AGNIESZKA SOWIŃSKA: Znałeś słowo „kiczery”, zanim zacząłeś pracę nad książką o Bieszczadach?
ADAM ROBIŃSKI: Znałem je z map, na tych karpackich pełno jest kiczer. Ale to już nazwy własne pisane wielką literą. Kiedyś był to tylko pospolity rzeczownik określający wzniesienie, jeden z wielu. Zabawne zresztą, że wciąż nie do końca wiadomo, co konkretnie opisywał.
W poświęconym Karpatom kwartalniku „Wierchy” ludzie, którzy zajmują się toponomastyką, dalej się o to kłócą. Jedni uważają, że to pochodzące z języków wołoskich słowo oznacza „zarośniętą górę”. Ja przyjąłem wersję kartografa Wojciecha Krukara, który jest jednym z bohaterów mojej książki. On uważa, że „kiczera” to nieznaczne wzniesienie wokół wsi przy innym dużym wzniesieniu. Czyli takie nieistotne, trochę anonimowe.
Żaden punkt odniesienia.
Tych kiczer jest naprawdę dużo, nie tylko w samych Bieszczadach, ale nawet w Beskidzie Sądeckim czy Żywieckim, bo te same ludy zasiedlały i nazywały te doliny.
Długo nie byłem pewien tytułu i chciałem zatytułować książkę po prostu „W Bieszczadach”, żeby było jak w „W Patagonii” Chatwina. Ale ostatecznie zdecydowałem się za pomocą tych anonimowych szczytów trochę zdemitologizować Bieszczady. Pokazać, że to nie tylko połoniny czy Tarnica, na które wszyscy biegną.
Zdemitologizować nasze dobro narodowe?
Pokazać, że te dzisiejsze Bieszczady, kraina dzikości i wolności, to taka bajka, którą myśmy wszyscy zbiorowo stworzyli. Takie piękne kłamstewko.
Adam Robiński, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady”. Czarne, 248 stron, w księgarniach od listopada 2019Czyli Bieszczady nie istnieją?
To jest Stumilowy Las nas wszystkich. A ja tylko narysowałem do niego mapę.
Dosłownie. Książkę otwiera ręcznie narysowana przez ciebie mapa.
Jej rysowanie sprawiło mi większą radość niż pisanie książki. Traktuję ją jak jeszcze jeden rozdział. Uwielbiam książki poprzedzone mapami, szczególnie tymi odautorskimi, kreującymi nowe światy. Inspirację przy rysowaniu tej konkretnej czerpałem zresztą właśnie z „Kubusia Puchatka”. O mały włos nie umieściłem na niej samego Puchatka, no bo skoro na Połoninie Wetlińskiej, tej najsłynniejszej z bieszczadzkich połonin, znajduje się schronisko o nazwie Chatka Puchatka, to aż się prosiło. Ta moja mapa – na której południe jest na górze, a wschód po lewej – ma być sygnałem dla czytelnika, że to nie jest przewodnik po Bieszczadach i że trochę będzie musiał przy czytaniu pogłówkować.
Tak jak czytelnik „W Patagonii”. Piszesz, że Chatwin „nigdy nie twierdził, że owoc tej podróży jest reportażem. To, co przydarzyło mu się po drodze, ubrał tak, by stało się wciągającą opowieścią”.
„W Patagonii” to jedna z ważniejszych lektur w moim dorosłym życiu. Czytałem ją zresztą po raz enty akurat wtedy, gdy Monika Sznajderman zaproponowała mi napisanie książki o Bieszczadach. To od razu zagrało: wiedziałem, że Patagonia będzie dla Bieszczadów świetnym punktem odniesienia. Na samym początku potraktowałem Chatwina tylko jako usprawiedliwienie dla fragmentarycznej formy narracji. Ale im dłużej we mnie siedział, tym lepiej widziałem, że na pierwszy plan pcha się jego stosunek do literackiej prawdy i zmyślenia. Zaczął mi nieboszczyk się w tej książce wiercić i rozpychać. To zresztą – mówię na podstawie relacji tych, którzy go znali – był właśnie taki człowiek: zawsze na pierwszym planie, zawsze z ostatnim słowem. Chwalipięta. Śmiałem się w duchu, że nawet pośmiertnie wszystko musi być o nim. Nie mam pojęcia, na ile będzie to widoczne dla czytelników „Kiczer”, ale mam wrażenie, że w co drugim rozdziale mojej książki poruszana jest kwestia prawdy: co nią jest, a co nie jest, co zostało dobrze zapamiętane, a co źle, co zostało zmyślone, co się umyślnie zapomina, przeinacza albo podmalowuje. Czasem ukryte jest to w jednym słowie, np. „podobno”.
Adam Robiński
Ur. 1982, dziennikarz, debiutował w „Życiu Warszawy”, związany m.in. z „Rzeczpospolitą” i „National Geographic Polska”, „Tygodnikiem Powszechnym” i „Pismem”, pisuje także dla „Dwutygodnika”. Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy. Jego książka „Hajstry” zdobyła tytuł Podróżniczej Książki Roku w konkursie Travelery 2018 oraz Nagrodę Magellana 2018. Była także nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza oraz Nagrody Conrada.
Dlaczego właściwie nie pojechałeś za Chatwinem do Patagonii?
Mam setkę powodów, z których najważniejszy to brak pieniędzy.
Po prostu?
Guru ruchu autostopowego, Anton Krotow, którego książkę w swoim tłumaczeniu podrzucił mi Michał Mielczarek, uważa, że dalekie podróże dotyczą dwóch rodzajów osób – takich, którzy mają dużo pieniędzy, albo takich, którzy mają dużo czasu. Jak masz dużo pieniędzy, to możesz podróżować szybko, bo po prostu za wszystko płacisz. A jak masz dużo czasu, to możesz robić to samo, łapiąc stopa czy błagając kogoś o nocleg. Ja na obecnym etapie życia nie mam ani jednego, ani drugiego. Gdy byłem kawalerem i nie miałem dzieci, jeździłem i w Himalaje, i na Saharę. W tej chwili po prostu jestem na innym etapie, w którym to nie jest możliwe. Chociaż wciąż jestem cholernie ciekawy świata.
Nie wszyscy są w stanie pogodzić się z ograniczeniami, jakie taki okres przejściowy niesie.
Do tej mądrości trzeba się dochrapać własnym sumptem, nikt inny ci tego nie powie. Wcześniej byłem uczciwie pracującym człowiekiem na etacie. Gdy urodziło mi się drugie dziecko, uznaliśmy z żoną, że teraz to jej kolej, aby wrócić do stałej pracy, a ja będę tym od dzieci i jednocześnie będę się starał zarabiać jako freelancer, tym bardziej że już wtedy siedział we mnie pomysł na „Hajstry”.
Nigdy też nie wierzyłem w podróże na koniec świata z małymi dziećmi. To dla nich tylko pseudoatrakcja, a dla mnie dodatkowa udręka. Wolę więc te potrzeby realizować na swoim polu, nawet jeśli to pole będzie ograniczone, i poczekać, kiedy znów będę mógł więcej. Patagonia na mnie poczeka, kiedyś się tam wybiorę, choćby piechotą. Tyle że nic o tym nie napiszę, bo po co. Łażenie po bliższej okolicy jest chyba dużo bardziej odkrywcze i słuszne.
Dziś nawet dalekie podróże są krótkie. Śniadanie w Warszawie, kolacja w Nowym Jorku... A ty poświęcasz tygodnie, miesiące na wędrowanie po tym, co nieodległe.
Ja też nie poświęcam miesięcy, bo nie mam tych miesięcy.
To ile czasu spędziłeś w Bieszczadach, pracując nad „Kiczerami”?
Jakbym zsumował wszystkie dni, które tam spędziłem przez ostatnie dwa lata, wyszłoby pewnie dwa miesiące.
sosna z Łupkowa i jej młodsza siostra / fot. Adam Robiński
Niektórzy w tym czasie odbywają podróż dookoła świata.
To prawda. A inni gromadzą tych miesięcy o wiele więcej, jeżdżąc notorycznie w to samo miejsce. Człowiek, którego poznałem w Łupkowie, raptem kilka lat starszy ode mnie, od piątego roku życia tam jeździ. Można o nim powiedzieć, że jest człowiekiem z Bieszczadów, ale dla niego Bieszczady to mikrokosmos łupkowski. Zna Łupków jak własną kieszeń. A przede wszystkim troszczy się o ten krajobraz. Bardzo lubię i cenię takich ludzi. Gdy tylko dokądś jadę, szukam ich desperacko, chcę, by byli moimi przewodnikami po danym miejscu, bo żadna książka, żadna mądrość nie będzie bardziej wartościowa niż człowiek, który jest emocjonalnie związany z danym miejscem.
„Znowu tropy”. Podczas wędrówki po Bieszczadach – podobnie jak w „Hajstrach” – zwracasz uwagę na ślady zostawiane przez zwierzęta, innych wędrowców. Chciałeś do nich dodać własne?
Zupełnie o tym nie myślałem. Ślady bardzo szybko się zacierają. Te tropy zwierząt mają bardzo krótkie życie, zmyje je pierwszy deszcz czy śnieżyca. Chyba że trafi się susza i łapa niedźwiedzia na dłużej zaschnie w ziemi. Ja jestem jednym z milionów ludzi, którzy tam przyjechali, pobyli chwilę i zniknęli. Wiesz, to też jest problem literatury drogi, który ja strasznie lubię roztrząsać. Autor literatury drogi jest zawsze tylko przechodniem i jego perspektywa jest bardzo specyficzna, uboga, ale też przez tę swoją tymczasowość może wnosi coś nowego do literatury danego miejsca.
Zostawia ślad.
Nie mam wykształcenia przyrodniczego, jestem samoukiem, wyłącznie miłośnikiem przyrody. Jej obsesyjnym fanem. I czerpię z tego dużą przyjemność, ale też nic w związku z tym nie muszę. Jak napiszę, że z lasu dobiegał śmiech ptaka, którego nie umiałem rozpoznać, to nie ma wstydu. Może właśnie ta perspektywa humanisty pozwala mi opowiadać o Bieszczadach inaczej, niż mówi o nich ktoś, kto jest okutany kajdanami prawideł nauki. Biolog czy przede wszystkim historyk. O Bieszczadach powstało cholernie dużo książek, które przekazują ogrom wiedzy. Nie chciałem tworzyć kolejnej. Nie chciałem też zbudować w Bieszczadach chaty i zostać bieszczadnikiem. Wsiąkać w to miejsce. Od początku wiedziałem, że będę tylko ptakiem, który przez nie przeleci. Nie chciałem zostawiać tam fizycznie swojego śladu. Po prostu opowiedzieć jakąś historię. Wszyscy twórcy, którzy jakoś mi imponują, są dla mnie autorytetami, zajmują się tylko i wyłącznie tym: opowiadaniem historii.
granica z Ukrainą na grani / fot. Adam Robiński
W krajobrazie ślady rozwiewa wiatr, rozmywają deszcze. Są jeszcze w ludziach, w których zostawiamy ślady.
Ale ludzie umierają. Ci, którzy pamiętają początki powojennego osadnictwa w Bieszczadach, są dziś starzy. Odwiedzając Henryka Victoriniego, miałem poczucie, że jestem przecinkiem w jego biografii. Albo paprochem przypadkiem przygnanym przez wiatr. Rozmawiałem z nim parę godzin, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby już nie pamiętał tej wizyty. Do tych starych bieszczadników co rusz odzywa się jakiś miastowy i namawia na wspomnienia. „O Jezu, kolejny!”.
Nie mogłem oczekiwać, że będę witany z otwartymi rękami i ludzie natychmiast opowiedzą mi historie swojego życia. Czasami niełatwo mi było w ogóle namówić kogoś na spotkanie. Do Victoriniego nie mogłem dotrzeć przez ponad rok, bo nie chciałem iść niezapowiedziany, a nikt nie był skory mi pomóc i pośredniczyć w kontakcie. Słyszałem tylko, że to samotnik i nie dopuszcza do siebie ludzi, a jeśli ktoś przypadkiem się do niego zabłąka, to wita go psami. Wysłałem do niego nawet pisany ręcznie list, do koperty włożyłem też „Hajstry”. Nawet nie wiem, czy doszedł, bo gdy spotkałem go półtora roku później, zapomniałem go o to zapytać. Udało mi się umówić z nim dopiero przez jego córkę, którą znalazłem we Włoszech przez internet. Porozmawialiśmy na Skypie i na koniec rozmowy powiedziała: masz tu numer do mojego taty, dzwoń. Zadzwoniłem i usłyszałem: niech pan przyjdzie. Po drodze zabłądziłem, ale gdy już dotarłem, okazał się przemiłym człowiekiem i nie chciał mnie od siebie wypuścić.
Ludzie w tej książce są znacznie bardziej wyraźni niż w „Hajstrach”.
Pisząc „Hajstry”, poruszałem się po miejscach, które były albo nieopisane, albo słabo opisane, albo opisane w strasznie starych książkach. Tak naprawdę mógłbym „Hajstry” napisać tylko na podstawie własnych obserwacji. Niektórzy mi nawet mówili, że to by była lepsza książka, gdybym sobie darował tę część historyczną, a skupił się tylko na opisach przyrody. Odpowiadałem wtedy, że opisy przyrody w książkach się omija, więc muszę zostawić wentyl bezpieczeństwa dla tych, którzy tego nie lubią.
Bałeś się zanurzyć w ten krajobraz tak bezkarnie?
Bałem się, że brakuje mi kompetencji – i wiary, że mój punkt widzenia może być dla kogoś ciekawy. Pisałem tę książkę, nie wiedząc, że gdzieś tam są czytelnicy, których moje wynurzenia mogą zainteresować. Pomyślałem więc, że podeprę się ludźmi, którzy już tymi miejscami się zajmowali. Podzielę się z nimi odpowiedzialnością. Z „Kiczerami” musiało być inaczej, bo punktem wyjścia stała się opowieść o zapełnianiu opróżnionej wcześniej przestrzeni. I skoro ciągle żyją jeszcze ludzie, którzy przyjechali w Bieszczady 60 czy 70 lat temu, to zbrodnią byłoby pisanie tylko o tym, co widzę tam w roku 2017 czy 2018, skoro mogę nadać tej opowieści dużo bardziej rozległą perspektywę czasową. Kluczem było znalezienie odpowiednich rozmówców, takich, którzy faktycznie w tych górach zostawili swój ślad.
Wiedziałem na przykład od początku, że muszę porozmawiać z Wojciechem Krukarem, człowiekiem od map, bo mapy są dla mnie bardzo ważne, a te jego mówią o Bieszczadach rzeczy, których nie przeczyta się nigdzie indziej. Nanosi na nie historię Bieszczadów sprzed wysiedleń. Dociera do dawnych mieszkańców i wyciąga od nich historie o tej przestrzeni. O tych wszystkich magurach, łazach i kiczerach. O tym, jak było dawniej. Jak mówili na tę górę, jak na ten potok, a kto mieszkał w tej części wsi. Kiedy czytam jego mapy, to mam wrażenie, że oddychają. Pełno jest na nich ludzi, ale nie turystów, tylko pasterzy, którzy żyli nudną i trudną codziennością Karpat.
Przejmująca jest scena, w której na puste dziś doliny nakładasz mapę Wojciecha Krukara wypełnioną łemkowskimi osadami.
Na początku pomyślałem: a co by było, gdybym w ogóle nie pisał o akcji „Wisła” i wysiedleniu Łemków, czy, jak ja wolę ich nazywać, Rusinów. Ale nie można pisać o Bieszczadach i udawać, że nic się tam w połowie XX wieku nie wydarzyło. Chciałem tę historię potraktować na tyle z szacunkiem, żeby wybrzmiała, i na tyle marginalnie, żeby nie zdominowała całej opowieści. Pokazać ją jako epizod tych ziem. Bardzo ważny epizod z naszej perspektywy, ale nasza perspektywa jest perspektywą bardzo ubogą.
Nasza perspektywa – ludzka?
Tak, perspektywa ludzkiego życia. Paru pokoleń.
Bierzesz pod uwagę inne perspektywy?
Drzew. Na przykład perspektywę mojego jaworu z Wołosatego, który rósł tam już wtedy, gdy w Bieszczady jeździł z ojcem młody Fredro.
Masz obraz tego jaworu w domu nad łóżkiem.
To pozostałość po „Hajstrach”. Pisałem w nich o Aleksandrze Wachniewskiej, w Bibliotece Narodowej oglądałem jej prace, a potem przypadkiem na Allegro odkryłem, że ktoś sprzedaje jej album poszatkowany na osobne kartki, jako grafiki. Kupiłem sobie kilka jej drzew, niektóre porozdawałem jako prezenty, a ten jawor, ponieważ mnie hipnotyzował, powiesiłem nad łóżkiem. I żeby było zabawniej: na dole tej grafiki jest autograf Wachniewskiej, a na białym tle dopisek, gdzie została zrobiona. I w „Hajstrach” podaję za tym dopiskiem, że to pasmo Turnicy, pod Przemyślem. Dopiero gapiąc się na tę grafikę nad łóżkiem, zobaczyłem, że obok autografu Wachniewskiej jest odręcznie napisane „Wołosate”. Ktoś, kto podpisywał tę grafikę, najwyraźniej popełnił błąd, a ja go w „Hajstrach” powieliłem. Pojechałem do Wołosatego, i tak, nie da się pomylić tego drzewa z żadnym innym. Ono tam stoi i ma dokładnie ten sam kształt z kątami prostymi w gałęziach, jakby się zginały w łokciach. Jest po prostu przepiękne. Gdy zrobiłem sobie dom pracy twórczej w hotelu w Ustrzykach Górnych, codziennie jeździłem do Wołosatego, siadałem sobie pod tym drzewem, czasami się do niego przytulałem. Zastanawiałem się nawet, czy nie powinienem nadać mu jakiegoś imienia, ale potem doszedłem do wniosku, że po co, skoro „Jawor z Wołosatego” mówi wszystko, co potrzeba.
Patrzysz za drzewami w przeszłość?
U Roberta Macfarlane’a przeczytałem kiedyś o drodze, która nazywa się Broomway, Droga Mioteł. Jest takim pasem mielizny łączącym stały ląd brytyjski z wyspą Foulness. Da się po nim przejść tylko podczas odpływu. Ta droga jest pozostałością po Doggerlandzie, kraju, który jeszcze kilkanaście tysięcy lat temu leżał w Europie, gdzieś pomiędzy Wielką Brytanią a Beneluksem, bo ta pierwsza wcale nie była wtedy wyspą. Doggerland był wielki jak dzisiejsza Francja. Czym jest kilkanaście tysięcy lat w historii gatunku ludzkiego, który ma ich 300 tysięcy? Więc nawet nasza stara nudna Europa jest cholernie zmienna!
Myślę o tych ludziach, którzy zamieszkiwali Doggerland i którzy musieli go opuścić, gdy zaczął tonąć. Czyli historie, którymi się teraz emocjonujemy, już się kiedyś wydarzyły. One się powtarzają. Gdy się uważnie przyjrzymy krajobrazowi, jesteśmy te historie w stanie odnaleźć. Przesiedlenia, zostawianie ojczyzn i pozyskiwanie nowych to wielokrotnie zgrana płyta. Śmiałem się, gdy mi pani sołtys w Krościenku opowiadała, jak to zarząd wód powiatowych postanowił, że jeśli jeszcze raz wyleje u nich we wsi potok, to wszyscy będą musieli się stamtąd przenieść. Jeszcze jedno przesiedlenie. Najprostsza odpowiedź człowieka na wszystkie problemy. Zamiast nauczyć się żyć w danym miejscu, słuchać tego krajobrazu, łatwiej go sponiewierać, przenieść się na Marsa i zająć się inną planetą.
Zresztą Podkarpacie jest specyficznym miejscem. Ludzie, którzy zajmują się ochroną tamtejszej przyrody, często mówią o nim „Mordor”. I postawmy tu kropkę.
A gdybyśmy jej jednak nie postawili...?
Gdy zaczynasz zajmować się Bieszczadami nie tylko od strony literackiej, ale też od dziennikarskiej, zwykły spacer po lesie coraz częściej staje się emocjonalną udręką. Bo zamiast cieszyć się tym, że jesteś w lesie, zaczynasz się irytować, że znowu idziesz drogą zrywkową, która drenuje cały las z wody, albo na każdym kroku natykasz się na ambony. Czytasz o tym, jak fotografowie przyrody budują czatownie i nęcą padliną dzikie zwierzęta. Mało to etyczne, a nikt o tym głośno nie mówi. Osobny problem to dokarmianie zwierząt na potrzeby łowiectwa. Na usypywanych dla dzików kopcach kukurydzy i buraków żerują sprytne niedźwiedzie. Niedźwiedź wcale nie musi spędzać zimy w gawrze, to nie jest żaden biologiczny przymus, tylko praktyka związana z warunkami środowiska. Jeśli czuje, że zima nie jest zbyt mroźna, a dookoła jest co jeść, to po prostu nie będzie hibernować. Będzie niedźwiedziem podjadającym kukurydzę. Nadleśnictwo Stuposiany pochwali się jego fotografiami w internecie, i tylko naukowcy będą się zastanawiać, na ile to jest jeszcze dzikie zwierzę. W ogóle Nadleśnictwo Stuposiany to taki kompletnie nielogiczny byt. Wystarczy rzut oka na mapę, żeby się zorientować, że coś jest nie tak, skoro Bieszczadzki Park Narodowy jest przecięty na pół gospodarczym lasem, w którym się normalnie poluje i wycina drzewa. Nie trzeba się znać na ochronie przyrody, żeby stwierdzić, że coś tu jest nie tak.
Adam Robiński / fot. Marta Filipczyk
Jak to się stało, że chłopak z blokowiska na warszawskim Ursynowie zainteresował się przyrodą?
To nie była krótka droga. Dużą część swojego młodego życia spędziłem przed komputerem, czytałem sporo książek fantastyczno-naukowych, science fiction, fantasy, a weekendy spędzałem w klubie fantastyki, grając w gry RPG. Rodzice łapali się za głowę, że siedzę ciągle w piwnicy. Teraz już fantastyki prawie nie czytam, choć ostatnio sięgnąłem po Zajdla. Dlaczego tego jeszcze nikt nie sfilmował? Przecież „Limes inferior” to jest gotowy materiał na serial dla Netfliksa. Nie wiem, czy ta literatura wpłynęła na moje zainteresowanie przyrodą, ale na pewno pobudziła moją wyobraźnię. I na to, na co sobie dziś pozwalam, kiedy sam piszę. A przyroda? Przyroda przyszła później, na studiach i po nich. Też dzięki książkom, ale trochę innym.
Nikt przecież nie lubi opisów przyrody!
Docenia się je z czasem. Choćby jako element opozycyjny wobec tego, jak wygląda miastowa współczesność Europejczyka w XXI wieku. Żyjemy w totalnym oderwaniu od przestrzeni. Pomyśl, w dużych miastach moglibyśmy w ogóle nie zauważać pór roku. Gdy ktoś mieszka w apartamentowcu z podziemnym garażem, jedzie do pracy, gdzie też parkuje w garażu, zakupy robi w klimatyzowanym centrum handlowym, to dla niego nie ma różnicy, czy jest upał 35 stopni, leje, czy jest mróz i śnieg. Nie musi nawet mieć kurtki. Opony zmienia tylko z przyzwyczajenia. W tym szaleństwie literatura pokazuje, że kiedyś nie mogliśmy olewać przyrody, bo byliśmy jej częścią.
Podzielisz się autorami, tytułami?
Książki Lechosława Herza, relacje Igora Newerlego z rzecznych spływów kajakowych, Miłosz... W „Dolinie Issy” podkreśliłem chyba co drugie zdanie. Jego polszczyzna jest tak wdzięczna i dźwięczna, że te krajobrazy rezonują jeszcze silniej w pełnym ekspresji i melodyjnych fraz języku. Z kolei bez książek Roberta Macfarlane’a sam nie zacząłbym pisać.
Uważasz się za krajoznawcę?
To słowo budzi strasznie fajną konsternację, bo bardzo trudno je zdefiniować. Każdy musi to zrobić po swojemu. Świetne rzeczy robi Towarzystwo Krajoznawcze „Krajobraz”. Przykładem niech będzie akcja „Polska Nieodległa” na 100-lecie niepodległości. Wycieczki w Polskę to chyba najfajniejszy sposób na świętowanie tej rocznicy! To jest ich sposób na krajoznawstwo, nowoczesne krajoznawstwo. Moim jest szukanie miejsc, w których znajdę wyłącznie widok, a nie innych ludzi. I opowiadanie czegoś sobie, a potem innym o tym miejscu. Mimo to długo broniłem się przed łatką krajoznawcy, powtarzałem, że nim się zostaje po osiemdziesiątce. Ale ostatnio przeczytałem w „Znaku” fajną anegdotę. Dziennikarka robiła wywiad właśnie z Herzem. Przed rozmową kazał jej podejść do okna jego mieszkania na Sadach Żoliborskich i zaczął opowiadać o bemowskim lotnisku, które jest nieopodal. Kiedyś było wojskowe, dziś jest sportowe. Pewnego wieczora wiele lat temu widział, jak ląduje na nim masa samolotów transportowych. Później uświadomił sobie, że to były radzieckie wojska przerzucane na południe, do czeskiej Pragi, by stłumić Praską Wiosnę. I Herz mówi tej dziennikarce: tak stojąc przed tym oknem, przeszliśmy od oglądania przestrzeni do krajoznawstwa, bo teraz już pani coś wie o tym miejscu. Wnikanie w przestrzeń, szukanie zanurzonych w niej opowieści jest krajoznawstwem. I właśnie tym się zajmuję. Więc przed byciem krajoznawcą przestałem się bronić.
A co ty widzisz przez swoje okno?
To czwarte piętro na Ursynowie, nic ciekawego. Bloki z jednej strony, bloki z drugiej, plus plac zabaw otoczony paroma drzewami. Na buk i klon co rusz włażą okoliczne dzieciaki, sam to zresztą robię, kiedy bawię się ze swoimi synami w chowanego. Co prawda to już spalona kryjówka, bo zawsze zaczynają szukanie od tego klonu, ale i tak na niego włażę. A wracając do okien: tylko z sypialni widzę taki fajny kawałek nieba, na którym na wiosnę pojawia się bardzo dużo ptaków – migrują wzdłuż Wisły na północ, na przykład gęsi albo pierwsze żurawie. Biurko mam pod tym oknem.