Karol Radziszewski zaproszony do zorganizowania dużej wystawy w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie mógł śmiało pokusić się o retrospektywę. Niedługo skończy czterdzieści lat i wydawałoby się, że to dobry moment na podsumowanie, zwłaszcza w przypadku tak płodnego artysty. Zamiast retrospektywy postanowił jednak pokazać, jakie w ciągu ostatnich lat wypracował metody pracy oraz jak szeroki jest zakres jego queerowych zainteresowań, zarówno pod względem tematycznym, jak i geograficznym.
Radziszewski patrzy więc na swoją działalność z dystansu. Traktuje ją, a także dzieła innych artystów, jako zasób, z którego może swobodnie czerpać i zestawiać jego elementy, tworząc nowe znaczenia. Cała wystawa „Potęga sekretów” opiera się na wykorzystywanych już wcześniej przez niego strategiach: zawłaszczeniach, zaproszeniach, a nawet autocytatach. Radziszewski sięga do własnego archiwum, pokazuje prace innych artystów, m.in. Wolfganga Tillmansa, Natalii LL, Ryszarda Kisiela czy Czeszki Libuše Jarcovjákovej. Gdzie trzeba, uzupełnia narrację wystawy nowymi pracami.
Dzięki takiemu podejściu wystawę „Potęga sekretów” ogląda się nie jak zestaw osobnych dzieł, lecz jak spójnie przemyślany utwór, gdzie poszczególne sale układają się w jego rozdziały. I chociaż obraca się ona raczej wokół wątków sięgających czasów przed 1989 rokiem, stawką tego przedsięwzięcia są wyobrażenia o queerowej przyszłości i queerowej wolności.
Zawłaszczenia
Karol Radziszewski, „Potęga sekretów”
Kurator: Michał Grzegorzek, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, do 29.03.2019
Pod względem struktury „Potęga sekretów” opiera się bardziej na strategiach artystycznych znanych z wystawy Radziszewskiego „Siusiu w torcik” z 2009 roku, gdy w Zachęcie przyglądał się kolekcji instytucji jako artysta-kurator, niż chociażby z jego dużej przeglądowej wystawy w Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu sprzed kilku lat. Sam Radziszewski okazuje się artystą amebą, tak łatwo przyjmuje różne role – kuratora, historyka, archiwisty; wciela się w innych artystów, a nawet samego siebie z przeszłości.
Niejeden się nabierze. Czy Radziszewski rzeczywiście pokazuje na swojej wystawie obraz A.R. Pencka i rzeźbę Moniki Sosnowskiej? Nie. Jak czynił to już wcześniej, jedynie umiejętnie naśladuje manierę tych twórców. Rzeźba z metalu pomalowanego na zielono, jak wiele prac Sosnowskiej właśnie, to zgnieciona kopia Grzybka, niegdysiejszego urynału z placu Trzech Krzyży, słynnej warszawskiej gejowskiej pikiety, opiewanej przez pisarzy. Dawno już tam nie stoi. Korzystając z metody Sosnowskiej, Radziszewski wyobraża sobie śmierć tego ważnego dla queerowej historii stolicy miejsca.
fot. Bartosz Górka, dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
Praktyka zapożyczeń Radziszewskiego ma dwa wektory. Wykorzystuje innych artystów, queerując ich sztukę, a jednocześnie to zawłaszczenie pozwala mu na silniejsze położenie akcentu na opowiadanych przez siebie historiach. W przypadku obrazu „Hiacynt” Radziszewski sięgnął po obraz „West” A.R. Pencka, niemieckiego neoekspresjonisty, dziś znajdujący się w kolekcji Tate Modern. Malarska parafraza Radziszewskiego opowiada o akcji Hiacynt, inwigilacji homoseksualistów w schyłkowym PRL-u. Stąd na obrazie sporo erotycznych scen oraz napisy „AIDS” czy „UB”. Do tego artysta zmienił kolor tła obrazu z białego (u Pencka) na różowy. Używał przy tym farby o odcieniu Flesh Tint, w kolorze ciała. Nieprzypadkowo też jego wystawa otworzyła się 15 listopada, w rocznicę rozpoczęcia akcji „Hiacynt”.
Miłość i śmierć
Zgnieciony grzybek-urynał można odczytywać jako metaforę seksu poddanego represji, z jednej strony przez epidemię AIDS, z drugiej – przez aparat państwowy. Ale wciąż o seksie w miejscach publicznych przypomina. Podobnie jak zestaw czarno-białych fotografii Ryszarda Kisiela, na których utrwalił on miejsca pozornie zwykłe, a będące w PRL-u gejowskimi pikietami. Pracę Radziszewskiego chętnie potraktowałbym wręcz jako model pomnika dla toaletowego seksu.
W sali z udawaną Sosnowską i fejkowym A.R. Penckiem, która wydaje mi się dla „Potęgi sekretów” kluczowa, część ścian pokrywa dobrze znana tapeta w Kaczory Donaldy. Radziszewski wykorzystywał ją już nie raz. Połączył w niej strategię pracy „Imagevirus” kanadyjsko-nowojorskiej grupy General Idea oraz napis AIDS z naklejek z Kaczorem Donaldem, który podpatrzył kiedyś w piśmie „Filo”, wydawanym w latach 80. i 90. przez Kisiela.
Tapeta pozwala na mnożenie aidsowych Kaczorów Donaldów w nieskończoność. Na jej tle pojawia się nowy obraz General Idea, dziś reprezentowanej już tylko przez AA Bronsona, oczywiście z cyklu „Imagevirus”, oraz dwa obrazy samego Radziszewskiego, który zawłaszczając od innych twórców, czerpie też z własnej twórczości sprzed lat, gdy jeszcze był dzieckiem. Przemalowuje więc swe dziecięce rysunki, tu – przedstawiające Lecha Wałęsę unoszącego dłoń w geście victorii oraz inną postać z telewizora – Michaiła Gorbaczowa.
Tworząc „Imagevirus”, General Idea też posłużyła się zawłaszczeniem – motywem „Love” Roberta Indiany. Funkcjonujący w różnych mediach, od obrazów po znaczki pocztowe, napis LOVE z lekko przekrzywioną literą O wszedł do popkultury. Artyści z General Idea dostrzegli w nim „wirusowy” potencjał (dziś powiedzielibyśmy: wiralowy). Podobnie rozprzestrzeniali swoje „AIDS”, jako obraz-wirus. W czasie, gdy choroba zbierała śmiertelne żniwa, ich działania odczytywano jako ambiwalentne, artyści sami odrzucili w pierwszym momencie swój pomysł, uznając go za zbyt kontrowersyjny, zupełnie nieprofilaktyczny. Chorobę traktowali z humorem i utożsamiali AIDS z miłością. Nieco ironicznie powracali do odwiecznego tematu w sztuce, miłości i śmierci. Podobnie w tym czasie w Polsce Kisiel rozbrajał chorobę Kaczorem Donaldem.
fot. Bartosz Górka, dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
Dekada
Wszystko to – AIDS, akcja „Hiacynt”, pikiety i politycy – przenosi nas w lata 80. To głównie w tej dekadzie toczy się wystawa Radziszewskiego. Karol, urodzony w 1980 roku, ma wówczas zaledwie kilka lat, ale gdzieś dzieją się już rzeczy ważne, chociaż często w podziemiu, które zaważą na jego przyszłym życiu.
Ponieważ z Karolem jesteśmy równolatkami, łatwo wchodzę w te klimaty. Mamy podobne telewizyjne wspomnienia i jak on bawiłem się w tym czasie lalkami. Wchodząc na wystawę, w pierwszej sali konfrontujemy się z dziecięcymi rysunkami Radziszewskiego, które powiększył i przemalował na ścianach. W jego zeszycie z przełomu lat 1989 i 1990 znalazły się iście kampowe stwory: całe stada księżniczek, modowe ekstrawagancje, międzygatunkowe hybrydy. Uwodzi nas psia syrena w biżuterii z pereł. W lata 80. przenoszą nas również zdjęcia lalki Barbie małego Karola, siedzącej na jego biurku w jego dziecięcym pokoju. Czasami to bardziej performowanie kobiecości, czasami poszukiwanie kobiecego wzoru. A przecież wtedy bynajmniej nie byliśmy dziećmi poddanymi presji „ideologii gender”!
Lata 80. okazują się ważne z co najmniej dwóch powodów. To wtedy, m.in. w reakcji na epidemię AIDS oraz akcję „Hiacynt”, rodzą się liczne, jeszcze półprywatne inicjatywy i pierwsze homopisma, jak „Filo”. To jednak wtedy też decydują się losy naszego kraju. W tle dzieje się przecież wielka polityka. Jej bohaterką jest Ewa Hołuszko, legenda Solidarności. Radziszewski przeprowadza z nią długi wywiad i tworzy jej ogromny portret. Ewę, już po tranzycji, którą przeszła w 2000 roku, przedstawił z tym samym gestem palców ułożonych w literę V, który wykorzystał w dzieciństwie, gdy malował Wałęsę.
W wywiadzie Hołuszko opowiada historię swego opozycyjnego zaangażowania. Mówi o sobie wtedy, używając formy żeńskiej, bo jakżeby mogła inaczej, ale wiemy przecież, że w Solidarności nie było miejsca na transkobietę. Oczywiście za wieloma obywatelami rozczarowanymi Polską po Balcerowiczu można by jej zadać pytanie: czy o taką Polskę walczyła? Ale to ona właśnie samą swą obecnością poszerza solidarnościowy ideał wolności i przenosi go we współczesność.
Instytut
Niemal wszystkie te historie wypływają z archiwalnej działalności Radziszewskiego. Wszak Radziszewski to człowiek instytucja. Jest nie tylko artystą, założył queerowy festiwal Pomada, prowadzi fagazin „Dik”, od kilku lat sukcesywnie rozszerza Queer Archive Institute (QAI). Słowo „instytut” jest oczywiście trochę na wyrost, kluczowy jest pierwszy człon nazwy. Archiwum poświęcono na wystawie całą osobną salę.
Prawdopodobnie nie byłoby QAI, gdyby nie spotkanie Radziszewskiego z Ryszardem Kisielem. To jego materiały stanowią dziś jądro archiwum. W gablotach pokazano magazyn „Filo” i skąpe stroje, które służyły Kisielowi do przebieranych prywatnych sesji fotograficznych. Na postumencie piętrzą się kasety wideo z gejowskim porno, należące niegdyś do artysty Krzysztofa Junga (po jego śmierci ocalił je przyjaciel Junga, artysta Grzegorz Kowalski, i po latach przekazał do QAI).
fot. Bartosz Górka, dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
QAI nie ogranicza się do Polski. Podróżując po Europie Środkowo-Wschodniej, Radziszewski przeprowadza wywiady z queerowymi bohaterami. Podobnie wystawa miejscami opuszcza nasz kraj, by zahaczyć o Ukrainę, Bułgarię, Rosję, a nawet Brazylię. Queer nie zna granic. Także czasowych – QAI zasypuje międzypokoleniową przepaść.
Archiwum stanowi dla Radziszewskiego źródło licznych inspiracji. Na wystawie pokazuje na przykład własny film „Powidoki”. Jego bohaterem jest klisza fotograficzna Kisiela, którą ten przez pomyłkę naświetlił dwukrotnie. Nałożył się na niej katalog gejowskich klubów i pikiet z Trójmiasta oraz pikantne sceny z pornograficznej sesji z kolegami. Gdzieniegdzie da się nawet zauważyć jakiś wzwód.
Do sali z archiwaliami przylega jeszcze niewielkie, ciasne pomieszczenie, zbudowane specjalnie na tę wystawę i pomalowane na czerwono. W nim wspólnie z Wojciechem Szymańskim Radziszewski powraca do pewnej zapomnianej wystawy. W 1978 roku zorganizował ją Wojciech Skrodzki i zadedykował przyjacielowi Andrzejowi Matyni. Wedle wspomnień Skrodzkiego, krytyka sztuki, który latami pozostawał rozdarty między praktykowaniem religii i praktykowaniem homoseksualizmu, a pod koniec życia dokonał coming outu, wystawa ta była zakodowaną opowieścią erotyczną i autobiograficzną. Wydruk swych wspomnień zatytułowanych „Finisaż” Skrodzki przekazał przed śmiercią do QAI. Pokój „Hommage à W.S.”, z dokumentami i dziełami sztuki okraszonymi obszernym komentarzem, swoista wystawa wewnątrz wystawy, opowieść o homokodowaniu w latach PRL-u, jest więc przykładem na to, jak wiele może się kryć nawet w jednym archiwalnym obiekcie.
fot. Bartosz Górka, dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
Poczet
Słowo „queer” w nazwie QAI należy odczytywać nie tylko przez to, jakiego rodzaju materiały zbiera czy jakie historie utrwala Radziszewski, ale – co może nawet ważniejsze – jak traktuje przeszłość. Nie traktuje jej jak chronologicznie nanizanych na nitkę koralików. Ambicją queerowego archiwisty jest przecież, by z dawnych idei uczynić sprawcze narzędzie dzisiaj.
Na wystawie takich idei uruchamiających naszą polityczną wyobraźnię można szukać w pikietach Kisiela, w słowach transseksualnej brazylijskiej rysowniczki Laerte Coutinho, ale też w pierwszej Solidarności, uosabianej przez Hołuszko i Wałęsę. Hołuszko w swym długim wywodzie wspomina m.in. swój udział w tegorocznym pierwszym Marszu Równości w Białymstoku, na którym doszło do licznych ataków. Opowiada, jak w takich sytuacjach przydaje się doświadczenie demonstrowania z lat 80.
Nawet „Poczet”, który Radziszewski zawiesił nad swym queerowym archiwum, pozostawia przecież wiele pytań. To kolekcja wielobarwnych malarskich portretów niehomonormatywnych postaci z polskiej historii i kultury, od Henryka Walezego po Marię Janion. Radziszewski ukazuje w nim performatywny potencjał przeszłości, jeśli spojrzeć na te postacie queerowym okiem. Squeerowana historia uruchamia przecież wyobrażenia o nieheteronormatywnej przyszłości.
Takie spojrzenie polega na wprowadzeniu do historii zaburzeń, hipotez, insynuacji. „Czy Taras Szewczenko był gejem?”, Radziszewski stawia pytanie w instalacji łączącej reprodukcje prac ukraińskiego romantyka oraz własne zdjęcia roznegliżowanych ukraińskich chłopców. Queerową historię Białorusi opowiada zaś przez prześwietlone, całkowicie czarne fotografie. Nic nie można na nich zobaczyć, ale wyobraźnia buzuje.
Podczas wernisażu moi heteroznajomi chwalili wystawę za to, że „nie epatuje”, a przez to nie może stać się celem łatwych ataków. Z tego można byłoby ukuć też zarzut wobec „Potęgi sekretów”. Gdzie podział się seks? Gdzie jest ekstaza? Może to są właśnie tytułowe sekrety, które jedynie czasami dają o sobie znać i unoszą się jak duchy nad całą wystawą. Trzeba ich szukać w zgnieceniach zielonego urynału, w otwartym dziobie Kaczora Donalda, w działaniach Kisiela, w miłosnych splotach postaci z obrazu fałszywego Pencka. Ale też w okrągłych dziurach wywierconych w ścianach czerwonego pokoiku dedykowanego Skrodzkiemu. Nie każdy te dziury zauważy. Darkroomowe glory holes czekają przecież, aż z nich wyskoczy jakiś nabrzmiały penis. Takie marzenia się tu oczywiście nie spełniają, w końcu jesteśmy w galerii.
Post mortem
Możemy śmiało powiedzieć, że wszystkie te chwyty już widzieliśmy. Radziszewski pokazywał już przecież obrazy, na których przemalowywał swe dziecięce rysunki. Wielokrotnie prezentował QAI, ostatnio w Schwules Museum w Berlinie. Jego „Poczet” jest w kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Współpracował też już wcześniej z artystami, których zaprosił do pokazania prac w CSW. Ryszarda Kisiela wręcz upodmiotowił jako artystę i wprowadził do instytucji sztuki. Wreszcie queerowania historii dotyczyła wystawa „Dziedzictwo” zorganizowana w Pałacu Kultury w ramach Pomady w 2017 roku. Dopiero jednak „Potęga sekretów” łączy ze sobą różne wątki twórczości i działalności Radziszewskiego.
fot. Bartosz Górka, dzięki uprzejmości Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
Zatapiając się tak bardzo w przeszłości i snując marzenia o seksie w toalecie, nie unikniemy oczywiście nostalgicznej nuty. Na „Potędze sekretów” powstaje raczej rodzaj queerowej utopijnej pamięci, jak nazwał ją kiedyś José Esteban Muñoz. Sam Radziszewski rzadko pozostawia niedopowiedzenia. „Potęga sekretów” wydaje się nieco sztywna, wykalkulowana, bo też przemyślano ją w każdym calu i wyłania się z ram archiwum. Subtelności trzeba szukać w grze między pracami, zastanowić się, co dzieje się na marginesach, w petersburskich fotografiach Tillmansa, zdjęciach Jarcovjákovej z praskiego T-Clubu, w zabawach Kisiela.
Zwłaszcza dwie ostatnie sale wystawy u wielu widzów wzbudzają konsternację. Znika tu bowiem humor, którym przesiąknięta jest „Potęga sekretów”. W wąskim zamkowym korytarzu, specjalnie spowitym żółtym, odrealnionym światłem, Radziszewski pokazał kilka fotografii z gejowskich plaż, wykonywanych przez Ryszarda Kisiela w latach 60., 70., 80. To już nie chłodna dokumentacja pikiet. To jakiś inny fantazyjny świat.
Za tym korytarzem w zamkowej baszcie natrafiamy na prace wręcz tajemnicze. Mroczne wnętrze rozświetlają trzy neony, najnowsze prace Natalii LL z serii „Dulce – Post Mortem”. Powstały na bazie fotografii, na których artystka uwieczniła ruch światła w przestrzeni. W tym miejscu skrupulatnie zaplanowana wystawa zaburza się. Wchodzimy do świata cząsteczek, przekraczamy dobrze nam znaną materię. Chociaż wystawa się w tym miejscu kończy, myśl się wcale nie zatrzymuje. Idźcie do światła, mówią nam artyści, ku queerowej wolności.