Muszą wiedzieć, że to kryzys
Maureen Barlin CC BY-NC-ND 2.0

22 minuty czytania

/ Obyczaje

Muszą wiedzieć, że to kryzys

Rozmowa z Markiem Moosem, Wojciechem Cyganem i Pawłem Ileckim

Osoba bezdomna rzadko czuje się bezpiecznie w przestrzeni publicznej. Nie może jeździć komunikacją publiczną, wyrzucają ją z galerii i z dworcowych poczekalni. Na ulicy jest narażona na ataki chuliganów. Nie może mieć pewności – tak jak osoba domna – że może oczekiwać pomocy

Jeszcze 6 minut czytania

Siedzimy w pokoju Pawła i Marka w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarza”, zarządzanym przez Kamiliańską Misję Pomocy Społecznej. Po obiedzie dołącza do nas Wojciech. Paweł to najsławniejszy bezdomny w Polsce. Udzielił już przynajmniej kilkunastu wywiadów, był bohaterem kilku reportaży. Przyciąga dziennikarzy, bo jest antropologiem kultury, pisze na Uniwersytecie Warszawskim doktorat o bezdomności i udziela się społecznie – mówi, że jego misją jest zmienić społeczne postrzeganie osób w kryzysie bezdomności. Ostatnio opowiedział swoją historię „Gazecie Krakowskiej”„Dużemu Formatowi”. Kiedy spotykamy się kilka dni wcześniej w ich Otwartej Kuchni Miejskiej na Pradze, chętnie pokazuje mi na telefonie zaproszenia – na rozmowy, konferencje, do projektów. Tego samego dnia poznaję Marka i Wojciecha. Oni nie są sławni. Mamy rozmawiać wtedy, ale w końcu jemy razem obiad – kurczaka po szwarcwaldzku z ziemniakami i surówką. Umawiamy się, że przyjadę do nich „na koszary”.

PAWEŁ ILECKI: Robiąc pogłębiony, naukowy wywiad biograficzny z osobą bezdomną, przede wszystkim trzeba wziąć pod uwagę to, gdzie się robi ten wywiad. Jeżeli robi się go w ośrodku, w którym ten ktoś mieszka, to taki wywiad pójdzie dużo lepiej. Dzisiaj jesteśmy u siebie, na swoim podwórku.

Najtrudniejsze jest zrobienie wywiadu na ulicy, kiedy podchodzi się do kogoś, mówi się, że chciałoby się porozmawiać. Od razu jest reakcja: „A co za to dostanę?”. Pewna osoba, która robiła ze mną takie wywiady, zawsze daje paczkę kawy. A wiem, że to za mało, dlatego dorzucam po cichu jeszcze paczkę papierosów. Moja towarzyszka mówi, że to przekupstwo. „A kawa to nie?” – pytam.

Jeżeli ktoś już się zgodzi, to trzeba uważać, by nie podchodził żaden z jego znajomych, którzy zawsze kręcą się w pobliżu. Kiedy ktoś podsłuchuje, wtedy od razu zaczynają inaczej mówić, bo chcą się pokazać w lepszym świetle, odzyskać poczucie wartości. Taki ktoś czuje się też dowartościowany, bo to jemu zaproponowano ten wywiad, a inni koledzy siedzą na ławce i patrzą na to – że ktoś go nagrywa, ktoś się nim zainteresował.

Oprócz tego, że nagrywam, prowadzę notatki, w których zapisuję swoje odczucia na temat zachowania respondenta i jego odpowiedzi. Szacuję, na ile mówi prawdę, a na ile mówi to, co według niego chcę usłyszeć. Sytuacja uprzywilejowanego badacza daje mi to, że od razu mogę powiedzieć, że ja też przesiadywałem na tych ławkach, też krążyłem, też chodziłem na zupy. I ostrzegam: „Nie wciskaj mi kitu, bo ja doskonale wiem, jak to życie wygląda”.

Trzeba uważać na wiarygodność. Raz przy rozmowie zapaliłem fajkę, w której miałem dobry, drogi tytoń. Od razu uznali, że na pewno nie jestem bezdomny.

ADRIAN STACHOWSKI: A pytania?
PAWEŁ: Nie należy interesować się za bardzo. Nie pytać bezdomnego na ulicy, gdzie spędza noce. Wtedy zapala się światełko ostrzegawcze. Nie wiadomo przecież, kim jesteś. Jeśli rozmówca mieszka w pustostanie, o którym wiedzą dwie lub trzy osoby, to będzie wolał o tym nie mówić, bo jeszcze zaraz zrobi się tam ruch. Im mniej osób wie o pustostanie, tym lepiej. Im mniej osób wie, gdzie dają jeść, tym lepiej. Gdzie dają ciuchy – to samo.

Myślałem o czymś innym, o delikatności w drążeniu czyjejś historii.
PAWEŁ: Tego w ogóle nie ma. Albo ktoś będzie otwarty i opowie, chociaż i tak pewnie troszeczkę podkoloryzuje, albo będzie unikał tematu całkowicie. Powie, że uwzięli się na niego, on nic złego nie robił, będzie się wybielał. Będzie mówił „piliśmy” zamiast „ja piłem”. Wtedy sobie notuję, żeby spróbować z innej strony, zapytać później.

Wyjaśnijmy coś. Wydaje się, że poprawną formą mówienia o osobach bezdomnych jest „osoba w kryzysie bezdomności”. To fraza, która pojawia się w oficjalnych broszurach i opracowaniach. 
PAWEŁ: Język mówienia o bezdomności ewoluuje. Zaczęło się od „bezdomnego”, co ma bardzo negatywne konotacje. Później zaczęto mówić o „osobach bezdomnych” lub „ludziach bezdomnych”, co oczywiście kojarzy się z powieścią Żeromskiego. Później to przemieniło się w „osoby w kryzysie bezdomności”. To ważne, bo kryzys ma początek i koniec, zaczyna się nie z własnej woli, nie w pełni świadomie, od utraty panowania nad własnym życiem. Kryzys może być krótki albo długi, ale może mieć zakończenie – i to, czy się skończy, może zależeć od woli człowieka. Język ma bardzo duże znaczenie. Piramida dyskryminacji Gordona Allporta zaczyna się od dehumanizacyjnego języka, a określenie „bezdomny” odczłowiecza. Gdy mówimy o „osobach bezdomnych”, „ludziach w kryzysie”, to podkreślamy ich człowieczeństwo. Przerzucamy akcent ze stereotypu na człowieka. Co dla mnie, antropologa kultury, jest bardzo ważne.

Rozmawiamy już pół godziny, ale do teraz wciąż mówiliśmy o „bezdomnych”.
MAREK MOOS: Może ja to wyjaśnię. W naszym gronie to słowo nie jest dla nikogo obraźliwe. Nie ma potrzeby mówić o kryzysie, bo my o nim wiemy, jesteśmy w nim. Wobec społeczeństwa, w którym zakorzenione są stereotypy, powinniśmy używać języka, który jest edukacyjny. To oni muszą wiedzieć, że to kryzys. My to wiemy!

Wojciech. Czas i przypadek

Ciekawi mnie moment utraty kontroli nad własnym życiem. Czy da się go wskazać, zauważyć, jakoś zawrócić?
WOJCIECH CYGAN: O tym nie będziemy rozmawiać.

Dlaczego? 
WOJCIECH: Żartowałem. Opowiem ci to tak, jak sam to widzę, bo u mnie to było płynne.

Jestem w Warszawie od 21 lat. Pracowałem w dużych firmach budowlanych. Firma, w której pracowałem, budowała gmach TVP przy Woronicza i budynek TP S.A. przy Grzybowskiej, ja sam fabrykę Kamisa, tej firmy od przypraw. Pomysł był taki, żeby pojechać do Warszawy, zarobić trochę więcej, ale żeby nie odjeżdżać za daleko, bo mam dwie córki. W końcu moja żona zakochała się w jakimś tam facecie. Zaczęły się kłopoty w pracy. Pracodawcy okazywali się nieuczciwi. W końcu wpadłem w kryzys bezdomności. Walczę z tym, ale co próbuję, to mi nie wychodzi. Co chwila gdzieś pracuję, co chwila coś mi się nie udaje, nie tylko z mojego powodu. Wielokrotnie próbowałem wyjść z tego kryzysu samodzielnie, ale teraz wiem, że aby to mogło się udać, trzeba zetknąć się z pomocą, taką jak tu, w ośrodku. Bez pomocy z zewnątrz nie da rady.

Poczekaj, opuściłeś trochę historii.
WOJCIECH: To znaczy?

Jak zaczęła się u ciebie bezdomność.
No właśnie o tym mówię! Nie wiem, gdzie mam postawić tę granicę. Skoro pracuję i mam wynajęty pokój czy kawałek mieszkania, to jaki bezdomny? W 2013 roku z byłą żoną rozliczyliśmy i sprzedaliśmy mieszkanie spółdzielcze, każdy dostał swoją część – ale to jeszcze nie wtedy zaczęły się moje problemy. Kiedy zaczęło dziać się trochę gorzej, to wiadomo, jedna noclegownia, druga – albo ogrzewalnia. Trudno mi określić, ile to trwało i w którym momencie się zaczęło. Gdybym miał spróbować to określić... gdzieś tak od sześciu lat się błąkam. Od bezdomności do domności w schroniskach, wynajętych pokojach.

Kiedy zacząłeś myśleć o sobie jako osobie w kryzysie bezdomności?
WOJCIECH: Nie pytaj mnie o takie rzeczy, bo ja nie dopuszczam do siebie tej myśli. Cały czas walczę. A nie wszyscy walczą. Częściej bezdomni kraczą jak inne wrony w stadzie. Pustostan, opuszczony domek na działce…

PAWEŁ: …tak zwana letnia rezydencja. 

WOJCIECH: …i to już wszystko. Słyszę te rozmowy, kiedy stoję z nimi w kolejce po ubranie czy jedzenie. Nie ma w nich chęci wyjścia z tej sytuacji. Powinieneś tam iść, posłuchać ich.

Pamiętasz pierwszy dzień?
WOJCIECH: Może któryś z nich był pierwszy, nie wiem. Nie pamiętam.

Na początku zawsze jest jakiś dworzec. Tam zacząłem, od rozpytywania, gdzie można zjeść. Dostałem informację, że przy Magazynowej, niedaleko Woronicza, jest jadłodajnia, gdzie można napić się herbaty i zjeść normalny posiłek. To była pierwsza oznaka, że można przeżyć, ale szukanie spania i jedzenia zajmowało mi tak dużo czasu, że na szukanie pracy zostało go tyle co kot napłakał.

Nie od razu zdobywa się wiedzę, że w Warszawie się z głodu nie umrze. W Warszawie można zjeść, wyspać się. Trudno się tego dowiedzieć, bo ludzie są zawistni, chronią swoje interesy, już o tym mówiliśmy. Ale jak się sprytnie popyta, to można się dowiedzieć. Tak było ze mną.

MAREK: Największym wrogiem bezdomnego jest inny bezdomny.

PAWEŁ: Normalny złodziej nie okradnie bezdomnego, bo przecież nie wygląda, by coś miał. Zrobi to inny bezdomny. Kiedy ostatnio robiłem wywiady w Brukseli, czułem, że namierza mnie dwóch Cyganów. Widzieli, że mam telefon i notuję coś na tablecie, więc pewnie czekali, aż gdzieś przysnę.

WOJCIECH: Muszę już iść na dyżurkę, ale chcę powiedzieć ci coś jeszcze. Bywa, że opowiadając swoje życie, bezdomni wybielają się. Ktoś to powiedział… chyba Jezus… że ktoś widzi źdźbło w cudzym oku, a nie widzi belki we własnym. To bardzo częste wśród bezdomnych. Ale już dawno temu król Salomon napisał [Wojciech czyta z kartki przygotowany cytat]: „Nie zawsze szybcy zwyciężają w wyścigu, a mocarze – w bitwie. Nie zawsze mądrzy mają co jeść, nie zawsze inteligentni zdobywają bogactwo i nie zawsze posiadający wiedzę odnoszą sukces. Bo ich wszystkich dosięga czas i przypadek”. Czas i przypadek. Bezdomność i ubóstwo może się przydarzyć każdemu.

Marek. Jeszcze dziś się uda

MAREK: Zastanawiam się, od którego momentu zacząć, bo straciłem kontrolę bardzo dawno temu. Zresztą wcześniej też jej nie miałem, bo byłem za młody, moje życie kontrolowała mama.

Od siódmej klasy wiedziałem, co to jest speed, jointy mi jakoś nie podpasowały, tak samo alkohol, jeszcze w ogóle nie przewidywałem, że kiedyś wpakuję się w gorzałę na poważnie. Już w wieku 16 lat byłem uzależniony od amfetaminy. W międzyczasie weszła reforma, trzeba było iść do gimnazjum, byłem akurat przed osiemnastką, bo nie zdawałem. W gimnazjum zaczęło się ostre wąchanie, pierwsze bujanie się po mieście, kluby. W klubach były piguły, kwasy, γ-Butyrolakton, poczytaj o tym, pochodna pigułki gwałtu, bardzo rysuje banię. W wieku 19 lat mam za sobą pierwsze konflikty z prawem, odsiadkę w kryminale za handel amfetaminą. Dwudzieste urodziny spędzam w areszcie śledczym w więzieniu na Rakowieckiej – tak w skrócie to mówię, żeby szybko przelecieć.

Teraz jest 2007 rok, jedziemy z mamą na wycieczkę do Wiednia. Na granicy słowacko-austriackiej mama wysiada z autokaru, źle staje, pęka kość udowa, przecina tętnicę. Nikt nic nie wie. Jedziemy dalej, mama z wielkim bólem. W okolicach Miedling zaczyna być źle. Proszę kierowniczkę wycieczki, żebyśmy się zatrzymali. Powiedziała, że się nie zatrzymamy, bo ona widzi, że tam pijemy alkohol. Mama traci przytomność. Przyjeżdża karetka. Jadę z przodu z kierowcą. Słyszę, że z tyłu dzieje się coś złego. W szpitalu proszą mnie o podpisanie dokumentu ze zgodą na odłączenie mamy od maszyn. Mózg nie żyje. Byłem w obcym kraju, na lekkim rauszu i nie wiedziałem, co mam zrobić. Wtedy chyba pierwszy raz straciłem kontrolę, jeśli o to ci chodzi.

Przez pewien czas pomaga mi ciocia. Warunkiem jej pomocy jest to, że mam iść do pracy. Niedługo później ciocia zapija się na śmierć. Zostaję z mieszkaniem i pracą w KFC. Wciągam coraz więcej amfetaminy, potem przechodzę na mefedron. To nowa moda, kolega rozkręca ten interes, więc mam do tego dostęp cały czas. Wyglądam coraz gorzej. W końcu przerzucam się na alkohol, bo z załatwianiem narkotyków jest przypał, a ja mam już mocno zabrudzoną kartotekę. Alkohol jest tańszy i bardziej dostępny, nie ma z nim problemu. Zresztą gastronomia to taki zawód, w którym jest na niego nieoficjalne przyzwolenie.

Wychodzi na jaw, że mieszkanie było obciążone nie tylko kredytem hipotecznym na 40 tysięcy, który spłacam z pierwszej pracy, ale też zadłużone zaległym czynszem na 8 tysięcy. Koleżanka namawia mnie, żebym sprzedał mieszkanie, spłacił długi i kupił coś mniejszego. Tak robię. Kupuję 24 metry w Pruszkowie. Zostało mi z tej transakcji 25 koła. I co robi Marek? Idzie w melanż. Stawia burdele, inwestuje w dragi i kupowane w Rosji druty niklowe, które mieliśmy sprzedać w Niemczech. Nie sprzedaliśmy, bo gość zniknął z pieniędzmi.

Miałem kolegę, który obiecał, że mi pomoże, ale najpierw poczeka na moment, aż wszystko stracę.

Myślałeś, że dasz radę to ciągnąć i nic się nie stanie?
MAREK: Każdy tak myśli. Że jeszcze dziś się uda. Jeszcze dziś się napiję, jutro rano nic nie będzie ode mnie czuć – i tak dzień w dzień. Miałem złudzenie, że kiedyś sam z tego wyjdę. Bo już wiedziałem, że mam problem. Któregoś razu wszedłem do sklepu i po prostu otworzyłem butelkę, mimo że wiedziałem, że zaraz mnie zawiną. Nikt tego nie zauważył, więc przełożyłem to spotkanie z ochroną na następny raz, za jakieś sześć godzin. Nie doszło do tego, bo zadzwoniłem do tego kolegi i powiedziałem, że to już.

Piotr zabrał mnie na detoks do Tworek. Potem przyjechałem tu, na Ursus. Dostałem pościel, szczoteczkę do zębów. Chłopaki poinstruowali mnie, że kiedy będę rozmawiał z panią dyrektor, to mam mówić tylko prawdę, choćby najgorszą. „Czy ty chcesz żyć?” – zapytała. Odpowiedziałem, że chcę. „No to będziesz żył”.

Teraz mam życie lepsze niż niejeden domny. Czuję się, jakby ktoś oddał mi stracony czas. Mam cele, które są w moim zasięgu. Sam wyznaczyłem ten zasięg – i te cele, które się w nim znajdują. Po tym wszystkim, co przeszedłem, powinienem być warzywem, a ja chodzę do szkoły, działam społecznie z Pawłem, gram w teatrze. Jestem dowodem na cud boży, chociaż sam jestem niewierzący. Jeszcze jestem młodym człowiekiem, mam 35 lat.

Wiem, że wyszedłeś stąd, ale wróciłeś. Co się stało?
MAREK: Myślałem, że jak dostanę pracę, to dam sobie radę bez żadnej pomocy. Dostałem pełny etat, znowu w gastronomii. Po ośmiu miesiącach poszedłem na mieszkanie treningowe. Kupiłem sobie komputer, założyłem internet, ale czegoś mi brakowało. Mieszkania treningowe to piękna idea, ale gdy tam zamieszkasz, wychodzi z ludzi to, co maskują w ośrodkach, gdzie są pod lupą. Zaczynają się zgrzyty, bo mieszkamy w kilka osób na małej powierzchni.

Dlaczego to się nazywa mieszkaniem treningowym? Co tam się trenuje?
PAWEŁ: Trenuje się przejście ze schroniska lub noclegowni do zwykłego mieszkania. Inna nazwa to mieszkania chronione. Zwykle są wynajmowane, na przykład przez Kamiliańską Misję Społeczną, która gwarantuje stałość opłat, ale jednocześnie monitoruje tych, którzy tam mieszkają. Tam nadal obowiązuje abstynencja od alkoholu. Nadal jest się pod nadzorem.

MAREK: No i nie wytrzymałem. Zerwałem się z treningowego, uciekłem do koleżki, gdzie oczywiście zacząłem popijać. Potem zamieszkałem u koleżanki, ale tam preferowali inny rodzaj melanżu, mieli tendencję do whisky i kokainy. Nie wytrzymałem i sam kupiłem sobie flachę i zacząłem chlać. Siadła mi noga, dostałem zakrzepicy. W szpitalu od razu zorientowali się, że mam problem z alkoholem. Po szpitalu dostałem drugą szansę i pozwolono mi tu wrócić. Wiedziałem, że potrzebuję pomocy, muszę wejść w jakiś inny układ – ale nie znam żadnego innego. Poznałem Pawła, który przedstawił mnie kolejnym ludziom. Dostałem pracę w Biedronce, ale od razu powiedziałem, że świetnie, mogę pracować, ale nie tego dnia, bo mam Otwartą Kuchnię dla bezdomnych, tego dnia gram w teatrze, a tego idę do szkoły. Zaczynam nowe życie.

Co musiałoby się stać, żebyś wyszedł z kryzysu bezdomności? Żebyś miał swój dom?
MAREK: Na pewno nie mógłbym zostać w nim sam. Ciężko się do tego przyznać. Mało osób zadaje mi to pytanie, chyba się boją. Wszyscy walczymy o mieszkanie socjalne, ale co tam się stanie? Czy wszystkiego nie trafi szlag, bo zostanę tam sam?

Teatr Uciśnionych

W jednym z wywiadów Paweł powiedział, że osoba bezdomna w przestrzeni miejskiej czuje się jak osaczone zwierzę. Kiedy się poznaliśmy, opowiedzieliście mi o spektaklu, który miał ilustrować tę opresyjność, o waszym Teatrze Uciśnionych.
PAWEŁ: Tytuł tego spektaklu brzmiał „Historia Janka”. Główną rolę grał Marek. Pokazujemy w tym spektaklu cztery sytuacje. Pierwsza to wyrzucanie z tramwaju. Marek wsiadał do niego ze swoim wózkiem, szeleszczącymi puszkami…

Marek, opowiedz, jak grałeś.
MAREK: Wchodzę do tramwaju, rozbijam się, kaszlę. Paweł gra osobę opresyjną, idzie do kierowcy i każe mnie wyrzucić. Jest jeszcze jedna osoba, która jest obojętna. W końcu kierowca niechętnie wyrzuca mnie pod galerią handlową. Zaczyna się druga scena.

PAWEŁ: W tej osobą opresyjną jest ochroniarz. Ja jestem radosnym dziadkiem, częstuję Marka czymś i kłaniam mu się nisko. Dwie osoby są obojętne. Ochroniarz dostaje polecenie i na siłę Marka wyrzuca. W trzeciej scenie gram biznesmena, który widzi bezdomnego leżącego na chodniku. Wzywam pogotowie, przyjeżdża karetka, ale ratownicy machają ręką, że czuć alkohol. I ja w końcu odchodzę.

W czwartej scenie Marek leży tam, gdzie go zostawiło pogotowie. My idziemy w szalikach, kopiemy go, wywalamy mu wózek, a potem oblewamy go benzyną i podpalamy. To koniec spektaklu. Na widowni jest cisza. Wychodzimy i mówimy: „Już wiecie, na czym polega formuła Teatru Uciśnionych. Teraz w każdej chwili możecie przerwać przedstawienie i wejść za jedną z obojętnych postaci”. Wtedy ruszamy ze spektaklem od nowa.

Jak reagują ci, którzy wchodzą?
PAWEŁ: Na przykład w scenie w tramwaju jedna z uczestniczek weszła między mnie a Marka, rozdzieliła nas. Już nie mogłem krzyczeć, że siedzi koło mnie, śmierdzi i kaszle. W tej wersji sceny Marek nie został wyrzucony. W scenie w galerii ktoś podszedł i powiedział, że zabierze Marka na obiad i herbatę.

A w scenie z chuliganami?
PAWEŁ: Wezwano policję.

POMNIKOMANIA 2019

Po co stawiać kolejne pomniki? I po co robić kolejną pomnikową wystawę? Czy to medium nie jest przestarzałe? A przede wszystkim: czy w obliczu tylu konfliktów wokół monumentów nie warto raz na zawsze porzucić tej formuły? Tegoroczny festiwal WARSZAWA W BUDOWIE odbywał się w Warszawskim Pawilonie Architektury ZODIAK oraz na placu przed budynkiem. Festiwal składał się z trzech równorzędnych elementów: prezentacji pomników na publicznym placu, wystawy w pawilonie Zodiak, a także programu publicznego: debat, warsztatów, oprowadzań oraz dyskusji. Towarzyszyła mu również strona internetowa prezentująca badania społeczne zrealizowane w ramach przygotowań do festiwalu oraz długoterminowe analizy autorstwa Zespołu Badania Pomników Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

Wiesz, dlaczego pytam – w teatrze łatwo wstać i zachować się szlachetnie.
PAWEŁ: Nam chodzi o to, by pokazać, że można zareagować. Ostatnio czytałem artykuł o kobiecie, która własnoręcznie wyrzuciła bezdomnego z autobusu. Chciałbym ją zapytać, czy tak samo wyrzuciłaby pijanego osiłka czy kibica. Prawdopodobnie patrzyłaby w okno i bałaby się pisnąć. To ta różnica.

Drugim segmentem potrzeb w piramidzie Maslowa po potrzebach fizjologicznych jest poczucie bezpieczeństwa. Osoba bezdomna bardzo rzadko czuje się bezpiecznie w przestrzeni publicznej, bardzo mało ma takich miejsc, gdzie może się tak poczuć. Nie może jeździć komunikacją publiczną, wyrzucają ją z galerii i z dworcowych poczekalni. Na ulicy jest narażona na ataki chuliganów, ulica też nie jest bezpiecznym miejscem. Jednocześnie policja i służba zdrowia reagują tak, jak reagują – nie chronią, nie pomagają. Osoba bezdomna nie może mieć przekonania – tak jak osoba domna – że może oczekiwać pomocy.

Z tym podpaleniem to autentyczna historia, prawda?
PAWEŁ: Jak wszystkie. Podpalono altankę działkową, w której był mój kolega. Z drugim kolegą byliśmy w altance obok. Trzęśliśmy się ze strachu, żeby nas nie odkryli. To była gromada kilkunastu kiboli. Musieli obserwować, że przychodzimy tam spać. Zrobili sobie zabawę. Zaparli drzwi do altany, żeby nie mógł wyjść. Kolega jeszcze do tego wypił. Spał. Oblali altanę benzyną i podpalili. Potem tańczyli i krzyczeli. Kiedy ogień zrobił się wielki, uciekli. My też uciekliśmy. Nikt się tym nie zainteresował.

To typowy przykład reakcji. W ubiegłym roku w pustostanie na Żeraniu spaliło się żywcem sześć osób. Chcieli urządzić sobie Wigilię. Dosłownie tydzień później doszło do tragicznego wypadku w escape roomie w Koszalinie, spaliło się pięć dziewczyn. Sprawą od razu zajęły się wszystkie media, wypowiadali się prezydent, premier i ministrowie. Posypały się kontrole. Ogromna tragedia, ale nie sposób nie zauważyć kontrastu. To odzwierciedla stosunek państwa do osób bezdomnych. Między nami mówi się, że bezdomni nie są wyborcami, więc nie ma co się nimi zajmować.

Chciałem porozmawiać z wami o tym, jak ludzie domni powinni się wobec was zachowywać. Złapałem się na tym, że od razu pomyślałem o pieniądzach. To dyżurne pytanie: dawać czy nie dawać? To pułapka, bo może osoby w kryzysie bezdomności potrzebują ode mnie czegoś innego?
PAWEŁ: Potrzebują uśmiechu, dobrego słowa. Kogoś, kto się nimi zainteresuje. Potrzebują pytania: „W czym mógłbym ci pomóc?”. Zgadza się, często odpowiedzią będzie, że ktoś potrzebuje parę groszy. Wiadomo, że potrzebuje.

Osoby w kryzysie bezdomności często kręcą się w tych samych miejscach. Jeżeli przechodzi się gdzieś codziennie, to czemu nie zagadnąć, zapytać, czy ta osoba czegoś nie potrzebuje? Może rękawiczek? Poczekaj, jutro będę przechodził, to przyniosę ci rękawiczki, bo mam.

MAREK: Ostatnio jedna streetworkerka powiedziała mądrze, że wystarczy z tymi ludźmi trwać. Trwać, czyli nie zniechęcać się. A po co trwać? Bo może ktoś któregoś dnia pomyśli, że dzisiaj spróbuje inaczej – i może tym razem się uda.

PAWEŁ: To nie musi być streetworker. To może być każdy. Były osoby, które wiedziały, że codziennie jestem na przystanku PKP Włochy. Przynosili mi czasami słoik zupy i pytali, czy aby nie jest mi potrzebny śpiwór. A może jednak poszedłbym do tego jednego schroniska dla bezdomnych? – sugerowali. Tak zaczyna kiełkować ta myśl. W końcu człowiek idzie po pomoc. A jeśli idzie po pomoc, to zaczyna odzyskiwać kontrolę.

Tekst powstał we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w ramach 11. edycji Festiwalu Warszawa w Budowie.

.