Jubileuszowe, 25. Międzynarodowe Biennale Plakatu po raz pierwszy w historii obyło się bez konkursu, w którym dotychczas w szranki stawali plakaciści z całego świata. Punktem ciężkości imprezy uczyniono wystawę kuratorowaną przez Davida Crowleya w Muzeum Plakatu w Wilanowie. Zresztą wystawę nie byle jaką, bo pokazującą życie plakatów oraz to, jak afisze i znaki graficzne wchodzą w relacje z innymi mediami. Wystawa „Plakat – remediacje” nie odpowiada jednak na kluczowe dla Biennale pytanie, w jakim kierunku powinna rozwijać się sama impreza oraz czym może być dzisiaj tzw. plakat artystyczny.
Tym bardziej nie udzielają jednak takiej odpowiedzi dwie pozostałe, bardziej tradycyjne biennalowe wystawy – „Wieża Babel” w Salonie Akademii oraz „50 / 50 / 50” w Promie Kultury na Saskiej Kępie. Od wystawy Crowleya dzielą je lata świetlne. Z jednej strony można powiedzieć, że Biennale bierze oddech, ale z drugiej – że nie obyło się bez dusznej atmosfery. Jak zwykle przy zmianach, pojawiły się głosy protestu. Siła przyzwyczajeń?
Od afiszu do hasztagu
25. Międzynarodowe Biennale Plakatu
„Plakat – remediacje”, kurator: David Crowley, Muzeum Plakatu w Wilanowie
„Wieża Babel” , Salon Akademii, Warszawa
„50 / 50 / 50”, Prom Kultury, Warszawa
Wszystkie wystawy do 29 września 2016.
Wystawa „Plakat – remediacje”, przygotowana przez Crowleya, składa się z kilkunastu plakatowych historii. Kuratora interesują takie momenty, w których plakaty zaczynały żyć swoim życiem, wchodziły w silną interakcję z rzeczywistością. Jest to więc wystawa tekstowo-wizualna. Sporo tu czytania. W przestrzeni Muzeum Plakatu w Wilanowie zaprojektowano boksy i zaułki, podporządkowując każdy wybranej historii lub tematowi. Architektura wystawy sprawia wrażenie nieco chaotycznej i lepiej wygląda z poziomu antresoli.
Crowley odstawił na bok kryteria estetyczne, które rządziły konkursowymi wystawami. Tu o wadze plakatu decyduje siła przebicia, nawet jeśli często są to przypadkowi bohaterowie – niektóre plakaty stały się sławne, bo pojawiły się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Bohaterami opowiadanych historii są czasami plakaty estetycznie zupełnie słabe, komercyjne, czasem zaś te wybitne. Niektóre zaprojektowali znani projektanci, autorzy innych pozostają anonimowi.
Bo plakat rozumiany jest tu bardzo szeroko. Może być nim po prostu transparent niesiony na demonstracji. Coś z plakatu mają nawet internetowe memy, slogany zastąpiły hasztagi. Znika kryterium papieru. Liczy się to, jakie reakcje wywołały plakaty, jak symbole wizualne czy slogany stawały się bronią w danej sprawie. Wreszcie, niektóre z prezentowanych tu plakatów czy innych form graficznych wzbudzały silne, negatywne reakcje odbiorców – to czarni bohaterowie. Każda taka opowieść jest trochę z innej bajki.
Wielki Brat
Tadeusz TrepkowskiMożna tu zacząć od George’a Orwella i jego głośnej książki „Rok 1984”. W tej antyutopijnej wizji państwa totalitarnego, wyraźnie inspirowanej stalinizmem, „na każdym piętrze, na wprost od windy, spoglądał plakat z ogromną twarzą”. Wielki Brat patrzył. W podobnym duchu utrzymany był propagandowy plakat Tadeusza Trepkowskiego „Bądź czujny wobec wroga narodu” z 1953 roku, w którym z wyłaniającej się z ciemności głowy szpiega widzimy jedynie oko. Owo oko z pracy Trepkowskiego w 2008 roku za sprawą grafika Sheparda Faireya trafiło na okładkę „Roku 1984” wydawnictwa Penguin. Projektując propagandowy plakat, Trepkowski nie spodziewał się, że będzie on miał takie drugie życie.
Podobnie jak brytyjscy projektanci reklamy środków na odchudzanie marki Protein World nie przewidzieli, jakie reakcje wzbudzą ich billboardy. „Czy twoje ciało jest gotowe na plażowanie?”, pytała na nich wyjątkowo szczupła modelka. Odpowiedzieli jej oburzeni przechodnie, korzystając z pisaków i sprejów. Tak zdenerwowała ich sugestia, że ciała odbiegające od forsowanych kanonów piękna na plażę gotowe nie są. Ale paradoksalnie, jak pisze Crowley, mimo że pod apelem sprzeciwiającym się reklamie podpisało się 70 tysięcy osób, reklama zadziałała – sprzedaż specyfiku wzrosła.
Sporo miejsca poświęca się też niszczeniu plakatów i reklam. Czasami chodzi o sprzeciw wobec konkretnych treści, czasem o sam zalew przestrzeni publicznej przez reklamy. Crowley pokazuje zbiór filmów z YouTube’a; na jednym zwolenniczka Donalda Trumpa rwie transparent Latynosa protestującego przeciw kandydatowi na prezydenta Stanów Zjednoczonych, na innym – chłopak niszczy rasistowski plakat Narodowodemokratycznej Partii Niemiec. Takimi niszczonymi afiszami fascynują się z kolei artyści – w Paryżu fotografował je Eustachy Kossakowski. Ale dziś mamy już artystów-aktywistów, którzy wyspecjalizowali się w interwencjach w powierzchnie reklamowe. Nie jest to wandalizm, lecz Brandalizm – grupa anonimowych aktywistów ukrywająca sią pod tą nazwą zastępuje reklamy zaangażowanymi społecznie plakatami, często projektowanymi zresztą przez wybitnych grafików.
Je suis…
Tomasz SarneckiCrowley pokazuje też, jak za pomocą plakatów można by opisać najnowszą historię. Przykład z naszego podwórka – plakat „W samo południe” zaprojektowany przez Tomasza Sarneckiego z okazji wyborów 4 czerwca 1989 roku. Sarnecki odwołał się tu do słynnego westernu. Czarna sylwetka kowboja, którego w filmie grał Garry Cooper, opisywała wybory kontraktowe jako ostateczny pojedynek między komunistycznymi władzami i antykomunistyczną opozycją. Na wystawie zaprezentowano, jak ów plakat stał się symbolem przemian w Polsce, reprodukowany w prasie na całym świecie, ale też jego długie trwanie – stąd nawiązujący do niego baner zaprojektowany przez Marcina Mroszczaka, który z okazji 20. rocznicy czerwcowych wyborów zawisł na Pałacu Kultury (wielki Cooper przechodzi w nim ponad warszawskim Domem Partii), czy praca „Niewidzialne kobiety Solidarności” artystki Sanji Iveković, która Coopera zastąpiła figurą kowbojki.
Takim długim trwaniem cieszyło się też hasło „Jestem człowiekiem” („I am a man”), które narodziło się podczas protestów w Memphis w 1968 roku – wypisywali je na transparentach strajkujący czarnoskórzy pracownicy zakładu oczyszczania miasta. „I am a man” szybko stało się powszechnie używanym hasłem obrońców praw czarnych w Stanach Zjednoczonych, a ostatnio powrócono do niego po fali głośnych aktów przemocy wobec czarnoskórych mężczyzn, głównie ze strony amerykańskiej policji (#BlackLivesMatter). W innych miejscach Crowley pokazuje przykłady transparentów i haseł anonimowych, pojawiających się spontanicznie, jak te z ukraińskiego Euromajdanu w 2013 roku.
Marcin MroszczakCzasowo najbliższa opowieść dotyczy zamachu na redakcję magazynu satyrycznego „Charlie Hebdo” w styczniu zeszłego roku. Kilka minut po tym, jak świat obiegły dramatyczne wiadomości z Paryża, na Twitterze pojawiło się hasło solidarności z redakcją pisma – „Je suis Charlie” (Jestem Charlie). Godzinę później Joachim Roncin stworzył znak graficzny, bazując na literach z nagłówka tygodnika. Ludzie mogli ściągać go z sieci, drukować i wykorzystywać na demonstracjach czy wiecach, często go zresztą przekształcając. To plakat epoki internetowej, który rozprzestrzenia się na zasadzie wirala, jest jednocześnie znakiem graficznym i hasztagiem, który błyskawicznie odpowiada na potrzebę chwili. A potem pojawia się na niezliczonej ilości zdjęć i okładek prasowych. Hasło „Je suis…” okazało się na tyle silne, że powraca jako solidarnościowy slogan przy okazji kolejnych ataków terrorystycznych: Je suis Parisien (po atakach w listopadzie 2015 roku), Je suis Bruxelles, Je suis Orlando...
Memy i gify
Historia hasła „Je suis Charlie” toczy się już w innej epoce, w której profesjonalni plakaciści stają się nieco bezradni. Roncin zareagował w ciągu godziny! W egalitarnym internecie mało kto ogląda się na walory estetyczne szerowanych materiałów. Funkcję, którą niegdyś spełniał zaangażowany plakat, dziś przejął mem – zabawny, trafny i chwilowy komentarz. Chwilowy, bo mem ma krótkie życie; zazwyczaj odnosi się do czegoś, co stało się dosłownie przed chwilą – co powiedział dany polityk, jak przejęzyczył się piłkarz. Gdy zapominamy o samym wydarzeniu, przestajemy dany mem rozumieć. Na mediach społecznościowych memy następują po sobie falami.
Przy tym wszystkim zaprezentowane na końcu wystawy nowinki techniczne, np. plakaty reagujące na dotyk, plakaty, na których można grać, wydają się banalne, nieistotne. Już dawno przyzwyczailiśmy się do obecności tego typu technologii wokół nas. Zupełnie trywialnie wypadł też niewielki konkurs, w którym graficy mieli wprawić w ruch wybrane plakaty z poprzednich edycji Biennale. Oryginały i ich rozruszane wersje wiszą naprzeciw siebie. Tyle że zadanie postawione przed grafikami nadaje się do przedszkola. Nie tędy droga!
Niestety, dwie pozostałe, bardziej tradycyjne wystawy Biennale wypadły zupełnie blado. Salon Akademii po prostu wypełniono plakatami, które wygrywały biennalowy konkurs na przestrzeni lat. Można wśród nich błądzić, zastanawiając się, które przetrwały próbę czasu, a które nie, ale sama wystawa wiele nie wnosi. Przypomina za to, jak kiedyś wyglądały główne wystawy Biennale – plakat na plakacie. Jeszcze gorzej jest na wystawie „50 / 50 / 50” – tu już trudno mówić o jakichkolwiek kryteriach, a plakaty wiszą w zagraconej przestrzeni domu kultury. Sam fakt, że ta wystawa znalazła się w programie Biennale, jest grubą pomyłką.
Płakaty
Jubileuszowe Biennale jest wyraźnie rozdarte. Wprawdzie David Crowley wspaniale pokazał, jak ważną rolę odgrywają plakaty i znaki graficzne, i w przeszłości, i obecnie, jednak na razie jedyną odpowiedzią na pytanie, jak uwspółcześnić formułę Biennale, jest kompromitujący całe przedsięwzięcie konkurs na „plakat w ruchu”. Po przeciwnej stronie plasują się zaś tradycyjnie rozumiane plakaty i konkurs, które królowały na 24 poprzednich edycjach imprezy. Oczywiście, to ciekawe, że jubileuszowe Biennale tę nieprzystawalność imprezy do współczesnych realiów wydobywa na światło dziennie. Mam nadzieję, że jakieś rozwiązania przyniesie planowana na jesień konferencja. Na razie sytuację Biennale i plakatu w ogóle najlepiej oddawałby popularny ostatnio gif z Johnem Travoltą z filmu „Pulp Fiction”, rozglądającym się z wyraźnie zagubioną miną – gdzie ja jestem?
Tegoroczne Biennale wzbudziło kontrowersje jeszcze przed otwarciem. Grupa plakacistów wystosowała list do ministra kultury Piotra Glińskiego, żądając zmiany organizatorów i kuratorów oraz uniezależnienia Muzeum Plakatu od Muzeum Narodowego w Warszawie. Temat podjęła „Gazeta Polska Codziennie”. Plakacistów najbardziej boli fakt, że zrezygnowano z konkursu. Rozumiem rozgoryczenie autorów listu, fajnie jest coś wygrać. Ale ich argumentacja przypomniała mi, jak kilkanaście lat temu Stanisława Ryster, prowadząca „Wielką grę”, zareagowała na zapowiedzi likwidacji telegramów; nie wiedziała, jak teraz będzie informować uczestników teleturnieju o dacie nagrania. Pozostawiam na boku sztucznie podgrzewany spór o to, co jest „plakatem artystycznym”, a co komercyjnym „dizajnem”, która jest dosyć kuriozalna. Biennale musi się zmienić, bo zmienia się rzeczywistość.
Autorzy listu nie rozumieją, że grają przeciwko sobie, próbują zaklinać rzeczywistość. Słowo „artysta”, którego im bynajmniej nie odmawiam, nie jest zaklęciem. Na zarzuty plakacistów odpowiedział wicedyrektor Muzeum Narodowego, Piotr Rypson, wskazując na problemy z konkursem. Rypson pisze, że z „lawinowo rosnącej ilości zgłoszeń” po prostu trudno wybrać te najlepsze, a nawet stwierdzić, które z nadesłanych prac rzeczywiście funkcjonowały jako plakaty w przestrzeni publicznej, a której powstały wyłącznie z myślą o Biennale. Czy więc w przyszłości Biennale odejdzie od kryterium papieru?
Do tego dochodzi jeszcze jeden paradoks. Bo największą porażką 25. Międzynarodowego Biennale Plakatu nie są jednak nieporozumienia, lecz… reklamujące imprezę plakaty. Trudno uwierzyć, że zapraszają nie na koncert disco polo, lecz na prestiżowe wystawy poświęcone plakatowi. Czy tak dziś wygląda „sztuka plakatu”? Afisz do wystawy „Plakat – remediacje” inspirowany był rozbitą szybą, w efekcie „L” zamienia się w „Ł” i wychodzi z tego „PŁAKAT”. Co może jest i dobrym komentarzem do całej sytuacji.