Biograf musi być bezwzględny

Biograf musi być bezwzględny

Rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską

Zaprzyjaźniłam się jakoś z Beksińskimi. Wiedziałam na przykład o nerwicowych rozwolnieniach Zdzisława. A potem wywaliłam to całemu światu. Okropieństwo. Jakby ktoś o mnie napisał biografię, to bym utłukła

Jeszcze 4 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Biografię Zdzisława i Tomasza Beksińskich zaczynasz od listu Zdzisława, w którym informuje on kogoś, że Tomek popełnił samobójstwo. Zdzisław dalej pisze: „Ukryłem dowody rzeczowe przed prokuraturą, bo zostawił kartkę z informacją, że list do mnie jest na komputerze, a nagranie w dyktafonie”. Jak dotarłaś do tego listu?
MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA: Dostałam od krewnej Zdzisława, która prosiła, by pozostać anonimowa, bo boi się oceny krewnych i środowiska, że ten list dała. Ale upewniałam się jeszcze później, czy wyraża zgodę na publikację, żeby nie było żadnych niedomówień.

Biograf powinien wiedzieć więcej niż prokurator?
Zacznijmy od tego, że nie jestem pewna, czy jestem biografem i tak naprawdę nie wiem, co to znaczy biografia. Bo czy te moje książki można nazwać biografiami? Stawia się je na półce z biografiami, żeby było je łatwiej znaleźć czytelnikowi, który chciałby kupić. Bo bardzo łatwo się pomylić, na przykład w empiku książkę Szymona Hołowni stawiano kiedyś w dziale zdrowie, bo jej tytuł brzmiał „Tabletka z krzyżykiem” (śmiech). Ja bym się upierała, że to nie są biografie, ale reportaże. Tylko duże. Ale czy reportaż nie zawiera się w biografii? Nie wiem. W każdym razie nie analizuję malarstwa Beksińskiego jak krytyk sztuki, nie analizowałam wierszy księdza Twardowskiego pod kątem literaturoznawczym.

Magdalena Grzebałkowska

Ur. 1972, absolwentka historii na Uniwersytecie Gdańskim. Reporterka „Gazety Wyborczej”. Laureatka nagrody Grand Press. Autorka biografii ks. Jana Twardowskiego pt. „Ksiądz Paradoks” i biografii Tomasza i Zdzisława Beksińskich. Mieszka w Sopocie. Mama 7-letniej Tosi.

Zanim zaczęłam pracę nad „Beksińskimi”, czytałam bardzo ciekawą biografię Jacka Londona. I tam we wstępie autor, James Haley, napisał coś dla mnie bardzo ważnego – że biograf musi być nielojalny i bezwzględny. Znalazłam potwierdzenie tego, co sama myślę. To jest straszne. Bo zaprzyjaźniam się z tymi Beksińskimi. Wiem o tych nerwicowych rozwolnieniach Zdzisława. A potem to wywalam całemu światu. Okropieństwo. Wiem doskonale, że zarówno Zdzisław, tak jak i ksiądz Twardowski nie przepadaliby za mną.

Nie?
A chciałabyś, żeby ktoś napisał o tobie biografię? Bo ja nie. W życiu. Jakby ktoś o mnie napisał biografię, to bym utłukła. Dlatego rozumiem tych wszystkich biednych celebrytów, i tych wszystkich pisarzy i poetów, którzy sadzą autobiografie, wygładzając, zabezpieczając się. Ale to wszystko furda, na nic. I tak potem wszystko wywalą. Można się tylko modlić, żeby nie być sławnym człowiekiem. Biograf bywa gorszy niż prokurator, niż Piłat. A jeszcze potem umyje rączki i powie: no, trzeba było tak zrobić.

Ale ważne, żeby mimo wszystko biograf nigdy realnie nie poczuł się prokuratorem. Bo prokurator ocenia, każe. A ja staram się przedstawić ludziom jak najszerszy obraz danej postaci albo sytuacji. To znaczy, że nie wybieram spośród tych historii tego, co moim zdaniem jest prawdziwe, tylko przedstawiam koszyczek, w którym są różne opinie. Oczywiście to i tak wszystko jest przerobione. Nie istnieje coś takiego jak obiektywizm, to wszystko jest podane tak, jak ja to widzę. Ale nie ma jednej prawdy o człowieku. Dostajesz klocki i musisz je jakoś sobie ułożyć.

Puzzle ze Zdzisławem były ciekawe, nietypowe, ale jakoś sobie ułożyłam z nich obrazek. Ale z Tomkiem? Taki klocek i taki klocek. Od dwóch różnych obrazków. I weź dopasuj. On był jak taka zagadka: sprawdź, czym się różnią te dwa obrazki. Jedni mówią, że był cudownym człowiekiem, drudzy, że był Hitlerem. To był Tomek i to był Tomek. Słyszałam, że fani – choć fani to za mało powiedziane, raczej fanatycy Tomka Beksińskiego – jakoś tam psioczą na obraz Tomka, który przedstawiłam. Nie wiem jeszcze czemu, bo nie otwiera mi się ta strona, na której psioczą. Zbudowali sobie jego obraz tylko przez radio. A on przez radio był cudownym człowiekiem. I hołubią w sobie ten obraz od tylu lat.

Magdalena Grzebałkowska, „Beksińscy. Portret
podwójny”. Znak, 480 stron,
w księgarniach od lutego 2014
A ty pamiętasz swój pierwszy obraz Beksińskich? Zanim jeszcze zaczęłaś pracę nad biografią?
Mariusz Szczygieł mówi, że pierwszy album, który kupił w życiu, to był album Beksińskiego w latach 80. Mnie to jakoś ominęło. Byłam raczej w nurcie Salvadora Dali, choć można by ich porównywać. Kiedy wpadało mi w ręce coś związanego z Beksińskim, to mnie to fascynowało, ale za tym nie szła potrzeba pogłębiania tej fascynacji. Malarstwo Beksińskiego było dla mnie jak patrzenie na wypadek. Wiesz, że nie wypada patrzeć na wypadek...

... ale całe osiedle biegnie.
To malarstwo mnie fascynowało, chociaż było w tym coś odrażającego. A potem Zdzisław Beksiński odszedł dla mnie w niebyt. Wiedziałam, że istnieje taki malarz, ale do mojej świadomości wrócił dopiero wtedy, gdy został zamordowany, bo media o tym trąbiły. Natomiast nic nie wiedziałam o tej jego popularności, sukcesach w Japonii, o tym, że robił jakieś komputerowe prace. Natomiast co do Tomka Beksińskiego, to wiedziałam, że istnieje taki dziennikarz. I oczywiście wiedziałam, że popełnił samobójstwo. Pod koniec lat 80., na początku 90. słuchałam takiej muzyki, jaką on puszczał w Trójce pod Księżycem – Sisters of Mercy, Bauhaus. Ale nigdy nie słuchałam Tomka Beksińskiego jako takiego. Nie nagrywałam jego audycji na kasety, nie spisywałam utworów – jak jedna z moich przyjaciółek, która nie znając wtedy angielskiego, spisywała każdy wymieniony przez niego tytuł tak, jak usłyszała. Z prostej przyczyny – ja jestem skowronkiem, czyli lubię wstawać bardzo wcześnie rano, a godzina 22 to jest dla mnie odlot, więc po prostu zasypiałam. A z kolei w czasie południowych audycji Tomka po prostu byłam w szkole. Więc jego charyzma nigdy mnie nie wciągnęła.

A teraz?
Spędziłam z nimi bardzo intensywne 2 lata. Prawie o niczym innym nie myślałam, nie mówiłam. Oczywiście denerwowali mnie, ale tak jak rodzina, przyjaciele. Wkurzają cię, ale jesteś z nimi na dobre i na złe. Przebywanie z Tomkiem było jak z upierdliwym kolegą, którego bardzo lubię, ale który mnie wkurza swoim zachowaniem. Natomiast Zdzisław był przede wszystkim szalenie inteligentny. Jego listy to fantastyczna literatura, taka gombrowiczowska. Nie nudziłam się przy nich, to było bardzo ważne, bo korespondencji miałam całe mnóstwo. 

Tomek Beksiński na zdjęciu wykonanym przez jego ojca / wydawnictwo Znak

Miał ogromną siłę oddziaływania na ludzi, z którymi się przyjaźnił, korespondował. Zawdzięczał im mnóstwo: przysyłali mu do Sanoka świat: książki, płyty, farby, których potrzebował, kawę w puszkach, cytrynowy soczek Dodoni!
On tych ludzi wykorzystywał. Nie da się tego inaczej powiedzieć. Pytałam o to Aleksandra Szydło, cudownego człowieka. Przysyłał mu fabry, sekatywy. A Zdzisław się pieklił: tubka pognieciona, w nie takim pudełeczku! Gdy Zdzisław zaczął pasjonować się magnetofonami – ten po całej Polsce w tamtych czasach zdobywał dla niego magnetofony! A Zdzisław pisze: dziurka w pokrywie! Pan Szydło mi odpowiedział, że w ogóle nie czuł się wykorzystywany. Czuł się zaszczycony, że może mu pomóc. Czyli coś musiało być w Zdzisławie, czego ja nie przeniknęłam, bo jednak z żywym nie rozmawiałam. A on podobno nigdy w życiu nie użył słowa dziękuję.

Jak to?
Opowiadał mi o tym Piotr Dmochowski. Zdzisław bardzo bał się powiedzieć słowo dziękuję, bo słowo dziękuję zobowiązywało. Jeżeli komuś dziękujesz, to w przyszłości masz wobec niego dług. Teściowa Dmochowskiego przywiozła Beksińskiemu z Paryża torbę płyt kompaktowych – była śnieżyca, a Zdzisław nie zaproponował podwiezienia. Nic, po prostu odebrał te płyty na lotnisku, nie mówiąc dziękuję, i odjechał swoim samochodem. Zapytałam o to też Emila Kuca, szwagra Zdzisława, z którym bardzo się przyjaźnili. Rodzina Kuców to była jedyna rodzina, do której Zdzisław w ogóle chodził z wizytą. On też powiedział mi, że Zdzisław nigdy nie dziękował.

Zdzisław Beksiński / wydawnictwo Znak

To miał być od początku „portret podwójny”?
Chciałam zrobić portret potrójny. Gdy już dotarłam do tego, jak ważna była Zofia Beksińska – żona Zdzisława i mama Tomka, wiedziałam, że to powinien być trójkąt. Ale się nie udało.

Dlaczego?
Nie wierzę, że dla kogokolwiek największym pragnieniem jest siedzenie w domu i zajmowanie się synem i mężem. Zawsze są jakieś myśli poboczne. A ze wszystkiego, czego się na początku dowiedziałam, wynikało, że Zofia takich myśli nie miała, że była taką cudowną łagodną kobietą pozbawioną właściwości, osobowości, marzeń, pragnień. Usunęła się w cień.

Ale w listach do Marii Turlejskiej, przyjaciółki Zbigniewa Beksińskiego, przyznała się do brania psychotropów.
Pierwszym takim malutkim kamyczkiem do ogródka Zofii była rozmowa z Jerzym Lewczyńskim, fotografem, przyjacielem Beksińskich, który powiedział, że Zofia była dziwna. Jednego dnia było wszystko cudownie, wieczorem rozmawiali i przyjaźnili się, a następnego dnia nie była w stanie wstać z łóżka i spędzała w nim cały dzień.

Zofia Beksińska / wydawnictwo ZnakTo objawy depresji.
Lewczyński myślał wtedy, że Zofia bierze jakieś tabletki. Trudno mi było w to uwierzyć, ale to mi fajnie zaburzyło obraz Zofii Beksińskiej, tej absolutnie łagodnej firanki. A potem nagle wśród listów Zdzisława do Marii Turlejskiej natrafiam na listy Zofii, w których ona sama pisze, że tylko te tabletki jej pomagają i że uważa, że bierze ich za mało. Jest pewna pani, która mogłaby mi dużo powiedzieć o Zofii Beksińskiej, bo się z nimi przyjaźniła, ale nie chciała.

Do Zdzisława, mam wrażenie, udało mi się dotrzeć. Do Tomka nie, ale przynajmniej jego postaci jakoś dotknęłam. A Zosia była za takim tiulem, kompletnie niedotykalna, za mgłą. Dlatego jest to portret podwójny z Zofią w tle.

Zdzisław Beksiński skarży się w jednym z listów do Marii Turlejskiej z 1966 roku: „na każde sto godzin poświęcone pracy twórczej co najmniej dwieście godzin poświęcić muszę na zdobycie materiału”. Jak te proporcje wyglądały u ciebie?
Ponad rok zbierania materiałów i pół roku pisania, ale po 12 godzin dziennie. I było naprawdę ciężko. Poza tym co usiadłam do pisania, to sobie myślałam: Jezu, przecież wszystko już napisałam w książce o Twardowskim. Nie chodzi o treść, ale o formę, zdania, wyrazy, które ze mnie wychodzą. Wszystko zużyłam.

Przy Twardowskim to jakoś się pisało. Miałam też wtedy dziwne przygody z nim związane. Kiedyś na przykład jechałam do jakiegoś zakonu pod Warszawą i strasznie zabłądziłam, w końcu wyjechałam na jakąś ulicę, a tam był warsztat samochodowy Jan Twardowski. I to była dobra droga. On mi jakby podpowiadał. Przy Beksińskich tego nie miałam. Żadnych duchów.

Zebrałaś masę materiału, spędziłaś ponad miesiąc w Sanoku, byłaś w Paryżu u marszanda Beksińskiego Piotra Dmochowskiego, krążyłaś pod blokami na Sonaty i Mozarta w Warszawie, w których mieszkali Zdzisław i Tomasz Beksińscy.
Rozmawiałam z ponad sześćdziesięcioma osobami. Choć wiem też już, do kogo nie udało mi się dotrzeć. Bardzo żałujemy na przykład z Tadeuszem Nyczkiem, że nie wzięłam od niego listów Zdzisława. Podobnie było przy księdzu Twardowskim, ludzie się do mnie zgłaszali już po ukazaniu się książki.

Zdzisław i Tomek / wydawnictwo ZnakA nie planujesz uzupełnionych wydań za jakiś czas?
Myśl o tym, że miałabym napisać jeszcze cokolwiek, co by zawierało w sobie słowo „Beksińscy” po prostu mnie osłabia. Mogę o tym jeszcze mówić, ale nie mogę pisać. Kiedy pisałam książkę „Ksiądz Paradoks”, w Krakowie zbierałam materiały. Wracałam pewnego razu do Sopotu i wsiadłam do zupełnie pustego przedziału. Na kanapie leżał nieużywany „Tygodnik Powszechny” wraz z dodatkiem o książkach – poświęconym, uwaga!, biografiom. Przeczytałam go od deski do deski, był tam cudowny cytat – nie pamiętam czyj – o tym, że w momencie kiedy kończy się pisać jedną biografię, już powinno się zaczynać pisać następną biografię tej samej osoby.

Dlaczego?
Zgadzam się z tym całkowicie. Książka jest przefiltrowana jakoś przez osobę autora. Zawsze jakoś się autocenzurujemy – nie napisałam pewnie o czymś, o czym napisałby ktoś inny.

Nad jakimi tematami czuwał wewnętrzny cenzor?
To kwestia podejmowanych wyborów. Założyłam sobie, że tylko jeżeli coś miało wpływ na dalsze życie Zdzisława albo Tomasza Beksińskiego, to o tym piszę. A jeżeli nie, to to omijam. A Zdzisław Beksiński był plotkarzem. W cudowny sposób obgadywał rodzinę i znajomych. I znam różne ploteczki, szczególnie o rodzinie z Sanoka, które nie miały wpływu na jego dalsze życie, więc uznałam, że nie wypada o tym wspominać. Z kolei ktoś może mi zarzucić, że nie powinnam była pisać o tym nieszczęsnym rozstroju żołądka Zdzisława Beksińskiego na tle nerwowym.  

Tomek z rzeźbami ojca / wydawnictwo ZnakNo tak, ale to zawładnęło jego życiem. Bez tego nie dałoby się zrozumieć, dlaczego nie pojechał na stypendium Guggenheima.
Dlatego to napisałam. Podobnie o tych tabletkach psychotropowych Zosi Beksińskiej. To bardzo intymna sprawa. I długo się wahałam. Ale to pokazuje chociaż troszeczkę głębię jej osoby. Nie była aż taka tiulowa, gładka i nieprzebyła. Nie opisałam też sfery seksualnej Tomka Beksińskiego, choć była dość istotna i potwierdziło mi to kilka osób, jednak uznałam, że byłoby to przekroczenie granicy intymności. Może to kwestia mojego wychowania chrześcijańsko-katolickiego.

 Ktoś ci pomagał podjąć takie decyzje?
Biograf zostaje z tym sam ze sobą. Nikt ci nie pomoże. Możesz, owszem, zadzwonić do kogoś, poradzić się, ale potem to ty piszesz, dajesz swoje nazwisko i odpowiadasz za to.

Zastanawiałam się też na przykład, do jakiego stopnia wolno mi opisywać rodzinę mordercy. Dlatego zmieniłam im nazwisko na Handler. Choć tam i tak wszyscy wiedzą, że to ich syn. I wahałam się, czy opublikować list od mordercy, w którym pisze, że za rozmowę za mną chce dostać 20 tysięcy.

No pewnie, że tak.
On nie wyraził na to zgody. Ale ja uznałam, że to jest mocny list i adresowany do mnie, więc mogę.

A właściwie dlaczego nie przystałaś na jego warunki?
Nigdy nie płacę za wywiady. Tak mnie nauczyli w „Gazecie Wyborczej”. Bo to się wtedy staje brukowcem. A poza tym 20 tysięcy to tak absurdalna suma pieniędzy... Widać też z charakteru pisma i stylu, że tam tęgie głowy pod celą myślały nad tym listem.

Magdalena Grzebałkowska, fot. A. Traczewska/ZnakWyjaśniłaś zagadkę esemesa z numeru Zdzisława Beksińskiego, który Wiesław Banach, dyrektor muzeum w Sanoku oraz jego przyjaciel, dostał rok po śmierci malarza?
Nie. Ale wiesz co? Ten pomysł na zakończenie książki przyszedł mi do głowy na samym początku. Jak tylko się o tym dowiedziałam. Choć całą tę historię postanowiłam odrzeć z jakiegokolwiek mistycyzmu. Bez fatum, bez duchów. Z góry założyłam, że nie idziemy w żadne czary-mary; ich życie i śmierć były tak niesamowite, że trzeba to napisać jak najprościej. Żadnej zagłady domu Usherów. Nie zakładałam też, że Tomek był taki dziwaczny, bo żył pod obrazami ojca. Jakby rozpatrywać to w ten sposób, to wszyscy jesteśmy świrami, wystarczy zauważyć, co oglądamy w telewizji... Mamy takie obrazy dzisiaj w domach, że obrazy Beksińskiego przy nich to ilustracje w książeczkach dla dzieci.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.