Cioty z placu Napoleona
Plac Napoleona, 1935 / fot. Henryk Poddębski, Polona

29 minut czytania

/ Obyczaje

Cioty z placu Napoleona

Kamil Karczewski

Przed wojną prawicowe gazety nazywały ich „gangreną moralną”, policja „pederastami”, a lekarze „cynedami”. Oni sami mówili o sobie „cioty”. Posługiwali się kobiecymi imionami i ksywkami. Nawet dzisiaj, z perspektywy stulecia, wymykają się kategoriom, rozsadzają język

Jeszcze 7 minut czytania

Obławę zaplanowano na jesienny sobotni wieczór. Akcją kierował zaprawiony w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej starszy przodownik Roman Kowalski. Jego lotna brygada prowadziła przygotowania przez dłuższy czas: obserwowano miejsca spotkań, nazywane przez ich bywalców „pikietami”, zbierano informacje po „spelunkach” i wypytywano na ulicy. W tamtą sobotę aresztowano kilkanaście osób. Kilkaset mogło czuć się zagrożonych. Warszawska prasa opiewała śledczą przenikliwość przodownika Romana – pogromcy „zboczeńców” i „zwyrodnialców”.

Pikiety

Nie wiadomo, dlaczego policja przygotowała tę akcję. Być może doszło do jakiegoś zdarzenia, które zwróciło jej uwagę na queerową społeczność stolicy. Prasowa wersja wydarzeń, zakładająca naiwnie seksualną niewiedzę policji, utrzymywała, że „szajka zboczeńców” nawinęła się śledczym przypadkiem, w czasie akcji zwalczania prostytucji. W tym okresie „Kurjer Czerwony” określił „domy schadzek” jako „największą plagę społeczną”.

Choć prostytucja w międzywojennej Polsce nie była zakazana, prowadzenie domów publicznych już tak. Kobiety zajmujące się pracą seksualną uważano za zagrożenie epidemiologiczne i poddawano przymusowym poniżającym kontrolom lekarskim. Mimo to prostytutki pozostały powszednim widokiem na ulicach Warszawy, a wiadomości o nich nie schodziły z łamów gazet. I tak na przykład w dniach obławy na homoseksualistów policja zorganizowała też nalot na podejrzanie wyglądający salon piękności pani Florentyny A. przy ulicy Chmielnej 32. Jego klientami okazali się wyłącznie mężczyźni. W środku znaleziono „kilka tuzinów fotografii pornograficznych”, jedną pracownicę wyciągano spod łóżka za nogi, a właścicielkę zmuszono do wyplucia słoiczka z kokainą. Według gazety nad tym moralnym chaosem zabrzmiało dobrotliwe napomnienie oburzonego przodownika: „I nie wstyd wam, dziewczęta?”. W tym okresie przekonanie, że prostytucja była tylko symptomem moralnej degrengolady Polaków pod zaborami, straciło już na sile perswazji. Skoro niepodległość nie wystarczyła, Polskę należało sanować odgórnie.

Każde odkrycie domu publicznego poprzedzała zazwyczaj obserwacja podejrzanego miejsca. Czy właśnie w ten sposób przenikliwy Kowalski trafił na ślad grupy homoseksualistów? Śledczy z jego brygady zauważyli, że pewni mężczyźni „robili znajomości” na ulicy w kilku, zawsze tych samych punktach miasta. Potem parami udawali się do prywatnych lokali, łaźni lub hotelików. Przypuszczając, że niektórzy z nich mogli być rajfurami stręczącymi przechodniów, policjanci zorganizowali obławę w obserwowanych miejscach. Podążając za tajemniczymi mężczyznami, strażnicy władzy wtargnęli niespodziewanie – w narracji prasowej – do świata miłości męsko-męskiej.

Wyruszamy na poszukiwanie naszych queerowych korzeni. Spróbujemy opisać homo-, trans- i bidziedzictwo, bo wiemy, że queer jest też specyficznie polski.
„Hom-e. Nienormatywne historie Polski” to cykl, w którym przybliżamy kulturę polską od strony tęczy. Historyczki i reporterów zachęcamy do pogłębionych kwerend w archiwach, badaczy kultury i krytyczki do odważnych reinterpretacji. Osoby LGBTQ+ walczyły na frontach wojen, współtworzyły ruch Solidarności, stały w kolejkach po pralki, szukały szczęścia. Są częścią naszej historii. Ich duma jest naszą wspólną dumą.

Cykl dedykujemy naszemu zmarłemu we wrześniu 2021 roku przyjacielowi, współredaktorowi „Dwutygodnika”, Pawłowi Soszyńskiemu, który był pomysłodawcą, siłą napędową i twórcą tego projektu, dobrym duchem wielu queerowych historii.

Zachowane dokumenty i statystki policyjne pozwalają wątpić w tę opowieść o (homo)seksualnie niewinnych, nieuświadomionych śledczych. W późnych latach 20. XX wieku zwalczanie „pederastji” należało do zadań Brygady VI Sanitarno-Obyczajowej warszawskiej policji. Zbierała ona dane na temat homoseksualistów, prawdopodobnie już wówczas prowadząc ich rejestr. Niektórym zakładała teczki. Obława zorganizowana w grudniu 1927 roku na stołeczne pikiety prawdopodobnie nie była pierwszą, świadczyła jednak o mobilizacji państwa na froncie kontroli obyczajowości. Być może sygnalizowała stopniową konsolidację obozu sanacyjnego i towarzyszącą krzepnącej dyktaturze retorykę odnowy moralnej.

Ciotowski trójkąt Warszawy

Działania Urzędu Śledczego ujawniły, że wokół pikiet istniała społeczność odmieńców tworząca niewidoczną na pierwszy rzut oka warstwę życia metropolii. Ci, którzy do niej należeli, posługiwali się własnym „językiem” – zwrotami, gestami i znakami. Nie zwracając uwagi przepływającego wokół tłumu, potrafili dostrzec się nawzajem w jego gąszczu.

Pikiety działały w samym centrum miasta, gdzie każdy przechodzień tonął w anonimowości wielkomiejskiej masy. Mężczyźni szukający homoseksualnego seksu spotykali się w części Śródmieścia, którą można by zamknąć na mapie przedwojennej Warszawy w trójkącie rozwartokątnym. Jego narożnikami były trzy place: Grzybowski, Trzech Krzyży i plac przed Dworcem Głównym przy Chmielnej. Wzdłuż najdłuższego boku tego trójkąta znajdowały się pozostałe ważne punkty spotkań – kawiarnia Udziałowa oraz plac Napoleona i kilka domów kąpielowych. W Londynie i Nowym Jorku czynność kręcenia się po mieście w celu znalezienia seksu, cruising, dała nazwę rejonom, gdzie takie poszukiwania się odbywały – po angielsku nazwano je cruising points. Po polsku czynność była wtórna wobec miejsca, to ono – „pikieta” – było celem, do którego się „szło” lub „chodziło”.

Powstanie pikiet w najruchliwszych lokalizacjach Warszawy tylko pozornie może się wydawać niedorzeczne. W odróżnieniu od innych dużych miast (co do liczby ludności Warszawa była w 1914 roku ósmym miastem Europy), gdzie pewną intymność oferowały na przykład parki (londyńskie Hampstead Heath i Hyde Park słynęły jako miejsca schadzek par tak homo-, jak i heteroseksualnych) dostęp do nich był w stolicy Polski bardzo ograniczony. Miasto rosło gwałtowanie, a presja budowlana wyrugowała niemal zupełnie zieleń z Warszawy – w przededniu I wojny światowej ta powszechniej dostępna stanowiła tylko około 10% przestrzeni miasta (dziś to ponad 50%). Istniejące parki były grodzone, często zamknięte dla Żydów i osób ubogich. Ponadto ciągły napływ przyjezdnych ograniczał przestrzeń prywatną, zwłaszcza tych najbiedniejszych. We „Wspólnym pokoju” Zbigniew Uniłowski opisał życie w jednym z przeludnionych stołecznych mieszkań, gdzie na małej przestrzeni tłoczyło się kilku obcych sobie lokatorów. Masturbacja, seks i miłość nie były tu domeną sfery intymnej, bo na taką większości warszawiaków nie było po prostu stać.

Pikiety pojawiły się wokół toalet publicznych zwanych „grzybkami”, które zaczęły wyrastać w Warszawie w 1892 roku. Prezydent Starynkiewicz udzielił wówczas koncesji francuskiemu towarzystwu akcyjnemu Compagnie Nouvelle des châlets de commodité pour la France et l’Etranger na budowę i eksploatację ulicznych ustępów – teraz z francuska „szaletów”. Każdy wychodek składał się z budynku z kabinami oraz blaszanego pisuaru w zadaszonej rotundzie przypominającej grzybek. Ta mała architektura stworzyła zupełnie nową sytuację społeczną. W samym centrum miasta nieznający się mężczyźni różnych klas i grup społecznych dzielili przelotną intymność w małej blaszanej wiacie.

Kręcąc się wokół szaletów na czterech wspomnianych placach, można było wskazywać seksualną dostępność sugestywnymi spojrzeniami lub znakami. Jednym z nich było trzymanie palca w dziurce klapy płaszcza lub palta – dość niepozorny gest, który umiejących go odczytać łączył w queerową męską wspólnotę. Dlaczego właśnie taki? Być może powstał jako sugestywne nawiązanie do seksualnej penetracji. Estetyka pikiety była estetyką wulgarnej parodii. Gromadząca się tam zapomniana dziś społeczność wyłania się z fragmentów artykułów prasowych, wspomnień i dokumentów jako grupa kpiarskich prowokatorów. Dysydentów genderowych i seksualnych podważających normy, bawiących się językiem i – jak byśmy obecnie powiedzieli – queerujących miejską przestrzeń.

Grzybek na Placu Wareckim (potem Napoleona) / „Tygodnik Ilustrowany” z 3 maja 1897Grzybek na placu Wareckim (potem Napoleona) / „Tygodnik Ilustrowany” z 3 maja 1897

Choć prawicowe gazety nazywały ich „gangreną moralną”, policja „pederastami”, a lekarze „homoseksualistami” lub „cynedami”, oni sami mówili o sobie „cioty”. Rozmawiając, używali żeńskich form, posługiwali się kobiecymi imionami i ksywkami. Nawet dzisiaj, z perspektywy stulecia, wymykają się kategoriom, rozsadzają język. Chociaż chciałbym tego uniknąć, pisanie o nich zmusza do trudnych wyborów końcówek i zaimków z kołowatej polszczyzny, ciągle broniącej się uparcie przed ciotowską interwencją. Do tego nie jestem pewny, jak ich/je określać – koncepcje transseksualizmu i transpłciowości w latach 20. nie istniały jeszcze w języku polskim. Nawet pojęć homo- i heteroseksualizmu nie znano powszechnie. Ponieważ historia queerowa próbuje oddawać głos tym, którym go odebrano lub nigdy nie dano, a jej celem jest kwestionowanie kategorii, nie ich powielanie, próbuję odtworzyć życie ciot w przedwojennej Warszawie, kierując się właśnie takimi wytycznymi.

Niebieskie panie

Ośrodkiem queerowego trójkąta jest plac Napoleona. To jedno z ruchliwszych miejsc w mieście. Z siedzibami Poczty Głównej, kilku banków i zespołami biur, okolica ta tworzy warszawskie „city”. Za kilka lat powstanie tu pierwszy stołeczny niebotyk, Prudential. Na środku placu jest spory zieleniak. Bliżej Świetokrzyskiej, trochę w krzakach, stoi niepozorny grzybek. Tu często widuje się cioty.

Niektóre wolą nie wyróżniać się z tłumu. Inne wręcz przeciwnie. „Pudrują się, czernią rzęsy i brwi, karminują usta” (jak można przeczytać w jednym z artykułów prasowych), czasami noszą kobiece stroje i długie włosy kręcone w loki. Wacław G. jest znany jako Barbela (od Barbary?), Stanisław Z. jako Nina. Często ksywki są opisowe, ironiczne, wskazują, skąd pochodzą cioty. Tadeusz D. jest jedyną w tym gronie, która dojeżdża spoza miasta – z Górc (później część Bemowa). Tę wieśniaczkę w wielkim mieście cioty nazywają więc Chamką. Dochodząca z dzielnicy żydowskiej Szyja M. to Salcia, zdrobnienie popularnego hebrajskiego imienia Salomea. Władysław K. funkcjonuje jako Pani Kuglewska, a Kazimierz P. – bardziej obrazowo – jako Podkasana.

Za każdym z kobiecych imion kryje się jakaś historia, jakaś anegdota. Aleksandra C. nazywają Dziewczęciem z Karuzeli od tytułu amerykańskiego filmu o ulicznej muzykantce, w której na zabój zakochał się austriacki hrabia. Produkcja jest tak popularna w Warszawie, że w listopadzie 1927 roku ktoś kradnie kilka zwojów jej taśmy filmowej. Czy Aleksander C. miewa arystokratycznych adoratorów? A może wie coś o zaginionych taśmach? Na Edwarda D. wołają Sodowiarka – możliwe, że handluje wodą sodową na którejś z warszawskich ulic. W latach 30. policja będzie użerać się z młodocianą Księżną – transpłciową recydywistką odsyłaną uparcie do poprawczaka i równie uparcie powracającą na pikiety.

Słowiańska „ciota” brzmi zdecydowanie milej niż przywleczony z medycznej niemczyzny „homoseksualista”. W słowniku Zdanowskiego z 1861 roku Ciota to:

wielka bogini słowiańska, a w szeregu dwunastu niebieskich pań ostatnia. Objawienie się jej zwiastuje szczęście. Chodzi po ziemi i robi cuda. Uzdrawia chorych, nie ziołami, jak Sobota lub Kupała, lecz zażegnywaniem. Miała przy sobie wciąż proszek wężowy, żabi i jaszczurzy, smalec pchlany i inne dziwne lekarstwa. Od niej przezywano później czarownice Ciotami. (…) Ciota czyniła wiele dobrego na ziemi.

Pośród kobiecych typów Warszawy, jak wśród szeregu „niebieskich pań”, ciota też jest ostatnia. W przedwojennej stolicy nie ma jednego genderu, jednej normy dla wszystkich kobiet. Co należy do obowiązków jednej, nie przystoi innej. Gender „chustkowych”, pracownic seksualnych z obrzeży bazarów, jest inny od tego arystokratek i pierwszych posłanek na Sejm – noszą się i zachowują inaczej, żyją w innych światach, nawet jeśli czasami miną się na ulicy. Wśród wielu kobiecych typów spotykanych w Warszawie są też cioty.

Te żyjące z prostytucji znajdują klientów wśród tej samej grupy mężczyzn co inne pracownice seksualne. Bywa, że na tym tle dochodzi do sporów. Taki incydent ma miejsce przed Dworcem Głównym we wczesnych latach 30. Dziewczę z Karuzeli dostaje wtedy łomot od dwóch prostytutek za robienie im konkurencji. Zdarzają się pobicia parasolkami. Innym razem któraś z ciot składa na komisariacie donos, że koleżanki po fachu okradły ją z sukienek, staników, a nawet modnych kozaczków firmy Pepege. Policja obejmuje cioty sprzedające seks tymi samymi procedurami co wszystkie prostytutki – są zatrzymywane, zmuszane do kontroli lekarskich, czasami odsyłane na przymusową kurację do szpitala wenerycznego przy Książęcej.

Od 1925 roku pogromczynią cioty ma być inny kontrowersyjny kobiecy typ, który pojawia się na ulicach stolicy: kobieta policjant. Na czele pierwszej brygady policjantek stoi Stanisława Paleolog. Choć podobne oddziały istnieją już w innych europejskich metropoliach, tylko ten polski, oprócz kontrolowania prostytucji, zwalcza „czyny nierządne z osobami tej samej płci”. Jego misja nosi więc cechy groteski – wkraczające na ulice miasta kobiety w mundurach i typowo męskiej dotąd roli dyscyplinują cioty za naruszanie genderowych norm, uważając je za mężczyzn „przebranych za kobiety”.

Policjantki, ul. Pankiewicza, w tle budowa Dworca Głównego, 1939 / Wikimedia CommonsPolicjantki, ul. Pankiewicza, w tle budowa Dworca Głównego, 1939 / Wikimedia Commons

To właśnie brygadzistkom Stanisławy Paleolog przodownik Roman przekazuje wszystkie aresztowane w grudniu 1927 roku. Policjantki nie są zresztą traktowane przez swoich kolegów zbyt poważnie. Bywają wyśmiewane, czasami molestowane. Próbują zasłużyć na szacunek profesjonalizmem i ciężką pracą. Ich genderowe transgresje odbywają się w majestacie prawa – są dozwolone pod wizerunkiem Orła Białego przypiętego do munduru. Według wszechobecnych zasad hierarchizujących płeć kobieta w męskiej roli awansuje, nawet jeśli jest wykpiona i uznana za niepoważną. Mężczyzna w kobiecej roli degraduje się – jest nie tylko śmieszny, ale i godny pogardy, rezygnując z przyrodzonych przywilejów. Łopoczące czernionymi rzęsami cioty, jako kobiety z wyboru, naruszają porządek płci, ale przede wszystkim podważają zasadniczą hierarchię społeczną. Ważnym elementem ciotowskiej rebelii kulturowej jest ujawnienie, że kobieta nie musi stanowić dla mężczyzny tylko obiektu pożądania, ale że kobiecość może być preferowaną sytuacją egzystencjalną.

Klasy

Większość ciot nie mieszka w Śródmieściu. Są ubogie, często skrajnie. Dziewczę z Karuzeli jest z Pragi-Północ, z ulicy Szwedzkiej, rejonu fabryk i pracującej biedoty. Barbela jest zameldowana na Towarowej 60, pod adresem znanym z przestępczości i przemocy, gdzie na przełomie wieków mieścił się słynny lupanar. Aż trzy ciotki pomieszkują w tak zwanym Gigancie, przytułku przy Jagiellońskiej prowadzonym przez braci Albertynów. Ten najstarszy w Warszawie dom noclegowy jest też nazywany „przytułkiem dla ubogiej inteligencji” – podobno na jedną z ciot, Piotra P., też tak wołają. Życie w noclegowni, gdzie za kilka groszy spędzają tylko godziny nocne, dyktuje porządek dnia – codziennie rano trzeba się wymeldować, a potem zdobyć pieniądze na kolejną noc. W Gigancie, gdzie przygotowano miejsca dla 100 osób, w roku 1929 nocować będzie średnio prawie 240 bezdomnych. Wówczas „Kurjer Warszawski” określi to miejsce „ostatnimi schodami nędzy”. W 1932 roku wysłano do Giganta reportera:

Na betonowej podłodze leży jakiś skulony kształt ludzki; za pościel służy mu kilka rozłożonych gazet (…) w każdym rogu ktoś śpi wpół siedząc, wpół leżąc na kaflowej posadzce. (…) Cicho skrzypnęły drzwi. To wszedł jakiś zapóźniony lokator. Przed snem robi on jeszcze przy wpadającem przez okno świetle latarni wieczorną tualetę. Co chwilę słychać suchy trzask rozgniatanego między paznokciami robactwa… (…) Ogromna większość to „byli ludzie”, dziś straceni dla życia (…) Co pewien czas tylko policja przeprowadza tu doraźne rewizje lub obławy i wtedy (…) niektórzy muszą „grać na fortepianie” (zdejmowanie odcisków daktyloskopijnych).

W grudniu 1927 roku gra tak kilkanaście aresztowanych ciot. Powstają nowe teczki, a stare są uzupełniane, czasami o aktualne zdjęcia. Któraś z aresztowanych jest z ulicy Freta, kolejnego rejonu ubogich, inna ze Stawek. Na komisariacie cioty spędzają zapewne kilka nocy. Są dość problematyczne dla policji przez swoje prowokacyjne zachowania. Po czterech dniach jeden z dzienników donosi:

(…) homoseksualiści w liczbie 17, zachowują się w areszcie z całą swobodą a nawet odrobiną… kokieterji. Gdy w niedzielę rano klucznicy weszli do celi, gdzie zboczeńcy zostali umieszczeni, zażądali oni szminki, pudru, perfum i czekolady. Żądania te ponawiali oni jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia, gdy jednak nie odnosiły one skutku, wieczorem urządzili krzykliwą demonstrację, a dzień zakończyli… balem. Kilkunastu „cynedów” (…) porozbierało się z szat i przy mdłem świetle więziennych lampek rozpoczęło tańce. Zabawa zakończyłaby się ohydnemi praktykami zboczeńców, gdyby nie interwencja funkcjonariuszów więziennych, którzy te bahanalie uniemożliwili. – Czego oni chcą ode mnie? Ja „chciałam” się tylko trochę zabawić – skarżył się „Dziewczę z Karuzeli”, używając, jak wszyscy zboczeńcy, czasowników w rodzaju żeńskim.

Nawet jeśli nie wszystko, co piszą gazety, jest prawdą, warunki w areszcie nie są na pewno gorsze niż w Gigancie. Cioty jest trudno skutecznie ukarać. Właściwie wszystkie pochodzą z najniższej klasy społecznej. Nie mają wiele do stracenia, nie dotyczy ich troska o dobre imię, niektóre były już karane. Dlatego wielu mężczyzn, zwłaszcza z klasy wyższej, nie zaryzykowałoby na ulicy nawet rozmowy z rzucającymi się w oczy, noszącymi makijaż lub damskie ubrania ciotami. Panowie z elit boją się ryzyka, dbają o reputację, o to, jak są widziani.

A przecież pikieta na placu Napoleona jest niemal pod samymi drzwiami Małej Ziemiańskiej. Tutaj swój parnas na półpięterku pielęgnują Iwaszkiewicz z Lechoniem, obaj utrzymujący seksualne relacje z mężczyznami. Tak prowokacyjny, jak na możliwości swojej klasy, Gombrowicz przechodzi tędy prawie codziennie. Te dwie queerowe grupy, tak bliskie sobie w przestrzeni miasta, dzieli przepaść. Odważnie noszące swoją odmienność transpłciowe cioty z placu Napoleona są nemezis literatów, którzy boją się wspomnieć o pragnieniu homoseksualnym w swoich pracach.

Cruising

Nie wszystkie cioty łamały genderowe zasady wyglądu i zachowania, nie każdego też mężczyznę kusiła kobieca atrakcyjność Barbeli czy Podkasanej. Niektórzy bywalcy pikiet bardzo dbali o normatywność. Wielu szukało „prawdziwych mężczyzn” – typów w stylu robotnika w kaszkiecie spluwającego za muskularne ramię. Tak wyglądał Piotr Ż., Blady Piotruś, i być może również Aleksander T., Koci Łeb – drobni przestępcy, fałszerze i złodziejaszki, dorabiający pracą seksualną.

Bywali tam też mężczyźni z klasy średniej szukający partnerów podobnych sobie. Starali się nie wchodzić w drogę ciotom i męskim prostytutkom, nie zwracać na siebie uwagi. Przystawali przy witrynach okolicznych sklepów, przysiadali na ławkach, oglądali się dyskretnie za atrakcyjnymi przechodniami. Wizyta w grzybku za potrzebą mogła też dopiero rozbudzić nieznane dotąd pragnienia w przypadkowych spacerowiczach, podobnie jak nieoczekiwane napotkanie wzroku ujrzanego na placu gentelmana. Ci lepiej sytuowani i zorientowani w Warszawie wiedzieli, że szczególnie łatwo było o męsko-męski flirt w cukierni Udziałowa (w miejscu dzisiejszego Empiku pod Palmą).

W opublikowanej w 1936 roku powieści „Adam Grywałd” Tadeusz Breza opisał operujące sugestią i dwuznacznością mechanizmy cruisingu. Tytułowy bohater odkrywa pragnienie homoseksualne w trywialnej sytuacji dnia codziennego, zachęcony nieoczekiwanymi gestami obcego mężczyzny. W czasie wizyty u krawca Grywałd orientuje się, że jest uporczywie obserwowany przez pracownika zakładu. Kiedy sięga po jakąś gazetę na oknie, spotykają się wzrokiem. Jest stropiony: „Zdziwiło mnie to (…). On zaś patrzył na mnie”. Za kilka chwil mężczyźni znów spoglądają na siebie. Wzrok obserwatora „był teraz bardziej uporczywy (...)”, a głos i oczy „naglące”. Grywałd nie rozumie, z czego wynika zainteresowanie chłopaka. Ten natomiast proponuje, że sam zdejmie z niego miarę na planowany garnitur: „krawczyk, przyklęknąwszy, mierzył długość mojej nogi od pachwiny do kostki”, co u Grywałda wywołało doznanie „żenujących łaskotek”. Wtedy przypomniał sobie „francuską powieść, która mówiła o takich rzeczach, o przyjaźni erotycznej dwu chłopców, o tym, że jeden z nich zdał sobie sprawę z jej charakteru w momencie, w którym przyjaciel dotknął jego kolana, a jednocześnie spojrzenie tego przyjaciela stało się uporczywsze, chociaż zamglone”. W jakiś czas po zamówieniu garnituru Adam Grywałd widzi tego samego chłopaka „w restauracji na rogu Alei Jerozolimskich”. Pomocnik krawca siedzi tam „z parą młodzieńców”. Tym razem Grywałd jest już lepiej zaznajomiony z grą porozumiewawczych spojrzeń. Podstawy języka pikiety został przyswojone.

Restauracją z powieści Brezy mogła być Udziałowa, znajdująca się właśnie na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. W grudniu 1927 roku brygada lotna Kowalskiego aresztowała kilku jej stałych gości. Na queerowej mapie Warszawy lat 20. był to najważniejszy lokal. Kawiarnię utrzymywano w uderzająco kampowej, odmieńczej estetyce – z wnętrzem wyłożonym mahoniową boazerią ukoronowaną „secesyjnym landszaftem”. Jeden z jej bywalców, Jerzy Zaruba („Z pamiętników bywalca”), wspominał elementy wystroju jako „pretensjonalne i brzydkie”, które połączone ze sobą miały „jednak charakter, a więc i swoiste piękno”. Zaruba uważał, że Udziałowa ze „swoimi pluszowymi lożami i wyfrędzlowanym przepychem stanowiła harmonijną całość z zaludniającą ją publicznością”. W 1927 roku kawiarnia miała najlepsze lata już za sobą. Przed I wojną światową była renomowanym lokalem, potem jej pozycja znacząco podupadła.

Jeszcze około 1900 roku gromadziła tak zwaną cyganerię. Franciszek Galiński pamiętał, że „od wczesnego rana do późnego wieczora przewijały się tu (…) oryginalne figury”, które „nie tylko rozsiadały się tu, ale i rozkładały w niedbałych pozach (…), w długich czarnych pelerynach i kapeluszach o szerokich rondach”. Udziałowa była alternatywą dla pikiet, miejscem mniej anonimowym i przygodnym. W odróżnieniu od licznych warszawskich „mordowni”, gdzie wśród codziennych bójek dorożkarze i stróże upijali się w sztok, kawiarnia na rogu Alei Jerozolimskich oferowała spokojniejsze i przystępniejsze wersje męskości. Jednocześnie, straciwszy po 1918 roku renomę elitarnego lokalu, nie zamykała drzwi przed biedniejszą ludnością stolicy. Choć Udziałowa nie była kawiarnią dla ciot, wliczała je do grona swoich stałych klientów.

Szantażystki

Niezwykła w pikietach przedwojennej stolicy była ich demokratyczna atmosfera. Mieszanie się klas w ustępach publicznych i miejskich łaźniach nadawało tym niepozornym miejscom wyjątkowy charakter. Głęboka przepaść pomiędzy elitami i klasą pracującą była czynnikiem budującym społeczne napięcie, ale i seksualne podniecenie. Na pikietach spotykały się dramatycznie różne światy i style bycia. Dla jednych była to szansa przeżycia przygody wśród autentycznego „ludu”, dla innych okazja otarcia się o „wyższe sfery”, a nieraz i wydarcia im czegoś dla siebie.

Płatny seks i szantaż były stałymi elementami relacji zawiązywanych w grzybkach i domach kąpielowych. Atrakcyjni robotnicy mogli dostarczyć niezapomnianych doznań, ale i wielkich niebezpieczeństw. Czasami różnica między jednym a drugim nie była wyraźna, podniecenie wzmagały adrenalina i atmosfera ryzyka. Bywało, że znajomości rozpoczęte na placu Napoleona ciągnęły się miesiącami i latami. Można tam było zawrzeć przyjaźń, znaleźć zatrudnienie, ale też poważne kłopoty. Muskularny robotnik z Powiśla, którego Olek B. poznał prawdopodobnie na pikiecie, wpadał potem do jego domu, kiedy i jak chciał, „dusił go łapami za gardło i zabierał z szafy garnitury”. Ofiarą typowego wymuszenia padł Stefan Napierski, poeta i dziedzic pokaźnej fortuny, który zakochanie w młodym robotniku przypłacił najpierw szantażem, a potem procesem sądowym.

Mimo swojego demokratycznego charakteru przestrzeń pikiety skupiała jak w soczewce różne formy przemocy przenikającej przedwojenną Polskę: seksualny wyzysk ubogich, przemoc prasy i policji, w końcu wyłudzenia i groźby. Fakt, że w grudniu 1927 roku warszawskie gazety ujawniały nazwiska i adresy najbiedniejszych ciot, przemilczając dane ich klientów i osób z klas wyższych, ujawnia, na ile godność związana była z zasobnością portfela. Ta różnica stanowiła ostrze rażenia każdego homoseksualnego szantażu – jego ceną było dobre imię, a mógł je utracić tylko ten, kto je posiadał. W ten sposób pikiety stawały się często scenami, na których dokonywano nie tylko sprzedaży seksu, ale i brutalnej, samowolnej redystrybucji bogactwa.

Patronite

Właśnie częste homoseksualne szantaże były jednym z powodów, dla których Polska zdekryminalizowała w 1932 roku stosunki między osobami tej samej płci. W ten sposób zaczęto chronić uprzywilejowanych mężczyzn przed wyłudzeniami. Jednocześnie wprowadzono karanie homoseksualnych prostytutek. Odtąd klienci mogli czuć się bezpieczniejsi, „zwyrodnialcami” pozostali tylko pracownicy seksualni. Polski kodeks karny był pod tym względem pionierski w Europie – rok później podobne regulacje wprowadziła Dania, potem Szwajcaria. W praktyce przysłużył się jednak pogłębieniu przepaści między biednymi ciotami i bogatymi homoerotami, jak nieraz określano homoseksualnych mężczyzn z wyższych sfer.

Pamięć

Historię piszą wygrani. Tworząc swoje narracje, często wymazują pokonanych przemilczeniem. Ostatecznym zwycięstwem jest zepchnięcie w niepamięć. Pisanie historii queerowej to zbieranie rozrzuconych skrawków opowieści. Przedzieranie się przez kolejne warstwy zapomnienia, by odkryć narracje, których miało nie być. W queerowej historii Warszawy nie zaskakuje amnezja żyjących, ale niezwykła trwałość motywów i „pamięć” miejsc. Czasami rzeczy trwają, choć nikt już nie wie, od kiedy i dlaczego, tak jakby miały lepszą pamięć niż ludzie. Innym razem stare elementy wracają jako nowe, powtarzając się w kółko, bo niepamięć pozwala im wyglądać świeżo.

Tak więc zadziwiać może trwałość queerowych miejsc, mimo katastrofalnych zabiegów XX wieku nad Warszawą. Grzybek na placu Trzech Krzyży, ostatni weteran przedwojennych pikiet, przetrwał aż do usunięcia w 2005 roku. Podobno na jego miejscu zapalano przez jakiś czas świeczki. Przy pobliskiej Książęcej, w parku na miejscu przedwojennego szpitala, gdzie przymusowo leczono wenerologicznie prostytutki, w tym niektóre cioty, przez dziesięciolecia funkcjonowała kolejna w historii miasta pikieta. A tuż obok ruin łaźni Diana, niegdyś miejscu homoseksualnych podrywów, w 1994 roku powstał jeden z pierwszych nowoczesnych gejowskich klubów w Polsce – legendarny dziś Fantom. Też zdążył już przejść do historii. Również żywotność określeń takich jak „ciota” i „pikieta” sugeruje, że mówienie o miłości między mężczyznami ma w polszczyźnie dłuższą historię niż zachodni koncept „homoseksualizmu”.

Ale homofobia jest jeszcze wytrwalsza i tuczy ją zbiorowa niepamięć. Po obławie na pikietach w 1927 roku prawicowa prasa domagała się od państwa stanowczego ukarania ciot: „Powtarzamy: gangrenę moralną należy wypalić gorącem żelazem, bez względu na to, kto jest tu zamieszany”. Jednocześnie ta sama gazeta twierdziła, że „trądem zboczenia na tle seksualnym zarażona została stolica w czasie okupacji niemieckiej przez pruskich oficerów”. W dwudziestoleciu międzywojennym często przedstawiano homoseksualizm jako zjawisko przychodzące ze „zdemoralizowanego Zachodu”, chociaż Rzeczpospolita zdekryminalizowała je prawie 40 lat przed Niemcami. Choć polska kultura przeniknięta jest ciotowatością bardziej niż którakolwiek w Europie (zauważył to już German Ritz, a niedawno udowodnili w swojej antologii Alessandro Amenta, Tomasz Kaliściak i Błażej Warkocki), mit „pederasty” atakującego Polskę od Zachodu, przewrotnej mocy przychodzącej z zewnątrz, pozostaje w obiegu dzięki powszechnej ignorancji.

Zresztą w utrwalaniu takich kłamliwych przekonań ważną rolę odgrywały często same osoby queerowe, oddzielające ze wstydem i lękiem „prywatne” od „publicznego” grubą kotarą, która i tak z czasem okazywała się tylko cienką woalką. Misterny kamuflaż, za którym Jan Lechoń ukrył swoje seksualne pragnienia i uczucia, rozpada się w dość komiczny sposób pod jednym gestem Iwaszkiewicza kwitującego poetę określeniem „Ciotka Boska Częstochowska”. Do tego pikietowego w duchu przezwiska Jerzy Andrzejewski, kolejna ciota, dodaje komentarz, który mógłby odnosić się też do polskiej historii: „Biedny Lechoń! O ileż byłby ciekawszy, gdyby był szczery i prawdziwy”.

Projekt realizowany przy wsparciu Ambasady USA w Polsce / The project is supported by the U.S. Embassy in Poland

Logo Ambasady USA w Polsce

This article was funded by a grant from the United States Department of State. The opinions, findings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily reflect those of the United States Department of State.