Sztuka przypisów
fot. Piotr Tomczyk

Sztuka przypisów

Karol Sienkiewicz

Powieść, której bohaterem jest popularny artysta, wystawa, z której w ostatniej chwili wycofuje się jeden z głównych protagonistów. Co się za tym wszystkim kryje?

Jeszcze 3 minuty czytania

Czy współcześni artyści mają swych poprzedników? Czy istnieją inne tradycje, poza Hansenowską Formą Otwartą? Zbigniew Libera w cyklu „Mistrzowie” (2004), sfingowanych artykułach w wysokonakładowej prasie, przypomniał kilku ważnych dla siebie, a niewystarczająco docenionych twórców – Zofię Kulik, Anastazego Wiśniewskiego, Jana Świdzińskiego, Andrzeja Partuma. „Partum nie żyje” – krzyczała z pierwszej strony „Wyborcza” pod redakcją Libery.

W wydanej przed rokiem książce o polskiej neoawangardzie lat 70., Łukasz Ronduda wskazał na szereg postaw, które poprzedzały współczesne strategie artystyczne. Za stronę wizualną publikacji odpowiadał Piotr Uklański, który na swój sposób odczytał prace z lat 70., zamieniając akademickie wydawnictwo w kolorowy, błyszczący album. W Muzeum Sztuki w Łodzi Ronduda otworzył właśnie wystawę, która pokazuje bezpośrednie związki między artystami średniego pokolenia – Cezarym Bodzianowskim, Piotrem Uklańskim, Oskarem Dawickim i tymi o generację starszymi – Zbigniewem Warpechowskim i Markiem Koniecznym, reprezentującymi jeden z wyróżnionych przez krytyka nurtów – postesencjalizm.

Równolegle Ronduda razem z Łukaszem Gorczycą, kiedyś współredaktorem legendarnego „Rastra”, dziś współwłaścicielem szanowanej prywatnej galerii noszącej tę samą nazwę, napisali powieść „W połowie puste”. Jej głównym bohaterem jest Oskar Dawicki, popularny artysta, performer i bywalec. Do tego pojawia się tu cała plejada postaci ukrytych za pseudonimami (Generał, Najdroższy, Lansas, Lady Orez), a nawet sami autorzy. Są tu też modne lokale stolicy no i – jak na prawdziwy artworld przystało – Zgrupowanie Tęcza. Dawicki urasta do rangi warszawskiej legendy. Nic więc dziwnego, że w książce „W połowie puste” zaczytuje się w ostatnich tygodniach cały polski świat sztuki współczesnej, dochodząc, co jest prawdą, a co fikcją. W naszym niewielkim grajdołku powieść budzi emocje równe „Kodowi Leonarda da Vinci”.

Z siebie samych się śmiejecie

Łukasz Gorczyca, Łukasz Ronduda
„W połowie puste”, Lampa, Warszawa,
333 strony, w księgarniach od lutego 2011
„W połowie puste” to odwrócony rys biograficzny Dawickiego. Odwrócony, bo z kolejnymi rozdziałami cofamy się w czasie, a niezadrukowana pierwsza połowa książki pozostaje zagadką przyszłości: „Oskar nie wierzył w przyszłość, po prostu wiedział, że nie ma ona nic do zaoferowania komuś takiemu jak on”. Nie wiemy więc, czy spełni się przepowiednia matki Oskara, że „umrze jako Murzyn”. Są tu też postacie mniej oczywiste, jak tajemnicza kurator Sośnicka, która skupia w sobie wszystkie najgorsze cechy przypisywane kuratorom sztuki. A także różnego rodzaju występki, których dokonali polscy kuratorzy w ostatnich latach, zwłaszcza produkowanie prac za artystów i bez ich wiedzy (vide wystawa „Schizma” w CSW).

Książkę kończy opis przodków Dawickiego, spisany przez jego dziadka, mogący się kojarzyć z ewangeliczną genealogią Jezusa Chrystusa. Prahistorię Dawickich czytamy w języku kociewskim. Artysta pochodzi ze Starogardu Gdańskiego: gdy wyobraża sobie, że zjadany kotlet schabowy jest Polską, i wykrawa jej poszczególne regiony, Kociewie pozostawia nietknięte. Zmiany skali, przesunięcia przestrzenne (użycie pisuaru jako deszczu nad Nowym Jorkiem) i czasowe (pub crawling po Warszawie jako powstańcze podchody) są najmocniejszymi literacko momentami książki. Sam czytałem ją z wypiekami na twarzy.

Jednak nagromadzenie żartów (przypominających starego „Rastra”) na centymetr kwadratowy zadrukowanego papieru może sprawiać wrażenie, że przez przypadek usiedliśmy przy stoliku nieznanych nam, podchmielonych koleżków, którzy posługują się sobie tylko znanym kodem. Na szczęście z pomocą przychodzą przypisy. Bo czy Zachęta musi być zawsze Zniechętą, a „Obieg” – „Wybiegiem”? I czy skatologiczne żarty o wystawie o kupie jeszcze kogokolwiek śmieszą? No ale w końcu, jak w sztuce Dawickiego, także o świadomą żenadę tu chodzi. Tylko skoro dekadę temu „Raster” (Gorczyca i Michał Kaczyński) za pomocą ironii walczył z odziedziczonym po poprzednim systemie „systemem”, o co toczy się pojedynek na żarty dzisiaj? Odpowiem na końcu tego tekstu.

Słodki, Bajeczny, Boski, Niebiański

Otwarta w Łodzi przez Rondudę wystawa to właściwie dwie wystawy: pierwsza dotyczy mistrzowskiej relacji Warpechowskiego z Dawickim, druga – związków między Koniecznym i Warpechowskim a Bodzianowskim i Uklańskim. Z Warpechowskim łączyły ich kontakty prywatne, Konieczny przez rok prowadził niecodzienną pracownię na warszawskiej ASP. Ten ostatni, jak przystało na radykalnego antyinstytucjonalistę, wycofał się w ostatnim momencie z udziału w wystawie. Trochę więc jest, bo wszyscy mówią o tym fakcie, a zarazem i nie jest obecny, bo nie ma tu żadnej jego pracy. Nie dowiemy się jednak, czy jego milczenie nie jest przeceniane.

fot. Piotr TomczykWystawa przede wszystkim oddaje sprawiedliwość chyba nieco zapomnianemu Warpechowskiemu. Dawicki odwiedzał starszego artystę w jego domu w Sandomierzu, gdzie studenci i mistrz urządzali prywatne performensy. Jedno z działań Warpechowskiego młodszy artysta uznał za fundujące dla własnej twórczości. Opisywał je w wywiadzie: „[Warpechowski] z najwyższym trudem dźwiga, a potem rzuca najdalej jak może wielki kamień, następnie powtarza tę czynność tyle razy, że miejsce kamienia zajmuje maleńkie piórko. Zarówno kamień, jak i piórko stawiają podobny opór i pokonują podobnie krótki dystans”. Okazało się jednak, że ten performens nigdy nie miał miejsca, był projekcją Dawickiego. Za namową artysty i kuratora Warpechowski zgodził się to wyobrażone działanie zrealizować.

Ronduda uznał sytuację za symptomatyczną. Skoro zapomniano twórczość polskich neoawangardzistów z lat 70., artyści, którzy mogliby czerpać z ich doświadczeń – ideologicznie są bowiem im bliscy – musieli sobie swych mistrzów stworzyć na nowo. Za Mieke Bal pisze o historiach preposteryjnych, czyli mieszających to co „pre” i to co „post”, o „odwróconym pionierstwie”.

Dawicki i Warpechowski wchodzą ze sobą w dialog. Ronduda wyodrębnił tu zwłaszcza egzystencjalne i wanitatywne wątki twórczości obu twórców. Wycofanie Koniecznego, które pozwoliło mu jednocześnie uniknąć preposteryjnej logiki wystawy, przyćmiło subtelne wątki rozrysowane przez kuratora. Pełne energii, proste performensy Warpechowskiego (np. „Rąsia” z 1981 roku) korespondują z działaniami Bodzianowskiego, a ogromny napis „Azja” z 1989 roku, utrzymany w duchu peerelowskich dekoracji propagandowych, wydaje się bliski zainteresowaniom Uklańskiego, który bada pojemność znaczeniową symboli. Uklański łączy też wszystkich uczestników wystawy efektownym graffiti z napisem: „Słodki Warpechowski / Bajeczny Konieczny / Boski Bodzianowski / Niebiański Uklański”.

Co po konceptualizmie

O ile za wystawą stoi typowo historyczno-artystyczna logika, o tyle powieść Gorczycy i Rondudy jest wyjątkową propozycją nowego języka mówienia o sztuce – tym językiem jest literacka fikcja. Dzięki niej widzimy sztukę z perspektywy artysty, a nie obowiązujących dyskursów. „Przeleciał mnie dyskurs” – zwykł mawiać Oskar. Nigdy nie spojrzę już na działania Dawickiego chłodnym okiem. Bo jeśli Dawicki nie pojawia się na swych performensach, za co zawsze przeprasza, to znaczy, że prawdopodobnie oddaje się swojej pasji błądzenia. Na wyjeździe do Sandomierza irytuje się: „Nie mam już gdzie błądzić. Kurwa, no niestety wiem, gdzie jestem”.

Sztuka Dawickiego jest bowiem raczej o tym, czego nie robi, niż o tym, co robi. Nie robi prac o Holokauście, spóźnia się na własne performensy, ucieka przez okno. A jeśli już coś robi, to operuje gagiem, żartem i slapstickowym humorem. Niezawodna Dorota Jarecka nazwała go ostatnio „najwybitniejszym polskim parodystą i metafizykiem”.

Zbigniew Warpechowski, „Azja”, 1989-2011 /
fot. Piotr Tomczyk
Udowodnienie, że Dawicki nie jest w swej ucieczce eskapistą, wymaga niebywałej ekwilibrystyki. Ronduda pisze więc o „masochistycznym uwypukleniu pustki”, czy pustce „stojącej u podstaw wszystkich współczesnych gestów artystycznych”. Zdaniem krytyka Dawicki zadaje „ontologiczne pytania o esencję sztuki i egzystencji”, ale jedynie potwierdza „kryzys języka służącego do zadawania podobnych pytań”. Pozostaje mu więc „pracować z pustką”. Więcej tu pustki niż u Kierkegaarda. Gdy Warpechowski skacze ku niebu na niewielkim pagórku („Modlitwa o Nic”, 1974), Dawicki odpowiada mu fotografią, na której skacze, by dosięgnąć dna wąwozu („Niewiele hałasu o nic”, 2010).

Problem podjęty przez Rondudę jest jednak znacznie szerszy. Interesuje go, co dzieje się z miejscem po konceptualizmie, jak artyści zadają dziś fundamentalne pytania o to, czym jest sztuka, ale też – byt. (Ewidentnie zadają je, ale unikają odpowiedzi.) I wreszcie – jak dziś robić sztukę, która nie jest o czymś.

Ucieczka przed dyskursem błyszczącym chopperem

W powieści „W połowie puste” ten znienawidzony dyskurs, którego władza niszczy „prawdziwą sztukę”, zostaje utożsamiony z „przełomową” wystawą o kupie, przygotowywaną przez kurator Sośnicką, czy z prośbą krytyka o wyższe krzesło. Jakkolwiek Dawicki szczyci się listą wystaw, w których nie wziął udziału, bez krytyków i kuratorów po prostu by nie istniał. O ile Konieczny stroni od instytucji publicznych, Dawicki jest najlepszym przykładem krytyki instytucjonalnej podejmowanej z ich wnętrza i przy ich pomocy. Gdy na ścianie muzeum wiesza w ramce kartkę z napisem: „Nigdy nie zrobiłem pracy o Holokauście”, jednocześnie ją robi i nie robi. I co stałoby się z jego postacią, gdyby z powieści Gorczycy i Rondudy wyciąć przypisy?

Piotr Uklański, Bez tytułu, 2011 / fot. Piotr TomczykTo napięcie łączy „W połowie puste” z „Pulp Fiction” Quentina Tarantino – przedziwnym kryminałem o dwuznacznym tytule, w którym zwroty akcji następują wokół najbardziej wstydliwego z otworów w ciele. Vince pakuje się w kłopoty i ostatecznie ginie, bo zbyt dużo czasu spędza w ubikacji, a cała intryga zbudowana jest wokół zegarka, który przebywający w wietnamskiej niewoli ojciec Butcha ukrywał w czeluściach kakaowego oka. Może w przypadku artysty nie jest to strach przed „przelatującym dyskursem”, lecz strach przed „przeleceniem” właśnie (ang. bottom shame). Jakby ci męscy artyści-mężczyźni, obracający się w męskim gronie mężczyzn (Hłasko, Komeda, Polański), chcieli znaleźć się w jego władzy, ale boją się ubrudzić.

W końcowej scenie „Pulp Fiction” Bruce Willis, jako ten, który nie dał się tknąć, a nawet pomścił upokorzenie ojca, odjeżdża w siną dal na pięknym chopperze. „W połowie puste” nie ma zakończenia. Ale kryje w sobie podobną nadzieję na zachowanie dziewictwa. I wychodzi na to, że do tego właśnie artyście potrzebny jest kurator.

Bodzianowski / Konieczny / Uklański / Warpechowski oraz Warpechowski / Dawicki. Muzeum Sztuki w Łodzi, kurator Łukasz Ronduda, 22 lutego – 3 maja 2011.


Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.