Banan wschodni i zachodni

Banan wschodni i zachodni

Karol Sienkiewicz

Od kilku lat Karol Radziszewski myszkuje w archiwach. Dosyć niekonwencjonalnych, ale jak archiwa, to przeszłość, a jak przeszłość, to duchy. Kluczem do tych archiwów jest gender

Jeszcze 4 minuty czytania

Głównych bohaterów wystawy Karola Radziszewskiego w CSW Znaki Czasu w Toruniu jest troje, to oni kryją się za dwuznacznym tytułem „The Prince and Queens. Ciało jako archiwum”. Pierwszym jest Ryszard Kisiel, wydawca podziemnego gejowskiego pisma „Filo” z przełomu lat 80. i 90., a także autor prywatnych queerowych sesji fotograficznych. Radziszewski wydobywa ten materiał na światło dzienne i wchodzi z Kisielem w interakcję. Drugi wątek przenosi nas w lata 70., gdy Natalia LL usłyszała w Nowym Jorku, że Ameryka nie jest gotowa na jej sztukę. Radziszewski podąża jej śladami i przeprowadza rodzaj śledztwa wśród nowojorskich artystów. Wreszcie trzecią część wystawy stanowi najnowszy projekt Radziszewskiego, obracający się wokół postaci Ryszarda Cieślaka, aktora w teatrze Jerzego Grotowskiego. To Cieślak jest tytułowym księciem.

Wystawa zyskuje więc czytelną strukturę – mamy tu trzy stosunkowo długie filmy – jeden półgodzinny i dwa ponadgodzinne, obudowane pracami (także innych twórców) oraz zamkniętymi w przeszklonych gablotach archiwaliami. Poszczególne części łączy jednak wiele wspólnych mianowników – od metody działania artysty po poruszaną tematykę. Radziszewski podkreśla, że działa na archiwach. Nie zawsze jednak istniejących fizycznie, skatalogowanych i zamkniętych w szafkach, chociaż artysta posługuje się też starymi dokumentami czy fotografiami. Czasem archiwum rozumie bardziej metaforycznie. Ale zawsze jest to zaledwie punkt wyjścia szeregu różnorodnych zabiegów, dalekich od pracy historyka. Gabloty zawierają dwojakiego rodzaju materiał – ten odnoszący się bezpośrednio do opisywanych historii, jak i dokumentację pracy Radziszewskiego.

The Prince and Queens. Ciało jako archiwum

Wystawa Karola Radziszewskiego, kurator: Eugenio Viola, CSW Znaki Czasu, Toruń

Artysta podważa utarte toposy i interpretacje. Do tego – i to różni go od większości akademików – nie boi się własnego, subiektywnego spojrzenia. I ono właśnie sprawia, że jego wystawa staje się tak odmienna, tak pociągająca. Chodzi o seksualność, drobne przesunięcia, niuanse, powtórzenia, o powracające pytania. Jakby to, co najciekawsze, kryło się na marginesach już dawno opowiedzianych historii.

Precz ZOMO, wiwat homo!

Tak jest w przypadku filmu „Kisieland” (2012) poświęconego postaci Ryszarda Kisiela, mieszkańca Trójmiasta. Jego „Filo”, podziemne pisemko, kserowane i rozdawane, w gablocie spotyka się z wydawanym od kilku lat przez Radziszewskiego fagazinem „DIK” – pismem gejowsko-artystycznym, jak przystało na świat sztuki – o numerowanych egzemplarzach, z upływem czasu jakby coraz poważniejszym. Na łamach „DIK-a” Radziszewski parokrotnie podejmował temat życia gejowskiego za żelazną kurtyną – ostatni, dziewiąty numer poświęcony jest Czechosłowacji. Archiwum Kisiela kryje zaś nie tylko egzemplarze „Filo” czy ulotki o epidemii HIV / AIDS, lecz także całą skrzyneczkę slajdów dokumentujących przebierane sesje inicjowane i inscenizowane przez niego w połowie lat 80. I tu dopiero zaczyna się zabawa.

Moment emancypacji Kisiel łączy w wywiadzie z milicyjną akcją Hiacynt rozpoczętą jesienią 1985 roku, gdy w całej Polsce urządzono obławę na homoseksualistów, którym zakładano tzw. różowe teczki – za jedną z przyczyn akcji podawano zapobieganie rozprzestrzenianiu się wirusa. „Skoro milicja zrobiła mi coming out”, mówi Kisiel, „postanowiłem pójść na całość”. Tak narodziły się pozowane sesje fotograficzne, zanurzone w iście queerowym klimacie. W prywatnych peerelowskich wnętrzach panowie pokazują, na co ich stać. Zabawne napisy tytułowe Kisiel umieszcza na męskich ciałach, potem w ruch idą zestawy tandetnych akcesoriów, damska bielizna, pończochy, makijaże i woale z firanek, za pomocą których młodzi mężczyźni igrają z płciowymi stereotypami. Bez pruderii – zza koronkowej damskiej bielizny wystaje dumnie wyprężony penis. Tu Waldek, tu sam autor, tu „scena prawie łóżkowa”, tu „gimnastyka”. Nikt nie wstydzi się obiektywu. Każdy członek trafia gdzie trzeba – chociażby prosto w usta.

Film „Kisieland” ma jednak inną, współczesną ramę – oto Radziszewski zaprasza Kisiela do własnej pracowni, do Warszawy, gdzie wspólnie przeprowadzają nową sesję. Kisiel dyryguje, Radziszewski z aparatem w ręce służy za asystenta. Rekwizyty wypożyczają z teatru, a obiektem działań jest młody, zgrabny model. Kisiel sam nie jest już w kwiecie wieku i podchodzi do świeżego ciała z pewną taką nieśmiałością. Efekt też nie jest szczególnie zachwycający, chociaż humorystyczny. Przyciasne tutu, jakby pożyczone ze słynnej sesji Miltona H. Greene'a z Marilyn Monroe, zakrywa jedynie tors chłopaka, całkowicie odsłaniając penisa i okolice. Potem model będzie wielokrotnie zmieniał stroje i makijaże. Jest przy tym profesjonalnie cierpliwy.

„Kisieland”, reż. Karol Radziszewski, 2012

W numerach „Filo” rozłożonych w gablocie uwagę przyciągają absurdalne ogłoszenia, np. o spotkaniu gejów-esperantystów. Radziszewski potrzebny jest tu, by pewne rzeczy wydobyć, podkreślić, powiększyć. Jak jeden z nagłówków z „Filo”, słowo „A-I-D-S” złożone z popularnych wówczas naklejek z literami alfabetu i Kaczorem Donaldem. Artysta przetwarza ten donaldowy napis w serii obrazów oraz na tapecie, którą oklejono ściany pomieszczenia. W rogu sali tapeta z Kaczorem Donaldem przechodzi na chwilę w inny napis „AIDS” – to kanadyjska grupa General Idea w 1987 roku zamieniła słynny symbol „LOVE” z obrazu Roberta Indiany, popularnego w Stanach Zjednoczonych zwłaszcza za sprawą znaczka pocztowego, w nazwę śmiertelnej choroby. Potem wykorzystywali to nowe logo na wiele możliwych sposobów – na plakatach, w animacjach, na obrazach, jako motyw tapety. Odwrócenie LOVE w AIDS z mieszanymi uczuciami przyjmowali wówczas nawet gejowscy aktywiści. Jakby wraz z epidemią miłość ukazała swe drugie oblicze – zaraźliwy potencjał homoseksualnego pożądania. Gdzieś na granicy obu tapet powinna znajdować się żelazna kurtyna. A przecież napis z „Filo” powiększony i zmultiplikowany przez Radziszewskiego i obrosłe legendą „AIDS” grupy General Idea wydają się sobie tak bliskie – zadziorne, popowe, słodko-gorzkie.

Zwarci i gotowi

„America is not ready for this” (2013), kolejny duży projekt Radziszewskiego i zarazem spora część toruńskiej wystawy, mógłby uchodzić za interwencję w dyscyplinę historii sztuki. Punktem wyjścia była anegdota z życia artystki Natalii LL, która w 1977 roku trafiła do Nowego Jorku, gdzie właściciel jednej z najważniejszych prywatnych galerii, Leo Castelli, miał uzasadnić odmowę wystawiania jej sztuki tytułowym stwierdzeniem. Stany nie były gotowe chociażby na „Sztukę konsumpcyjną” Natalii LL, w której modelka jadła banana, towar bądź co bądź luksusowy – skojarzenia z seksem oralnym były oczywiste. Radziszewski w swym filmie mówi „sprawdzam” – zarówno słowom Castellego, jak i wierze w te słowa samej artystyki.

Czy Ameryka rzeczywiście nie była gotowa na sztukę Natalii LL? Przeczą temu postacie nowojorskiej sceny artystycznej, z którymi udaje się Radziszewskiemu porozmawiać. Są to galerzyści, historyk sztuki Douglas Crimp, no i – najważniejsze – sami artyści, głównie performerzy: AA Bronson (z grupy General Idea, tej od „AIDS”), Vito Acconci, Marina Abramović, a także Carolee Schneemann, z którą Natalia LL zaprzyjaźniła się w Nowym Jorku. Film składa się niemal wyłącznie z fragmentów wywiadów (na wystawie można je jednak obejrzeć w całości na osobnych ekranach). Oglądamy więc gadające głowy, ale jeśli Radziszewski oddaje komuś głos, to zazwyczaj po to, by po chwili kto inny podważył jego słowa. Ktoś sugeruje, że może Castelli nie był gotowy na bardziej radykalną sztukę, kto inny, że nowojorska scena próbowała odcinać się od artystów europejskich i budować własną tożsamość. Najdobitniej brzmią jednak słowa Abramović, z którą Radziszewski rozmawia przez Skype’a: „It’s bullshit”. Artystka sugeruje, że Castelli mógł mieć na myśli nie to, że sztuka Natalii LL była zbyt prowokacyjna, lecz wręcz przeciwnie – że była prowokacyjna niewystarczająco.

To, że Ameryka była gotowa, zostaje ustalone dość szybko, ale film bynajmniej się na tym nie kończy. Tytułowa kwestia to zaledwie pretekst do dyskusji o gender w świecie sztuki – wtedy, w latach 70., i obecnie. Nawet nowojorskie artystki spotykały się z seksizmem, co potwierdzają niemal wszyscy bohaterowie filmu, i to samo prawdopodobnie spotkało Natalię LL. Najciekawszy moment w filmie to jednak ten, gdy Douglas Crimp opowiada, jak same artystki bały się kategorii genderowych czy określania ich sztuki jako feministycznej, a zaraz potem Abramović wybucha, że żadną feministką nie jest, że sztuka dzieli się na dobrą i złą, artystki-feministki nazywa „nieudanymi gospodyniami domowymi robiącymi sztukę” i wysnuwa wątpliwą teorię o tym, dlaczego mężczyźni są bardziej zdeterminowani, by robić sztukę dobrą. Na pytanie o własny feminizm Natalia LL też nie odpowiada wprost. Ma się raczej wrażenie, że to kto inny ją w feminizm wplątał.

Wreszcie Radziszewski wydobywa historię o tym, jak w sztuce Warhola pojawił się banan – substytut penisa, a na ekranie pojawia się przy tej okazji Mario Montez, jeden z Warholowskich superstars (w Fabryce jako drag). Banan wschodni okazuje się wcale nie tak feministyczny, banan zachodni – bezwstydnie queerowy. Nawet jeśli Natalia LL demonstrowała ze swoją „Sztuką konsumpcyjną” w rękach na gejowskiej manifestacji. W ostatniej scenie Radziszewski i artystka wspólnie spożywają te „kojarzące się” owoce.

Prince

Najnowszy film Radziszewskiego, ponadgodzinny „Książę” (2014), jest najbardziej rozbudowaną z jego dotychczasowych produkcji. Nie gadające głowy, lecz – jak sugerują napisy tytułowe – „spektakl dokamerowy”, pełen wysmakowanych filmowych zabiegów. Radziszewski, wspólnie ze scenarzystką Dorotą Sajewską, bierze na warsztat postać Ryszarda Cieślaka, który jako jeden z ulubionych aktorów Jerzego Grotowskiego, twórcy Teatru Laboratorium, ziścił ideę „aktorstwa ubogiego”. Czasami Radziszewski sięga po materiały archiwalne, ale zatrudnia też profesjonalnych aktorów, którzy wcielają się w bohaterów.

Najtrudniejszą rolę, zmarłego w 1990 roku Cieślaka, zagrał Paweł Tomaszewski, znany m.in. z desek Teatru Dramatycznego w Warszawie. Poza Cieślakiem spotkamy tu też Teresę Nawrot (Agnieszka Podsiadlik), również aktorkę Teatru Laboratorium, oraz córkę Cieślaka, Agnieszkę (Klara Bielawka). Wygłaszane przez aktorów kwestie to fragmenty autentycznych wywiadów, a czasem – publikowanych już wcześniej listów. Kanwą dla całości jest natomiast współczesny casting, w którym młodzi aktorzy, wyłącznie mężczyźni o apetycznych ciałach, próbują swych sił w zadaniach inspirowanych metodą Grotowskiego. Radziszewski pokusił się też o rekonstrukcje fragmentów spektakli – „Księcia Niezłomnego”, który miał swą premierę w 1965 roku, z Cieślakiem w roli głównej (z akcentem na występy teatru w Nowym Jorku) oraz „Thanatosa polskiego” z 1981 roku, w reżyserii samego Cieślaka.

„Książe”, reż. Karol Radziszewski, 2014

Nie jest to jednak dokument. Niewiele dowiemy się z tego filmu o Teatrze Laboratorium czy o metodzie pracy z aktorem Grotowskiego, nikt tu nie wnika w duchowy charakter aktorstwa, oparty na wyczerpujących ćwiczeniach fizycznych, w ofiarowania i samopenetracje – autorzy zakładają raczej, że posiadamy podstawową wiedzę na ten temat. Sami uczestnicy castingów i rekonstrukcji, podpytywani przez Radziszewskiego, zdradzają raczej nikłą czy wręcz zerową wiedzę. Niewiele dowiemy się też o samym Cieślaku i jego karierze – widzimy go w krótkim fragmencie jednej roli, właśnie „Księcia Niezłomnego”. Prawdziwą bohaterką tego filmu jest Teresa Nawrot, Radziszewski pracuje w oparciu o jej archiwum i wywiad z nią, z nikim nie konfrontując jej słów. To na jej wypowiedziach zbudowana jest dramaturgia filmu, to ona feruje oceny (np. że Cieślak nie miał talentu aktorskiego i nie sprawdziłby się w rolach dramatycznych w tradycyjnym teatrze). „Prawdziwego” Cieślaka poznajemy przez budowaną przez nią narrację. Około połowy filmu monolog grającej ją aktorki przerywa filmowy klaps i pojawia się Teresa Nawrot we własnej osobie, dzisiaj, z krwi i kości. Zdradza, że z Cieślakiem łączył ją dziesięcioletni romans, ukrywany przed Grotowskim, ekipą teatru, rodziną.

Cieślak okazuje się postacią mało przyjazną – narcystyczną, skoncentrowaną na sobie i karierze. Potwierdzają to wypowiedzi jego córki, pochodzące z wywiadu z lat 90. – nie sprawdził się w roli ojca. Gdyby chodziło tylko o zdemitologizowanie postaci wielkiego aktora, filmowi można by pewnie wiele zarzucić. Tymczasem, podobnie jak w „America is not ready for this”, historia Cieślaka to zaledwie pretekst do przemyśleń innej natury. Oto o mężczyźnie – wielkim aktorze (a właściwie o dwóch wielkich mężczyznach, bo również o Grotowskim) opowiadają dwie kobiety, zmarginalizowane jako aktorka, kochanka, jako córka. Wizja zorientowanego na wyższych wartościach księcia rozpada się. Bo, podobnie jak w innych projektach, Radziszewski przykłada do opowiadanej historii kategorie genderowe.

„Książe”, reż. Karol Radziszewski, 2014 (Teresa Nawrot)

Homolobby

Jeszcze ciekawiej robi się, gdy Nawrot wygłasza opinie o pozycji kobiety w teatrze Grotowskiego – po katolicku służebnej. W „Księciu” rekonstrukcja „Thanatosa polskiego” wydaje się służyć temu, by przywołać jej krzyk, który z próby wszedł do samego spektaklu. „Tak się to przez te dziesięć lat naładowało, że gdzieś musiało znaleźć ujście”, mówi Nawrot. Głośno zastanawia się też nad orientacją seksualną Grotowskiego:  „Nigdy nie miał żadnej przyjaciółki, ale też żadnego kochanka. Natomiast fascynował się młodymi mężczyznami do końca życia. […] Wydawało mi się, że on był ukrytym homoseksualistą i kochał tych chłopców”. Ale homoerotyczna atmosfera unosi się w filmie od samego początku za sprawą castingu. Aktorów poznajemy w samej bieliźnie. Powtarzane przez nich ćwiczenia są nad wyraz erotyczne, a momentami przypominają ruchy frykcyjne. Od samych obrazów można się nabawić efebofilii.

Zresztą na wernisażu wystawy w jednej z sal grupa performerów, którą Radziszewski skomponował głównie z młodych toruńskich piłkarzy, wykonywała na specjalnych podestach choreografię inspirowaną ćwiczeniami Grotowskiego. Sam artysta, w pomieszczeniu obok, odtworzył zaś „Śnienie” Natalii LL z 1978 roku (za jej pisemną zgodą) – w białej sukni i wianku na głowie spał (udawał?) na posłaniu zamkniętym w pleksiglasowej kapsule.

Cieślak robi się jeszcze bardziej rozerotyzowany w serii fotografii, na których ponownie wciela się w niego Paweł Tomaszewski, a także w kilku obrazach, które powracają w sali poświęconej AIDS i Kisielowi. W cyklu serigrafii Radziszewski kopiuje technikę i styl Warhola – powiela wizerunek Cieślaka na monochromatycznych tłach. Okazuje się zresztą, że miejsce, gdzie w Nowym Jorku Laboratorium grało „Księcia Niezłomnego” oraz Warholowską Fabrykę dzieliło zaledwie kilka przecznic. Radziszewski tworzy obrazy, jakie mógłby zrobić Warhol, gdyby Cieślak – gwiazda Off-Broadwayu – się u niego znalazł (wątek Cieślaka i Warhola powraca zresztą na niewielkiej wystawie Radziszewskiego w galerii BWA w Warszawie, gdzie eksponowane są inne płótna z tego cyklu). Wykorzystuje do tego dwie fotografie z „Księcia Niezłomnego”. Pierwsza to słynne ujęcie półnagiego aktora w kulminacyjnym momencie spektaklu, aktora natchnionego, jakby w stanie łaski, druga przedstawia zbliżenie jego twarzy. Serigraficznie rozmyta jednocześnie wyraża cierpienie i ekstazę.

Umrzeć jak James Dean

Przy bliższym poznaniu, pozornie dalekie sobie części wystawy zaczynają ujawniać punkty styczne. Mamy więc do czynienia z sytuacją twórcy w Peerelu, skonfrontowaną ze światem zachodnim, powtarza się motyw gejowski, feministyczny, do tego kuszące, męskie ciało. Nad całością unosi się zaś duch Warhola. A jak ciało i Warhol, to śmierć. Świadomość czy pamięć ciała, z której czerpała metoda Grotowskiego, zostaje tu skonfrontowana z wydobywaną przez chorobę świadomością bycia organizmem. Życie i śmierć, cierpienie i przyjemność. To co jawne i to co ukryte.

Wielowątkowa wystawa Radziszewskiego, podsumowująca kilka lat pracy, pokazuje, że od kategorii genderowych uciec dziś nie sposób. I nie uniknie ich nawet Marina Abramović, choćby nie wiadomo jak się wysilała. Mamy tu queerowe archiwum, od pytania o wschodnioeuropejską artystkę w Nowym Jorku do pytania o homoseksualnych artystów i feministki jest zaledwie kroczek, a awangardowy teatr widziany oczami kobiet okazuje swe inne, mroczne oblicze. Wszystko to zanurzone zaś w stricte męsko-męskim spojrzeniu, któremu co jakiś czas zapala się czerwona lampka „AIDS!”.

I właściwie można sobie darować zadawanie pytania, czy Radziszewski uważa się za gejowskiego artystę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.