Żreć kamienie
fot. Samir Ljuma

17 minut czytania

/ Literatura

Żreć kamienie

Rozmowa z Krzysztofem Umińskim

W postawie moich bohaterek odnajdowałem potwierdzenie, że w tym fachu trzeba być hardkorowcem. Autodestrukcyjnie umacniałem się w poczuciu, że to jest właściwy etos pracy tłumacza: tłumaczyć książki wybitne i żreć kamienie – mówi autor „Trzech tłumaczek”

Jeszcze 4 minuty czytania

ADRIAN STACHOWSKI: Dlaczego chciałeś napisać tę książkę?
KRZYSZTOF UMIŃSKI: Kilka lat temu napisałem dla „Dwutygodnika” tekst o Johnie le Carrém, w którym wspomniałem też o przekładach jego książek na polski. Przy okazji porozmawiałem z Janem Rybickim, najbardziej zasłużonym tłumaczem le Carrégo. „Ach, proszę pana, tłumacz i totalitaryzm – co za temat!” – rzucił w pewnym momencie. Jego słowa padły na podatny grunt, bo od lat interesował mnie związek między ludźmi a książkami – tylko nie umiałem tego jasno zobaczyć i nazwać. Mam notatnik z tamtego czasu i widzę w nim, że kiedy zapisywałem pierwsze pomysły, nie byłem pewien, czy to będzie forma dokumentalna czy powieść.

Pokaż ten zeszyt. Co jeszcze notowałeś?
Potencjalne bohaterki. Guze, Skibniewska i Przedpełska-Trzeciakowska były na liście od początku. Przekłady każdej z nich czytałem w wieku formacyjnym, kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem: „Trzech muszkieterów” Joanny Guze, „Władcę Pierścieni” i „Samotność długodystansowca” Marii Skibniewskiej, „Białego Kła” Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej… Każdy tłumacz zdaje sobie sprawę z ich istnienia. I wielu innych tłumaczek o wybitnym dorobku. Zofia Chądzyńska, Teresa Jętkiewicz, Mira Michałowska, Krystyna Tarnowska, Jadwiga Dmochowska, Kalina Wojciechowska… Można długo wymieniać. Ale to wobec tamtych trzech poczuwałem się do największego długu wdzięczności – a dalej to była już kwestia rekonesansu, sprawdzenia, o której będę w stanie stworzyć interesującą opowieść. Wiedziałem, że nie zrezygnuję ze Skibniewskiej.

Jeden z twoich rozmówców mówi o niej, że w zasadzie nie wie, czy miałaby co o sobie opowiadać, „bo mieszkała sama, wracała z tej pracy i dalej czytała i tłumaczyła”. Ciekawi mnie, jakie pytania zadawałeś sobie na samym początku. Czego szukałeś?
Czy lubiły swoją robotę? Jakie okoliczności pchnęły je do zajęcia się przekładem? Kim były, zanim zostały tłumaczkami? Czy lubiły książki, które tłumaczyły? Jakich wyrzeczeń dokonały? Te pytania zadawałem sobie w ciemno, zanim zyskałem jakiekolwiek rozeznanie. 

Czy kierowała tobą tylko ciekawość? Pytam o to, bo wydaje mi się, że takie pytania, które na początku zadajemy w ciemno, równie dobrze możemy zadać sobie. Zastanawiałem się, czy śledząc losy bohaterek, przepracowywałeś też coś swojego.
Na samym początku notatek do książki mam zapisane zdanie: „Praca tłumacza pozwala skryć się przed niejednym: przed ludźmi, własną ambicją pisarską, a czasem przed instytucjami państwa totalitarnego”. To zdanie mówi też coś o mnie. Przymierzałem je do bohaterek i przymierzałem do siebie.

Krzysztof Umiński, „Trzy tłumaczki”. Marginesy, 360 stron, w księgarniach od stycznia 2022Krzysztof Umiński, „Trzy tłumaczki”. Marginesy, 360 stron, w księgarniach od stycznia 2022

Twoje bohaterki są w pewnym sensie do siebie podobne. Skibniewska: „…nieszukająca rozgłosu aż do przesady, chciała zniknąć, rozpuścić się w przekładzie”. W rozdziale o Joannie Guze zwracasz się do niej słowami: „dyskretna tłumaczko”. Wspólna dla twoich bohaterek jest postawa wycofania. Skromność, bycie w cieniu, unikanie rozgłosu.
Nie twierdzę, że ktoś pozbawiony tych cech nie może być dobrym tłumaczem. Ale to prawda: pociągały mnie osoby skromne. Takich ludzi lubię i może tym bardziej chciałem się o nich upomnieć. Więcej – do pewnych postaci zniechęcała mnie ich światowość: towarzyski błysk, stolik w Czytelniku, gawędziarski polot. To oczywiście nie przekreśla ich dorobku, ale te osoby były mi mniej bliskie.

Jest tu coś jeszcze – dyskrecja jako rys pokoleniowy. Z pewnością moje bohaterki były skryte. Jedno z pierwszych zdań, które usłyszałem od córki Joanny Guze, brzmiało: „Matka nigdy nie wspominała”. O Skibniewskiej z kolei słyszałem, że to była prawdziwa dama, czyli ktoś, kto „nie szlocha po kątach i nie mówi zbędnych słów”. Efektownie brzmi stwierdzenie, że one były skryte w podwójnym cieniu, jako tłumaczki i jako kobiety, ale nie wydaje mi się to do końca trafne. Chociaż kto z tłumaczy tamtego pokolenia zdobył największą sławę? Pewnie mężczyźni, Bronisław Zieliński i Maciej Słomczyński. Obaj przekładali ważne książki, a zarazem sprawnie kierowali swoimi karierami, umieli tworzyć swoją legendę. I nie mówię tego złośliwie... Tylko dlaczego tak się ciągle zastrzegam?

No właśnie, już zauważyłem to wcześniej, kiedy mówiłeś, że brak skromności nie przekreśla dorobku, że można też inaczej...
Chyba żywię utajoną niechęć do ludzi, którzy się przesadnie reklamują. Trochę się za nich wstydzę.

Wracając do kwestii płci i rozgłosu: Zofia Chądzyńska umiała zaistnieć w zbiorowej świadomości jako genialna tłumaczka Cortázara. Umiała nadać swojej biografii rys niemal legendarny, między innymi w książce „Nie wszystko o moim życiu”, fascynującej zresztą.

Jest w rozdziale o Joannie Guze list, który wydaje się wyłamaniem z tej skromności. Guze w 1973 roku pisze do Andrzeja Kijowskiego: „Zmieniam rolę życiową i odtąd nie będę już «poczciwą kochaną Joasią», bo to los straszny. (...) To ja teraz sobie. Ja, ja, ja, i sobie piać będę. A cóż to, taka już jestem ostatnia, żebym sobie nie zapiała?”. I dalej: „Mnie – do mnie. I o mnie. Czy czytałaś mnie i co sądzisz? Nie czytałam i nie sądzę. Siebie czytam. W nocy wyciągam, com napisała albo przetłumaczyła, i głośno sobie czytam. Ach, jakie piękne! Już dziesięć lat temu było piękne, tylko się nie zajęłam. A teraz się zajmę”. I to najlepsze: „Ja też jestem Arystotel, lepszy czy gorszy, do prawdziwego wszystkim daleko”. To żartobliwe, ale chyba widać tu trochę frustracji... Jak to odbierasz, co to było według ciebie? Ulało się?
No, to przede wszystkim stylizacja na Gombrowicza. A poza tym? Czy cierpiała na deficyt uwagi? Nie znam dokumentu, który mówiłby o tym wprost. W jednym liście do Julii Hartwig Guze opowiada, jak Jan Białostocki zobaczył u niej numer „Twórczości” z jej szkicem o Paulu Valérym, wziął do ręki, popatrzył i odłożył bez słowa. Gdyby to napisał mężczyzna, to Białostocki by „rzucił się z wypiekami” – komentuje Guze, lecz zapewnia przyjaciółkę, że nie sprawia jej to żadnej przykrości. Myślę, że ludzie literatury zwykle łakną jakiegoś uznania, ale wątpię, by Guze była sfrustrowana jego niedoborem. Miała swoje miejsce w środowisku i znała wagę swojego dorobku. Pewnie list, który cytujesz, coś odsłania, ale też trochę jest żartem.

Joanna GuzeJoanna Guze

Znasz na pewno hasło Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury: „Tłumacz też autor”. Co by powiedziały na nie twoje bohaterki? Podpisałyby się pod nim?
Być może znów bardziej będę mówił o sobie niż o nich. I Guze, i Przedpełska-Trzeciakowska wiedziały, co to znaczy napisać książkę. Wiedziały, czym to się różni od znoju tłumaczenia i jakie bariery psychiczne pokonuje człowiek, który pisze i sam przed sobą musi uzasadnić sens tej pracy. Strach przed pustą kartką, na której mają się znaleźć nasze własne słowa, jest czym innym niż strach przed kartką, na którą przenosimy słowa zapisane w innym języku. „Tłumacz też autor”… nie umiem ugryźć tego na gruncie filozoficznym czy semiotycznym, brak mi narzędzi. Ale dla mnie to jest przede wszystkim hasło reklamowe. Chodzi w nim o to, żeby podkreślić nasze miejsce w obiegu literackim, żeby dziennikarze w recenzjach podawali nazwiska tłumaczy i tak dalej. Zresztą podawanie nazwiska to sprawa elementarnej rzetelności, a nie żaden ukłon czy litościwe ustępstwo. Myślę, że Guze oraz Przedpełska-Trzeciakowska – które udzielały się społecznie w ZLP i walczyły o lepszą dolę tłumaczy – poparłyby tę kampanię.

Krzysztof Umiński

Ur. 1984, debiutował relacjami z podróży po Bliskim Wschodzie drukowanymi w prasie turystycznej. Później publikował recenzje, eseje i wywiady (w „Bluszczu”, „Dwutygodniku”, „Literaturze na Świecie”, „Nowych Książkach”, „Przeglądzie Politycznym”) i pisywał scenariusze („Kamper”, „Córka trenera”). Tłumaczył książki m.in. Alberta Cohena, Sorena Gaugera, Rohintona Mistry’ego, Arundhati Roy i George’a Saundersa oraz francuskie komiksy. Jego przekład reportażu „Masakra w El Mozote” Marka Dannera znalazł się w finale Nagrody Kapuścińskiego. Trenuje tajski boks, stoczył kilka walk, m.in. na Mistrzostwach Polski i Pucharze Polski. W styczniu 2022 roku nakładem wydawnictwa Marginesy ukazała się jego debiutancka książka „Trzy tłumaczki”.

Kiedy dzieliłem się z tobą moimi pierwszymi spostrzeżeniami po lekturze, powiedziałem, że ta książka przeniosła mnie do lepszego świata. Miałem na myśli świat, w którym związek człowieka z książką jest ważny, świat, w którym ta praca ma sens. Ty od razu skontrowałeś, że ten świat miał swoje wady. Co miałeś na myśli?
Rzeczy oczywiste: że władza strzelała do robotników, że zamykało się ludzi w więzieniach, że działała cenzura – choć poziom represji i zniewolenia był rzecz jasna różny w różnych okresach. Zapadło mi w pamięć zdanie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej: „Nie ma pan pojęcia, ile w PRL-u zmarnowano ludzkiej energii”. Jako przykład podała wtedy zdarzenie z lat 70. W Kole Tłumacza ZLP doszli do wniosku, że w polszczyźnie ciągle brakuje całego mnóstwa kanonicznych dzieł literatury światowej. No, niech ta gospodarka centralnie sterowana raz się na coś przyda! Zrobimy listę, rozdzieli się tytuły między wydawnictwa, tłumacze zasiądą do roboty i systematycznie uzupełnią luki. Radzili nad tą listą tygodniami, wreszcie zanieśli do Ministerstwa Kultury, żeby uzyskać zgodę. I lista przepadła, jak tysiące innych inicjatyw…

Ale mi też narzuca się wizja tamtych czasów jako epoki, w której nad książką pracowano powoli, wydawano raczej dobre rzeczy niż złe, a cenzurę jakoś omijano. W PRL-u książka nie miała aż tak dużej konkurencji ze strony innych mediów, a do tego powojenna alfabetyzacja przysporzyła jej odbiorców. Wyobrażam sobie, że wtedy praca tłumacza, redaktora czy w ogóle praca z książką mogły dawać autentyczne poczucie uczestnictwa w czymś ważnym. A dziś trudno się łudzić, że książka, którą tłumaczysz, będzie żyła długo i będzie dla kogoś ważna za rok, nie mówiąc o trwaniu ponadpokoleniowym. Basta... nie chcę zrzędzić.

Maria SkibniewskaMaria Skibniewska

A jakie twoje bohaterki miały życie na stopie czysto materialnej? Dało się wyżyć z tłumaczenia?
Średnio. Maria Skibniewska pracowała na etacie w Czytelniku, książki tłumaczyła po godzinach, poza tym miała radykalnie niskie potrzeby życiowe. Anna Przedpełska-Trzeciakowska żyła głównie z tłumaczeń, ale w zarobieniu na dom i trzech synów uczestniczył jej mąż, ekonomista. Joanna Guze utrzymywała siebie, dziecko, a przez pewien czas także opiekunkę córki – mieszkały we trzy. Próbowała żyć z przekładów, ale co rusz brała pożyczki ze Związku Literatów Polskich albo pisała słuchowiska radiowe, które były nieźle płatne. W ten sposób zarabiała na tłumaczenie.

Wyjmę coś z teczki i ci pokażę.

„Niniejszym proszę o przyznanie mi stypendium na przekład książki Faulknera «The Sound and the Fury»Książkę tę tłumaczę od dwóch i pół roku (...) Za przekład otrzymuję stawkę 1200 złotych za arkusz” – pisze Przedpełska-Trzeciakowska. Arkusz to było to samo, prawda? 40 tysięcy znaków?
Tak.

„Założywszy, że w najlepszym wypadku ukończę pracę po trzech latach, mój zarobek wynosi około pięciuset złotych miesięcznie minus podatek”. Jaki to był podatek?
Nie wiem. Ale według rocznika statystycznego za pięćset złotych można było w 1972 roku kupić dwie pary damskich czółenek na podeszwie z tunigumu albo pięć kilo gotowanego baleronu.

Miała oprócz tego wtedy jakieś inne dochody?
Odkąd odeszła z Czytelnika – niespecjalnie. Czasem jakaś recenzja wewnętrzna, czasem jakieś stypendium. A czasem ktoś bliski wyjechał na Zachód i przysłał stamtąd w paczce końcówki do długopisów – same metalowe dzióbki, bez atramentu – które z jakiegoś powodu nie były produkowane w PRL-u. I te końcówki ze świetnym podobno przebiciem sprzedawało się następnie należącej do Stowarzyszenia PAX firmie Inco, która zajmowała się między innymi produkcją długopisów.

„Mimo że objętość [przekładu] wynosi tylko piętnaście arkuszy, będę nad nim pracować jeszcze co najmniej pół roku. Wymaga ono długich i gruntownych studiów nad całokształtem pisarstwa Faulknera, kontaktów z amerykańskimi ośrodkami uniwersyteckimi...”. Ale wiesz, jak to się robi w podaniach, nie? Podkręca się.
Kiedy przeczytałem to na głos pani Annie, powiedziała: „Dosyć bezczelne, ale prawdziwe”. Nie uważam, by to było bezczelne, ale myślę, że jest prawdziwe. Nie wyżyłbyś z tłumaczenia Faulknera ani z tłumaczenia Baudelaire’a, choćbyś stanął na głowie. I tak samo jest dziś, pewnie gorzej.

Kiedy pracowałeś nad książką i dowiadywałeś się nowych rzeczy o swoich bohaterkach – jak często porównywałeś warunki, w jakich one wykonywały ten zawód, ze swoimi? 
W postawie moich bohaterek odnajdowałem potwierdzenie, że w tym fachu trzeba być hardkorowcem. Autodestrukcyjnie umacniałem się w poczuciu, że to jest właściwy etos pracy tłumacza: tłumaczyć książki wybitne i żreć kamienie. Zagłodzić się na śmierć, ale dobrze tłumaczyć dobre książki – i żywić się poczuciem misji.

Anna Przedpełska-TrzeciakowskaAnna Przedpełska-Trzeciakowska

A satysfakcja? Bo Przedpełska-Trzeciakowska powiedziała, że każdy przekład jest klęską. Czy ty widziałeś w ich opowieściach satysfakcję? Piszesz, że Joanna Guze mogłaby za swoją uznać dewizę doktora Rieux, którą sama przełożyła: „Oto pewność: w codziennej pracy. Reszta wisi na włosku, zależy od nieznacznych ruchów, nie można zatrzymywać się nad tym. Najważniejsze to dobrze wykonywać swój zawód”. Z jednej strony to, a z drugiej – ciągła klęska.
Guze też o tym mówiła – że przekładanie wybitnych autorów jest nieustannym znoszeniem własnej porażki, że tłumacz z wielką ulgą zwraca się ku pisarzom pośledniejszym. Ale – dodawała – tłumaczenie ich nie przynosi takiej satysfakcji, więc człowiek znowu wraca do najlepszych i cierpi. Brzmi to dosyć potwornie, ale wydaje mi się, że była w tych słowach doza autoironii.

Też masz to poczucie klęski?
Często, ale zapominam o nim, kiedy książka zyskuje formę papierową. Gdy wygląda tak przekonująco, łatwo uwierzyć, że to dobra robota.

Jest jeszcze jedno zdanie, które zwróciło moją uwagę. Joanna Guze pisze o „Listach do brata” Vincenta van Gogha: „Idzie tylko dlatego, że tak źle napisane, że zły przekład jest obowiązkiem”. Wydaje mi się, że dzisiaj tłumacze raczej wolą tekst poprawić, z przekonaniem, że to, jak tekst „się czyta”, świadczy o ich pracy.
Oczywiście. Pamiętam warsztaty dla polsko-francuskich tłumaczy, na których Anna Wasilewska przedstawiła nam swój dekalog przekładu. Było w nim przykazanie, by w ogóle nie tłumaczyć złych autorów, a jak już się tłumaczy – to poprawiać, bo i tak będzie na nas. Nie wiem, czy te narzekania Joanny Guze należy traktować zupełnie serio. Wiesz, jak to jest – nawet kiedy ktoś tłumaczy dobrego autora, bywa na niego wściekły i czasem to celebruje w rozmowach z bliskimi.

A ty poprawiasz?
Tak – kiedy mam mocne poczucie, że autor popełnił błąd, którego nie chciał popełnić. A zdarza się to nawet najlepszym. Tak, poprawiam, ale nie robię tego nonszalancko. Umiem się z tego rozliczyć.

Anna Przedpełska-TrzeciakowskaAnna Przedpełska-Trzeciakowska

Czy wybitny przekład musi być bezbłędny? W rozdziale o „Władcy Pierścieni” w przekładzie Skibniewskiej piszesz, że w sekwencji oblężenia Gondoru zaginęły dwa zdania, podobno na forach czytelnicy wyliczają jeszcze jakieś inne usterki.
Każdy czasem robi błędy, zwłaszcza pod presją terminu. Uważam, że ocenianie przekładu, a tym bardziej tłumacza po pojedynczych wpadkach to nieporozumienie. Niestety, łatwe sądy bywają nośne i czasem nadszarpują reputację ludzi pracowitych i utalentowanych.

Moi koledzy i koleżanki z STL-u zachęcają, by w recenzjach książek omawiać tłumaczenie. Sęk w tym, że krytyka przekładu wymaga bardzo szczególnych, rzadko spotykanych kwalifikacji. W ogóle mówienie o jakości przekładu bez znajomości oryginału jest co najmniej ryzykowne… Napisałem kiedyś do Barbary Kopeć-Umiastowskiej – świetnej tłumaczki, która jak mało kto zna się na Henrym Jamesie – żeby spytać, co sądzi o przekładach Jamesa zrobionych przez Skibniewską. Odpowiedziała: „Naturalnie mam zdanie o przekładach Jamesa p. Skibniewskiej, ale żeby o nich mówić, musiałabym się rzetelnie przygotować, to znaczy przeczytać ponownie wraz z oryginałem. Na to nie mam na razie czasu, a wolałabym nie rzucać ogólnikami”. Strasznie mi zaimponowała odpowiedzialnością za słowo. A dodam, że Kopeć-Umiastowska potrafi zmiażdżyć przekład, o czym przekonał się tłumacz „Wielkiego Gatsby’ego”.

To wszystko, co mówię, nie oznacza taryfy ulgowej wobec tandety i niechlujstwa, na przykład mechanicznego powielania angielskiej składni w polskim zdaniu.

A swoje własne błędy – przeżywasz je?
Spójrz: nad moim biurkiem wisi drewniana imitacja głowy jelenia. Tłumaczyłem pierwszą w życiu powieść, z francuskiego, to był „Pisarz rodzinny” Grégoire’a Delacourta. W pewnym momencie narrator opisuje okładkę książki Jeana Giono i mówi, że widnieje na niej jeleń, który jest fier de ses bois. Przez nieuctwo i nieuwagę napisałem „dumny ze swojego lasu”, chociaż bois w liczbie mnogiej to nie las, lecz poroże. Błąd wychwyciła szefowa wydawnictwa, Basia Stępień, kiedy sczytywała przekład. Poprawiliśmy. A potem druga wydawczyni, Magda Malejczyk, podarowała mi ten dizajnerski łeb. I teraz łeb tu wisi i przypomina mi, żeby sprawdzać słowa w słowniku i nigdy nie czuć się zbyt pewnie.