O czym ty teraz będziesz pisał? – pytali mnie znajomi, kiedy zamknięto galerie i muzea. Jako krytyk sztuki w kwarantannie radzę sobie całkiem dobrze. Przez ostatnie kilka lat nie nadążałem: za dużo wystaw, zbyt częste podróże. Nie wyrabiałem się nie tyle z pisaniem tekstów, ile z sensowną konsumpcją kultury, taką, która pozwala na zgłębienie tematu i utrwalenie wiedzy. Uziemienie i odcięcie od napływu nowych treści pozwala mi więc trochę odpocząć i wziąć drugi oddech. Brakuje mi nowych wystaw, ale innych rzeczy brakuje mi bardziej.
Przez chwilę obserwowałem jeszcze, jak muzea i galerie na internetowej zsyłce próbują się dostosować do nowej sytuacji i udowadniać, że potrafią szybko dostarczyć duże ilości cyfrowego kontentu, który zastąpi ich regularną działalność. Galerie prywatne zaklinają rzeczywistość, organizując internetową imprezę not-cancelled. Ale jak dobrze wiemy, wszystko jest cancelled.
Te fikołki to ciągłe obchodzenie sztuki wokół. Tymczasem nie ma głównego bohatera, są jedynie didaskalia. Nie ma wystawy, pozostał wyłącznie program towarzyszący. Z konieczności konsumujemy ersatze.
Program towarzyszący
Świetnie to widać w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które nie zdążyło przed nadejściem epidemii otworzyć wystawy „Wiek półcienia”. Muzeum odlicza więc czas, odkąd wystawa nie została otwarta, jednocześnie oferując ciekawy program, między innymi cotygodniowych pokazów filmowych. Wysłuchałem też dwóch setów didżejskich i przeczytałem towarzyszącą wystawie broszurę (oczywiście w PDF-ie). I chyba nigdy nie byłem tak dobrze przygotowany do zobaczenia jakiejkolwiek ekspozycji.
Faktem jest jednak, że instytucje, które potrafiły najszybciej zareagować na zmianę realiów i przymusowe zesłanie do internetu, po prostu już dawno tam były. W normalnych, niepandemicznych warunkach internet nie jest zastępnikiem wystaw, a służy zwiększaniu dostępności, pewnej egalitaryzacji dostępu do sztuki. Sztuki wizualne ze swej natury są dosyć elitarne, są domeną raczej dużych miast niż małych ośrodków. Dlatego tak ważne jest, by instytucje poszerzały swoją ofertę internetową, nie tylko z okazji pandemii. Te, które myślały o tym już wcześniej, jak MSN z coraz bardziej rozbudowaną Filmoteką czy Zachęta, dziś jako tako sobie radzą.
Internet daje też złudne wrażenie, że świat instytucji sztuki otworzył i rozszerzył się przed nami. Oto już nie tylko Zachęta i CSW to instytucje, z którymi mamy styczność. Możemy w 3D odwiedzać muzea i galerie w Paryżu, Londynie, Kalifornii… Prawda jest jednak taka, że siedzę w domu i mam po dziurki w nosie ekranu mojego komputera.
Wszyscy jesteśmy internautami
Dyrektorka dwuinstytucjonalna Maria Anna Potocka (MOCAK i Bunkier Sztuki w Krakowie) pisze patetyczne „Słowa na czas zarazy”, mocno posiłkując się Camusem. „Najlepszym sposobem przełamania więzienia epidemii jest zamienienie lęków i przeczuć w coś zewnętrznego, wyrażonego prywatnym językiem. Bezradność staje się wtedy wyobcowana – można się z nią spierać, a nawet wygrywać. Najogólniej na tym polega wyzwolenie przez twórczość”. Tekst Potockiej opublikowany na stronach internetowych obu instytucji, którymi kieruje, zachęca nie tylko do tworzenia, ale też oznaczania swojej twórczości hasztagami galerii. Jak dotąd nic ciekawego się pod tymi hasztagami nie dzieje.
Do malowania powrócił nawet zamknięty w domu pisarz Jacek Dehnel. Przekonując na przykładzie swoim i swojej matki artystki, że nie ma sztuki złej, a jedynie taka, która nie trafia w ducha swych czasów, opublikował swój nowy obraz (jedno skrzydło dramatycznego dyptyku) w „Gazecie Wyborczej”. Dobrze, że malarze nie potrafią pisać, bo jeszcze wytworzyliby swój własny Zeitgeist.
Śledząc instagramy i facebooki artystów, jestem przekonany, że pracują, nawet jeśli nie od razu prezentują swą sztukę w sieci. A w ostatnim czasie jeszcze więcej artystów było zajętych pisaniem wniosków do awaryjnego programu Sztuka w Sieci. Nie dlatego, że internet ich specjalnie interesuje, ale po to, żeby zdobyć jakiekolwiek środki na przeżycie wobec indolencji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Życząc artystom jak najlepiej, w głębi ducha boję się tego internetowego zalewu sztuki.
Już jest jej sporo. A szczerze mówiąc, nie potrzebuję, by ktoś mi czytał książki na głos. Nie będę oglądał malarstwa w JPG-ach ani teatru VOD, ani nawet „Szkoły w TVP” dla beki. Sztuka w internecie w pełni uzmysławia zjawisko, z którym już dawno mieliśmy do czynienia: nieustanny pościg w kategorii artystycznej nadprodukcji.
Sztuka pocieszenia
Wiele działań, zarówno instytucji, jak i artystów, i w ogóle internautów skupia się na wzajemnym pocieszaniu, próbie oderwania nas od czarnych myśli i czytania newsów. „Damy radę”, wypisuje na kawałkach tektury Paweł Żukowski i umieszcza to na warszawskich balkonach. Od razu podchwytują to redakcje: od magazynu „Vogue” po „Gazetę Wyborczą”. Oto artysta czasów pandemii, na którego czekaliśmy!
Co chwila przechodzi przez media społecznościowe jakaś forma zabawy – a to zdjęć sprzed lat (afera Cambridge Analytica nikogo nic nie nauczyła), a to zagadek matematycznych z haczykiem, a to inscenizowania w domu znanych obrazów. Na to ostatnie złapały się niemal wszystkie muzea, zachęcając do zabawy swoich internetowych fanów. Mieliśmy więc i „Pomarańczarkę” Gierymskiego z papierem toaletowym (Muzeum Narodowe w Warszawie) i „Blue Poles” Pollocka z rozsypanych klocków Lego (National Gallery of Australia).
Czy sztuka czasu pandemii to sztuka amatorów? Na Facebooku powstała nawet zamknięta grupa wspominkowa, skupiająca artystów i kuratorów, której członkowie wymieniają się anegdotami z przeszłości. Można na ich podstawie dojść do przekonania, że zajmowanie się sztuką to jedne wielkie kolonie (spora część anegdot dotyczy spóźniania się na pociąg lub dobiegania w ostatnim momencie).
Gdy wam zbrzydnie życie w kwarantannie, lepiej obejrzyjcie zbiór pocieszających kadrów filmowych zebranych przez artystę Allana McColluma, którego rozrastające się archiwum okazało się świetnie pasować do obecnych czasów.
Artyści grają do kotleta
Jakoś trzeba sobie radzić. Berlińscy artyści zaczęli nawet uprawiać sztukę na swoich balkonach.
Niestandardowe formy wystawiennicze wypróbowuje właściciel prywatnej galerii Dawid Radziszewski, który urządza wystawę w swoim mieszkaniu, a efekty pokazuje na Instagramie. Radziszewskiemu wystarcza rzutnik, kawałek ściany (chociażby na sąsiednim budynku) i własne ciało. Wojtek Bąkowski czytał przez telefon swoje wiersze. Hanna Krzysztofiak pokazywała obraz z tak dużej odległości, że Radziszewski musiał go oglądać przez lunetę – ledwo co było widać. Katarzyna Przezwańska przesłała mu instrukcję, jak zbudować jej rzeźbę z kilku prostych warzyw, a Paweł Althamer poprosił, by galerzysta przez dziesięć minut medytował, siedząc na krześle, rekonstruując starą pracę Igora Krenza.
Mam jednak wrażenie, że to sam Radziszewski bawi się w tej sytuacji najlepiej. Jego wystawa wygląda tak, a nie inaczej z konieczności. To jej forma jest ciekawsza niż dzieła sztuki. Szkoda, że Reba Maybury zamiast wysłać Dawidowi jakąś instrukcję (a jest przecież znana jako dominatrix), pokazała po prostu film w jego laptopie, w którego ekranie odbija się galerzysta jedzący kotleta.
Działania Radziszewskiego przypominają jednak, że już od dawna to wystawa, czy to indywidualna, czy grupowa, jest podstawowym medium sztuki. Chociaż oczywiście istnieje sztuka pomyślana specyficznie do sieci, to przekonujemy się dzisiaj dobitnie, że zdolności przystosowawcze tego medium są jednak ograniczone.
V!
Rozumiem, że te wszystkie wygibasy mają dać chwilę wytchnienia i zapomnienia w sytuacji, gdy nasze układy nerwowe są napięte do granic wytrzymałości. Ale czy muzea i instytucje mają nam do zaoferowania coś jeszcze?
Może jednak musimy stanąć twarzą w twarz z nagą prawdą, że w nowej, pandemicznej sytuacji staliśmy się zbędni. Może powinniśmy przestawić swoją aktywność na inne tory. Jak działy edukacji, które szyją maseczki (Trafostacja w Szczecinie), czy kuratorzy, którzy skupiają się na problemach artystów stojących wobec wyzwania – nie braku możliwości prezentacji swojej sztuki, lecz po prostu braku środków do życia (MSN uruchomiło blog w celu wspierana artystów).
W swoich programach i komunikatach kierowanych do muzeów i galerii Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego brzmi tak, jakby między prezentowaniem sztuki na żywo i w internecie nie było wielkiej różnicy.
Dla mnie jedyną formą odbioru sztuki, która sprawdza się online, jest po prostu sztuka wideo. Chyba w końcu zrozumiałem, jak wyzwalające jest to medium i dlaczego niektórzy długo upierali się, by także po polsku pisać „video” przez V, bo V to znaczy victoria. Robi to i Centre Pompidou, i San Francisco MoMA, i nasze warszawskie MSN. I nawet mam wrażenie, że takich internetowych pokazów filmowych jest zbyt mało, pewnie przeszkodą jest zdobycie praw.
Ostatni raz na wystawie byłem ponad miesiąc temu i żyję. Więcej: nadal trochę piszę o sztuce. Przyznam się, że przestałem nawet oglądać Netfliksa. To, co w zwykłym życiu służyło mi do ucieczki od świata, okazało się zbędne, kiedy świat sam gdzieś uciekł. Najlepszą formą kulturalnej rozrywki w czasach pandemii są literatura i tradycyjne bezekranowe książki. Odpoczynek od sztuki, wystaw i muzeów jest wymuszony, ale może za miesiąc czy dwa spojrzymy na nie świeżymi oczami. Na razie pozostał nam program towarzyszący i inne towary zastępcze.