaterów (ostatnio w „56 Up” dwa lata temu), Amerykanin z sukcesem przeszczepił ją jednak na fabułę. Szkoda jedynie, że nie potrafił ograniczyć się przy selekcji materiału. 

„Boyhood”, reż. Richard Linklater

Nagroda za innowacyjność powędrowała tymczasem do 92-letniego Alaina Resnais’go i jego „Życia Rileya” – nie tylko najsłabszego filmu w konkursie, ale i w całej karierze wybitnego skądinąd reżysera. Resnais nie otworzył nim żadnych nowych horyzontów, cofnął się tylko do najgorszych czasów francuskiego film d’art, kiedy to kino nieudolnie próbowało inspirować się teatrem. Nawet jeśli zrobił to ironicznie, trudno ścierpieć bijącą po oczach tekturę, żal talentu aktorów, denerwuje błahość wywodu. This must be a joke!, skwitował decyzję jury jeden z dziennikarzy, była to jedna z łagodniejszych opinii na temat tego wyboru.

Werdykt jury

Złoty Niedźwiedź: „Bai Ri Yan Huo” („Czarny węgiel, cienki lód”), reż. Diao Yi'nan
Srebrny Niedźwiedź, Grand Prix Jury: „The Grand Budapest Hotel”, reż. Wes Anderson Nagroda im. Alfreda Bauera dla filmu wyznaczającego nowe perspektywy sztuki filmowej: „Aimer, boire et chanter” („Życie Rileya”), reż. Alain Resnais
Najlepszy reżyser: Richard Linklater („Boyhood”)
Najlepsza aktorka
: Haru Kuroki („Chiisai Ouchi”)
Najlepszy aktor: Liao Fan („Bai Ri Yan Huo”) Najlepszy scenariusz: Dietrich i Anna Brüggemannowie („Kreuzweg”, pol. „Droga krzyżowa”)
Najlepsze zdjęcia: Jian Zeng („Tui na”, pol. „Ślepy masaż”)

Żartów było więcej. Czyżby w ramach kolejnego dowcipu Lars von Trier, zamiast zapowiedzianej pięciogodzinnej wersji reżyserskiej „Nimfomanki”, pokazał tylko jej pierwszą część, ciut dłuższą od tej, którą mogliśmy niedawno oglądać w polskich kinach? Psotny Duńczyk paradował ponadto po Berlinale w koszulce z logiem Cannes i podpisem „Persona non grata”, odwołując się do słynnego wyproszenia go z francuskiego festiwalu, co widocznie wciąż go boli. Występujący w filmie Shia La Bouf upstrzył się z kolei w papierową torbę z napisem: „I’m not famous anymore”, którą założył na głowę. Kpiny te niby uderzały w festiwalową sztampę, ale przed wszystkim świadczyły o doskwierającej potrzebie, by zwrócić na siebie uwagę. Imprezy takie jak Berlinale są bowiem świetnym miejscem do promocji – tak siebie, jak swoich dzieł. Ale także wyznawanych idei. Żywym dowodem na to był choćby „tęczowy znicz”, który płonął przy Potsdamer Platz. Doglądany przez wolontariuszy płomień naświetlał przejawy homofobii w goszczącej w tym samym czasie Olimpiadę Rosji, ale i w innych zakątkach Europy i świata. Jak długo taki znicz postałby w Warszawie, zanim zalano by go wiadrami narodowo lub religijnie wzburzonej wody? Albo strugami moczu?

Berlin plasuje się pod tym względem na drugim biegunie – to jedna z gejowskich stolic Europy z setkami klubów i burmistrzem Klausem Wowereitem, pieszczotliwie nazywanym „Wowim”, autorem powiedzenia: „Jestem gejem. I to jest w porządku”. Coś podobnego mówi Berlinale, gdzie kino LGBT reprezentowane jest na tyle silnie, że właściwie tylko z niego skomponować można by cały program festiwalowych seansów. Cieszy, że wiele pokazywanych na festiwalu filmów dowodzi właśnie, że „to jest w porządku”. Ich autorzy wyzwolnili się z heteronormatywnych konwencji patrzenia, wyznaczanych przez nie tabu, i mogli swobodnie celebrować seksualność.

Berlin jest sexy

To nie zrobiło się samo. Pole wolności poszerzali wcześniej choćby Bruce La Bruce czy Ira Sacks, pokazujący i w tym roku nowe filmy na Berlinale, czy Jack Smith, którego krótkie filmy pokazano w sekcji Forum Expanded. Jubileusz urządzono zmarłemu przed 20 laty Derekowi Jarmanowi, przypominając jego „Caravaggia”, który niegdyś zdobył na festiwalu Srebrnego Niedźwiedzia. Pokazano też odrestaurowaną wersję jego pełnometrażowego debiutu z 1976 roku, „Sebastiana”. Stworzony wraz z Paulem Humfressem film, oglądany na dużym ekranie, wręcz kipi od zmysłowości, jest w nim elegancja i erudycyjny sznyt, który – niestety wciąż – bije na głowę większość współczesnych gejowskich propozycji prezentowanych na festiwalu.

„Plaża przyszłości”, reż. Karim Aïnouz

Zdarzały się jednak i rzeczy niebanalne, jak choćby pokazywana w konkursie brazylijsko-niemiecka „Plaża przyszłości” Karima Aïnouza (szkoda, że nie doceniono nagrodą aktorską występującego tu Clemensa Schlincka), która jest peanem na cześć wszelkiego rodzaju emigrantów poszukujących dla siebie nowego miejsca i nowych idoli. Ciekawie prezentował się portret węgierskiej prowincji w „Krainie burz” Ádáma Császiego, który pod pewnymi względami przypominał „W imię” Małgośki Szumowskiej. Odważniejszy, niż można było się spodziewać, okazał się nawet „Yves Saint Laurent” Jalila Lesperta. Biografia francuskiego kreatora mody, która skupia się na jego związku z Pierrem Bergé (podobnie jak w dokumencie „Szalona miłość – Yves Saint Laurent” Pierre’a Thorettona, i tu jest on narratorem), pozostaje apoteozą związku na całe życie, choć każe poluzować stosunek do monogamii. Ten temat powracał na festiwalu wielokrotnie.

Berlinale. 6-16 lutego 2014Tragedię, do jakiej prowadzić może utożsamianie miłości i seksualnej wierności oraz upajanie się zazdrością pokazywały filmy o nastoletnich miłościach – filipiński „Unfriend” Joseliego Altorejosa i „Obietnica” Anny Kazejak (obok filmu Kazejak Polskę reprezentowały w Berlinie: „Huba” Anki i Wilhelma Sasnalów oraz krótkie metraże Ewy Borysewicz, Wojciecha Bąkowskiego i Marcina Malaszczaka). Problemy z zawiązaniem życia uczuciowego gejów w taki lub inny gorset podejmował „Test” Chrisa Masona Johnsona i „Szczęśliwy, kto jest inny” Gianniego Amelio. Jeżeli pierwszy film – okropnie kiczowaty – twierdził, że monogamię w środowisku homoseksualnym wymusiła epidemia AIDS, drugi, zdecydowanie mądrzejszy, pokazywał raczej sprzężenie wierności z narzuconą – także przez popkulturę – rolą społeczną. Dokument Amelio dowodził, że jeżeli wśród hetero presja społeczna idzie w stronę wierności i jawności, wśród homoseksualistów wymusza niejako rozwiązłość (bo abstynencja nie jest opcją). Geje we Włoszech mieli nie kłuć w oczy, lepiej więc, gdy pod osłoną nocy oddawali się swoim przyjemnościom na pikietach niż, dajmy na to, razem mieszkali. Drugie, jak się okazuje, wymaga większej odwagi.

W powiewającym tęczową flagą Berlinie istotniejszym problemem niż uprzedzenia jest – nieporównywalne z żadną inną niemiecką metropolią – ubóstwo. Starając się z nim walczyć, burmistrz „Wowi” kilka lat temu postawił na modną klasę kreatywną i nazwał miasto „biednym, ale seksownym”. Sen ten realizują nie tylko hipsterskie dzielnice, które nakręcają lokalną konsumpcję. Takie jest też Berlinale. Pochyla się nad pokrzywdzonymi – chińskimi niewidomymi czy włoskimi gejami w czasach faszyzmu – i równocześnie nie przestaje dostarczać erotycznych dreszczy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.