AGNIESZKA SOWIŃSKA: Gdzie skierował pan pierwsze kroki w Miedwieżjegorsku?
MARIAN SWORZEŃ: Zgodnie z przepisami wizowymi poszedłem do hotelu przy ulicy Dzierżyńskiego, w którym miałem zamówiony pokój, a następnie, chwilę po formalnościach meldunkowych, poszedłem do miejscowego muzeum, gdzie jest stała wystawa poświęcona Kanałowi Białomorskiemu.
Głosząca cześć i chwałę budowniczych kanału?
Zaskoczę panią, ale nie. Są tam elementy wyposażenia baraków, narzędzia, zdjęcia więźniów. W jednej sali trudno jest, oczywiście, przedstawić wszystko, ale mnie ta ekspozycja pomogła w ostatecznym ułożeniu listy osób, którymi chciałem się zająć. Natomiast drugie muzeum, w miejscowości Powieniec, tam gdzie Kanał się zaczyna, to placówka propagandowa, która opowiada niemal wyłącznie o sukcesach sowieckiej myśli technicznej.
Jak dziś wygląda Miedwieżjegorsk?
Dziś to absolutnie zwyczajne prowincjonalne miasto. Architektura blokowa, bylejaka, z lat 70. Nad tym wszystkim góruje ogromny były hotel NKWD, który w żaden sposób nie pasuje do rozmiarów miejscowości. Jedynym zabytkiem jest drewniana stacja kolejowa, wybudowana ponad sto lat temu. Wielokrotnie w książce wspominam, że więźniowie na widok wieżyczek tej budowli stacji żegnali się, myśląc, że to cerkiew. I faktycznie taki jest jej kształt. Mieszka tu trzydzieści tysięcy osób. Natomiast po obozach nie ma najmniejszego śladu.
Marian Sworzeń, „Czarna ikona - Biełomor. Kanał Białomorski. Dzieje. Ludzie. Słowa”. Sic!, 708 stron, w księgarniach od października 2017Jak to? Przecież Kanał Białomorski budowały setki tysięcy więźniów!
Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się w czasie. Karelia bardzo długo była prawie niezamieszkana. Od XVII wieku w tamtejszych lasach osiedlali się starowierzy, czyli ludzie, którzy uciekali przed Cerkwią oficjalną. Te pochowane po lasach osady padły ofiarą tragedii – samospaleń, które opisywał protopop Awwakum. Gdy tylko wykryto takie osiedle, wysyłano tam oddziały wojska. Starowierzy, widząc swoją beznadzieją sytuację, wybierali zbiorowe samobójstwo; były nawet przypadki jednoczesnej śmierci z wyboru wspólnot liczących półtora tysiąca osób. Później zaś, w XIX wieku, urzędowo burzyło się co większe budowle starowierskie. Ale też nigdy do końca nie udało się stamtąd ludzi przegonić. Karelia leży zupełnie na uboczu głównych duktów, i dlatego nie przechodziły przez nią nawet pochody wojenne.
Dopiero w latach 30. zaczęły powstawać tam łagry. Miedwieżja Gora – czyli dzisiejszy Miedwieżjegorsk – przed budową Kanału Białomorskiego była niewielką osadą, w której mieszkało kilkaset osób. Gdy Stalin zdecydował o budowie Kanału, zaczęli napływać więźniowie, jako że od roku 1916 była tu stacja kolejowa, a więc gotowy punkt rozładunkowy. Łagiernicy byli stąd wysyłani do jednego z 18 osiedli roboczych rozmieszczonych wzdłuż trasy inwestycji. Najgorzej mieli ci, którzy przybyli jako pierwsi w 1932 roku. Wysiadali z wagonów, za stacją było szczere pole, trochę dalej brzeg jeziora; dobrze, jeśli mieli choć kawałek brezentu czy jakiś namiot – nie chroniło to przed zimnem, ale przynajmniej przed deszczem i śniegiem. Dostawali polecenie: chcecie mieszkać, to szybko sobie coś zbudujcie. Nie było dla nich niczego gotowego, co znamy z późniejszej o dekadę literatury łagrowej. Żona Aleksandra Wata wspominała, że wysadzono ją gdzieś w głuszy i na siłę umieszczono przy wiejskiej rodzinie; no i ona tam weszła i zamieszkała z dzieckiem. W Miedwieżjej Gorze było to niemożliwe – stało tam ledwie kilkadziesiąt domów, a ludzi zwieziono tysiące.
By w ciągu 20 miesięcy zbudowali 227 kilometrów kanału, który połączy Morze Białe z Jeziorem Onega, i to za pomocą jedynie łopat, kilofów i taczek.
Ja konsekwentnie używam w książce – za Mariuszem Wilkiem – nazwy Jezioro Oniego. Jeden z byłych więźniów napisał, że największą zbrodnią tego obozu były nie tyle warunki, w których pracowali, tylko narzucone im tempo. Proszę też zwrócić uwagę, że około dwóch trzecich trasy Kanału stanowiły zbiorniki naturalne, głównie jeziora, które trzeba było połączyć w jeden ciąg. To, czego natura nie zrobiła przez tysiąclecia, ludzie mieli wykonać w dwa lata.
Dodatkowym problemem była różnica wysokości między poziomem morza i jeziora, licząca 120 metrów, trzeba było więc, od Powieńca poczynając, stawiać śluzy na kształt wielkich schodów. Konieczne były też zatopienia terenów, na których od kilku setek lat były wioski i pola uprawne. To były oczywiste dramaty dla miejscowej ludności, wyrzucanej z dnia na dzień w nowe miejsca.
Marian Sworzeń
Urodził się w 1954 roku w Katowicach, prawnik, pisarz, twórca słuchowisk dla Teatru Polskiego Radia, członek PEN Clubu. Autor sztuki „Czaadajew”, monodramów „Bastylia” i „Nikolaita” oraz książek „Prywatny dziennik ustaw”, „«Dezyderata». Dzieje utworu, który stał się legendą”, „Niepoprawni”, „Melancholia w Faustheim. Powieść o rewolucji w Monachium” oraz „Opis krainy Gog”. Za tę ostatnią otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia. W 2017 roku nakładem wydawnictwa Sic! ukazała się jego książka „Czarna ikona Biełomor. Kanał Białomorski. Dzieje. Ludzie. Słowa”. Mieszka w Mikołowie.
Jak wyglądał obóz?
Łagier Białomorski składał się z sieci podobozów, tzw. łagpunktów, z których każdy liczył kilkanaście tysięcy osób. W swojej książce o Gogolu, „Opis krainy Gog”, napisałem bezmyślnie, że Biełomor był pilnowany przez kilkudziesięciu strażników. To była taka legenda czekistowska – spójrzcie, tak niewielu nas trzeba było, by trzymać w ryzach kilkaset tysięcy osób. Wiem teraz, że sama wyższa kadra czekistowska liczyła tam kilkaset osób, a prócz strażników pod bronią działały tam również oddziały składające się z uzbrojonych więźniów, tzw. Wochra. Kadrą inżynierską byli głównie ludzie jeszcze z carskim wykształceniem, bo innych po prostu nie było.
Przez Kanał przewinęło się około dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Część potem objęła amnestia, całkiem znaczna, dotycząca sześćdziesięciu tysięcy więźniów, a pozostała część została odesłana dalej, na budowę kanału Wołga-Don lub do innych łagrów. Niezależnie od tego praca więźniów była przedmiotem handlu – obóz na nich najzwyczajniej zarabiał.
Wynajmowano ich do pracy?
Wyglądało to tak – kołchoz leśny albo kombinat wydobycia kamienia dogadywał się z łagrem: bierzemy od was tysiąc albo dwa tysiące ludzi na kilka miesięcy, płacimy wam tyle a tyle. Czyli sprzedawano żywą siłę roboczą, która wykonywała morderczą pracę.
Kanał Białomorski był obozem mieszanym. Trafiały tam także kobiety.
W napisanej kolektywnie przez trzydziestu sześciu pisarzy w 1933 roku „Księdze Kanału Białomorsko-Bałtyckiego” pojawiają się postaci kobiece, najczęściej byłe prostytutki, które zostały potem przodownicami pracy. Niejednokrotnie czytamy też o córce kontrrewolucjonisty, która doznaje w obozie tak głębokiej przemiany, że „nawraca się” na komunizm. Są to zawsze figury niezłomnych bojowniczek. Ale prawdziwie przejmującą relację znajdzie pani nie w „Księdze”, ale u byłej więźniarki kanału, Julii Danzas. W jej wspomnieniach jest takie zdanie, mroczne i surowe: „kiedy przywieziono nas do obozu, trzydzieści tysięcy mężczyzn krążyło wokół jedynego żeńskiego baraku, jak wilki wokół ofiary”. To zdanie mówi wszystko o losie kobiety w łagrze.
Czy budowa kanału miał swoje racjonalne uzasadnienie? Czytając pana książkę, doszłam do wniosku, że służyła jedynie pieriekowce.
Podczas mojej podróży do Karelii zobaczyłem na kanale tyle samo barek, co Sołżenicyn w 1965 roku – jedną. Nie widziałem tam żadnych wielkich robót, widziałem za to bielenie ścian i tynkowanie budynków przy śluzach. A byłem tam ponad tydzień! Główny cel, czyli stworzenie nowej drogi, która uniezależniałaby Rosję od zamarzającego Bałtyku, okazał się ostatecznie niemożliwy do osiągnięcia. Proszę pamiętać, że ze względu na temperatury na północy Kanał Białomorski przez równe pół roku jest całkiem niezdatny do użytku. Rozmawiałem z emerytowanym inżynierem w Powieńcu, który powiedział mniej więcej tak: wie pan, teraz to jest syf, ale kiedyś szły tędy transporty. I może faktycznie, w latach 50. czy 60., kanał spełniał jakąś istotna funkcję, ale teraz, na zdrowy rozum, jest Kanał Białomorski, a obok biegnie i kolej, i autostrada. Okazało się więc, że była to budowla wyłącznie na cele pieriekowki. To jedno z najważniejszych słów tamtych czasów, właściwie nieprzekładalne, dosłownie oznacza „przekucie”, a w praktyce ideologii sowieckiej oznaczało, że dopiero podczas, i dzięki, ciężkiej pracy więźniowie mogli zrewidować swoje poglądy i zerwać z przeszłością. Dlatego też dzisiejsze deklaracje ekipy Putina, żeby zrobić z kanału na nowo efektywną drogę, oceniam wyłącznie jako element polityki historycznej.
Żeby usprawiedliwić śmierć dziesiątek, jeśli nie setek tysięcy ludzi, podczas budowy kanału.
Julia Danzas, była więźniarka Sołowek i Miedwieżjegorska, pisze o trzystu tysiącach ofiar. Ale wydaje mi się, że najbliższe prawdy są obliczenia Iwana Czuchina, autora pierwszej w Sojuzie szczegółowej pracy na temat kanału. W oparciu o analizę akt osobowych umieszczonych w Pietrozawodsku Czuchin obliczył tę liczbę na pięćdziesiąt tysięcy.
„Czarna ikona – Biełomor. Kanał Białomorski. Dzieje. Ludzie. Słowa” Mariana Sworzenia
W 1933 roku stu dwudziestu pisarzy sowieckich popłynęło na pokładzie parowca „Anochin” dopiero co zbudowanym przez setki tysięcy więźniów Kanałem Białmorskim. Propagandową historię budowy kanału trzydziestu sześciu z nich opisało kolektywnie w „Księdze”. To właśnie „Księga” była punktem wyjścia dla Mariana Sworzenia. Książka „Czarna ikona - Biełomor. Kanał Białomorski. Dzieje. Ludzie. Słowa” składa się z pięciu części. Część I dotyczy napisanej kolektywnie propagandowej „Księgi”, poświęconej historii budowy Kanału Białomorsko-Bałtyckiego imienia Stalina. Na ponad 200 stronach Marian Sworzeń streszcza „Księgę” akapit po akapicie. Część II to opowieści o wszystkich trzydziestu sześciu autorach księgi. Część III natomiast poświęcona jest pozostałym pasażerom „Anochina”, którzy nie znaleźli się w gronie autorów „Księgi”. W części IV poznajemy ludzi, którzy ani nie płynęli, ani nie pisali „Księgi”, są jednak postaciami, których idee pośrednio wpłynęły na budowę Kanału – jak Theodore Dezamy czy Karl August Wittfogel, bądź postaciami, jak Michaił Bułhakow czy Osip Mandelsztam, bez których trudno wyobrazić sobie rosyjską literaturą lat 30. XX wieku. W części V, najbardziej osobistej, autor spotyka się i rozmawia z duchami/cieniami więźniów budujących Kanał Białomorski.
W 1933 roku stu dwudziestu pisarzy ZSRR popłynęło na statku „Anochin” zobaczyć nowy cud techniki, wybudowany rękami dwustu pięćdziesięciu tysięcy więźniów. Po tej wyprawie trzydziestu sześciu z obecnych na pokładzie kolektywnie napisało „Księgę Kanału Białomorsko-Bałtyckiego”.
Kilka lat temu czytałem „Szepty” Orlanda Figesa, zawierające m.in. kilkustronicowy opis tej rajzy. Był to dla mnie impuls na tyle silny, że odłożyłem zamiar pisania powieści o Katowicach z początku XX wieku z finałem w 1922 roku, gdy do miasta wkracza polskie wojsko. Ale rozmyślnie zdecydowałem, że ta sprawa rosyjska interesuje mnie bardziej. Zacząłem zadawać sobie pytania: kto był uczestnikiem tej wyprawy? jak wyglądała treść „Księgi”? kim byli więźniowie budujący kanał? Dotarłem poprzez internet do „Księgi”, chociaż jej nakład – zaraz po upadku Jagody, a więc kilka lat po wydaniu – zniszczono i wyrugowano z obiegu, ale – jak widać – nie całkowicie. Przeczytałem to monumentalne tomiszcze, liczące prawie 600 kart druku, bez pośpiechu, tłumacząc, porównując i notując.
A następnie zrelacjonował pan akapit po akapicie w swojej książce.
Wszystkie znane mi opisy poprzestawały na tym, że „Księga” jest ogromna, ale – poza kilkoma zdaniami – nie zajmowały się jej zawartością. Postanowiłem zrobić inaczej: dokładnie wszystko przeczytać i równie dokładnie przekazać to czytelnikowi. Zrelacjonować to dobre słowo, bo to nie ja wymyślam, tylko piszę o tym, co napisali inni, i staram się zachować język „Księgi” i jej ogólną tonację. Owszem, prócz wszechobecnej i nachalnej propagandy pieriekowki, zdarzają się tam również fragmenty o niemałej literackiej urodzie. Pamiętam takie zdanie: „patrzyły na to zaskoczone oczy więźniów i patrzyły również oczy Karelii – jej jeziora”. Nie jest to więc tylko produkcyjniak... Tak czy inaczej lektura „Księgi” jest rzeczą przygnębiającą. Równie ponurą jak ustrój, który przedstawia.
Jeden z najbardziej kuriozalnych fragmentów mówi o ekipie, która pracowała bez przerwy przez cztery doby. I oto „dobry nadzorca” chce dać tym ludziom odpocząć, ale oni upierają się, że muszą dokończyć budowę kanału!
To są himalaje nieprawdy! Ale proszę pamiętać, że ta sama „Księga” miała również swój przekład na język angielski, który ukazał się prawie równolegle z wydaniem rosyjskim. Proszę tylko pomyśleć – dotknięta poważnym kryzysem gospodarczym Anglia lat 30. XX wieku, a tu pojawia się doskonale wydana książka, w której znani literaci sowieccy opisują entuzjazm pracy, w środku świetne zdjęcia autorstwa Rodczenki, wszystko pięknie wydane w rdzennie brytyjskiej oficynie. A całość jeszcze poprzedzona wstępem poważanych socjalistów – Beatrice i Sidneya Webbów, uznanych twarzy lewicy na Wyspach. Nie była to więc książka ordynarnie wciśnięta przez Sowietów społeczeństwu angielskiemu... A jej odbiorcy? W esejach Orwella z lat 30. jest wystarczająco wiele czytelnych opisów, świadczących o silnych wpływach lewicy, w tym również ugrupowań komunistycznych.
Marian Sworzeń, fot. Teresa SworzeńKanał budowali więźniowie. Jednak w oficjalnej propagandzie nazywa się ich „kanałoarmiejcami” – słowem ukutym na wzór rosyjskiego „krasnoarmiejcy”, oznaczającego żołnierza Armii Czerwonej.
Propaganda wcale nie kryła, że za inwestycję odpowiadają organa bezpieki, a nie firmy cywilne, że wykonawcami robót są więźniowie, a nie zwykli zatrudnieni. Stworzono także mit, że największym zaszczytem dla więźniarskiej masy stało się nazwanie ich towarzyszami. Delegat partyjny z Moskwy, Aron Solc, niczym natchniony autor ewangeliczny w liście skierowanym do kanałoarmiejców użył takiego właśnie słowa: „towarzysze”. Niemal wszyscy autorzy „Księgi” rozpisują się z zachwytem, jaki to entuzjazm i wzruszenie zapanowały wówczas wśród budowniczych.
Jak dotrzeć do prawdy o kanale poprzez tak nawarstwione kłamstwo?
Myślę, że świadectwa prawdy dali wyłącznie byli więźniowie, ci, którzy napisali relacje. Na przykład Julia Danzas, więźniarka Sołowek i Miedwieżjegorska, autorka dziennika wydanego we Francji w roku 1934. „Czerwona katorga” to rzecz niewielka, napisana niezwykle prostym językiem i opatrzona jej rysunkami. Jeśli dobrze pójdzie, obiecałem to sobie, to w przyszłym roku wydamy tę maleńką książeczkę ze wspomnieniami. Poprosiłem przyjaciół, by nie dawali mi żadnych prezentów na urodziny, ale złożyli się na wydanie dziennika Julii Danzas. Jest tam taka przejmująca scenę, gdy zimą zostaje zwolniona i pierwsze, co robi, to prosi szefa łagru, by móc tam jeszcze jakiś czas zostać. Bo dokąd ma pójść, gdzie mieszkać? Miedwieżja Gora była ogromnym łagrem, nie było gdzie wynająć pokoju, zresztą – za co. Pracowała potem na stacji w księgowości, przytuliła się u jakiejś babiny, dotrwała do wiosny, nazbierała na pociąg do Leningradu.
A piewcy kanału? Żaden z nich nie odwołał euforycznych kłamstw „Księgi”?
Na fali odwilży gorbaczowowskiej ukazały się m.in. wspomnienia Aleksandra Awdiejenki, pisarza i robotnika, który nie znalazł się wśród trzydziestu sześciu autorów „Księgi”, ale dzięki wstawiennictwu u Gorkiego, jako młody człowiek, dwudziestopięciolatek, pojechał na Kanał Białomorski. Czyli najbardziej rzetelne świadectwo o kanale zostało napisane 50 lat po tej słynnej wyprawie pisarzy. To właśnie w jego memuarach padają niejednokrotnie cytowane słowa: „jak tylko ruszył do Karelii nasz express «Czerwona Strzała», rozpoczął się prawdziwy komunizm – mieliśmy wódkę, ogórki i kawior za darmo”. Naprawdę tak napisał. Także o tym, że kelnerami w pociągu byli czekiści. Ale dalej wyznaje, jak wstyd mu było pośród tych luksusów, bo ledwo kilka dni wcześniej widział na Ukrainie, jak wzdłuż torów całymi kilometrami stali głodni ludzie proszący o jedzenie. I żałował, że nie rzucił im wtedy swojego śniadania.
Muzeum w Miedwieżjegorsku: więźniarskie przybory do jedzenia / fot. Marian Sworzeń
Pokazuje pan autorów „Księgi” jako osoby niejednoznaczne. Przykładem niech będzie Wiktor Szkłowski, współautor większości rozdziałów „Księgi”, który równocześnie po kryjomu posyłał Mandelsztamom co miesiąc pieniądze, dzięki czemu mogli wynajmować pokój i mieć w ogóle gdzie mieszkać.
Nie zakładałem, że będę przedstawiać ich porządne zachowania – ale jeśli były, nigdy ich nie pomijałem. Ale też wielokrotnie wracam do tego, że pisarz sowiecki był częścią struktury urzędniczej. Były rangi, to oczywiste, były koterie, a jakże! Jak kazali gdzieś jechać, to się jechało. Za to wszystko władza sowiecka swoim „bojarom” całkiem suto się odpłacała. Opisuję – są materiały, przykładem opis domu Katajewa w pamiętniku Nadieżdy Mandelsztam – w jakim luksusie ci pisarze nieraz mieszkali. Na tę korupcję intelektualną najbardziej podatni okazali się poeci. Za cenę wielkich mieszkań i służbowych samochodów stanęli po stronie, która okazała się zbrodnicza – wiedział o tym, jak pisał Sołżenicyn, przeciętny chłopek-roztropek gdziekolwiek w Europie, ale sowiecki intelektualista nie mógł się w tym rozebrać.
Chciałbym zwrócić też pani uwagę na Dmitrija Mirskiego, postać absolutnie dramatyczną. Wywodził się z bardzo starego rosyjskiego rodu Rurykowiczów. Jego ojciec, Piotr Swiatopołk-Mirski, był w 1905 roku ministrem spraw wewnętrznych. Dmitrij Mirski był przed rewolucją na froncie, potem jako biały oficer zbiegł za granicę, został profesorem uniwersytetu w Londynie, a po krótkim czasie także dziekanem. Mirski napisał najlepszą historię literatury rosyjskiej, jaką wydano na Zachodzie, cenioną do dziś przez tamtejszych rusycystów. Nabokow, który wszystkie zagraniczne publikacje na ten temat surowo ganił, o książce Mirskiego powiedział, że jest doskonała. Tenże Mirski miał napisać na zamówienie biografię Lenina… No i pisząc żywot Iljicza – to jego słowa – doznaje oświecenia i pyta się: co ja tu robię? czy to jest moja ojczyzna? Wiąże się z radykalną lewicą w Anglii, drukuje artykuł „O moim wyzwoleniu”, w którym żegna się z Zachodem i powraca do Rosji w 1932 roku. Już rok później znajduje się wśród 120 pasażerów „Anochina” i zostaje jednym z autorów „Księgi”, nie muszę dodawać, jak cenionym. Inna rzecz – tylko on, jeden jedyny, zadawał czekistom pytania podczas oprowadzania po łagrowej budowie. Równo cztery lata potem sam został aresztowany i zmarł w łagrze.
Wymienia pan również nieobecnych na pokładzie „Anochina”.
Ten rozdział powstał tak naprawdę z powodu Bułhakowa, którego próbowano namówić na tę podróż na Biełamorkanał. Ale, wynika to z jego własnych słów, latem 1933 roku był w najbardziej krytycznym momencie pisania „Mistrza i Małgorzaty”. Był w zupełnie innym świecie, o czym rzecz jasna nie mógł nikomu powiedzieć. Dlatego robił uniki, mówił: dajcie mnie do następnego rejsu, wtedy chętnie pojadę. Mandelsztam już wówczas był poza obiegiem, sekowano go, nie został więc nawet zaproszony na rejs. Nie popłynął także wówczas Michaił Priszwin, autor najważniejszej książki o Karelii z początku XX wieku. Był widać za stary, organizatorzy postawili głównie na trzydziestoparolatków. Pogodin wcale nie musiał się fatygować i płynąć, skoro był autorem granej wówczas na okrągło w Leningradzie i Moskwie sztuki „Arystokraci”. Jej akcja dzieje się na Kanale Białomorskim wśród więźniów, którzy edukują jeden drugiego i wyrastają na porządnych obywateli dzięki niestrudzonej pracy pedagogicznej czekistów. Nie popłynął też wtedy „Anochinem” Aleksandr Rodczenko, tylko dlatego, że przez kilka miesięcy wcześniej zrobił ponad 2 tysiące zdjęć Kanału, z których kilka wykorzystano w „Księdze”. We wspomnianym już propagandowym wydaniu brytyjskim eksponowano jego słynne ujęcie, na którym widać robotników uwijających się na dnie budowanej śluzy, a piętro powyżej siedzi orkiestra. I tak faktycznie było. Tyle że muzycy byli także więźniami.
Rozdziały poświęcone autorom „Księgi” i pasażerom „Anochina” przypominają rozbudowane notki biograficzne. W ostatniej części, poświęconej więźniom, rozmawia pan ze swoimi bohaterami twarzą w twarz.
To najbardziej osobista część książki, zresztą świadomie wybrałem taki sposób spotkania. Jeden z kolegów zapytał mnie niedawno, a właściwie zarzucił: Marian, jak ty mogłeś rozmawiać z Julią Danzas? Przecież ona od dawna nie żyje. No cóż! Joseph Conrad napisał kiedyś: „Umarli mogą żyć tylko w takim zakresie i takim rodzajem życia, jakich udzielą im żywi”. Myślę więc, że takie rozmowy ponad czasem są możliwe. I to jest właśnie siła literatury.