Dwa filmy Woody’ego Allena spotkał w Polsce ten sam los co film „Dirty Dancing”, wprowadzony do naszych kin pod tytułem „Wirujący seks”, czy „Niebo nad Berlinem” („Der Himmel über Berlin”) Wima Wendersa, które w tym samym czasie Anglosasi ochrzcili „Wings of Desire” („Skrzydła pożądania”). Dlaczego jednak – załamuję ręce – klątwa tłumacza filmowego trafiła akurat na te dzieła Allena, w których tytułach reżyser streścił swoją filmową, a może i życiową filozofię? To nie tak dawne i niestety lekceważone produkcje „Życie i cała reszta”, czyli „Anything Else” (2003), oraz „Co nas kręci, co nas podnieca”, czyli „Whatever Works” (2009). Mam nadzieję, że ktoś się z tych tytułów wyspowiadał. Anything i whatever. Jednym słowem: cokolwiek. Owo cokolwiek w Allenowskim świecie zastępuję religię. Czy sprawdzi się jako „opium dla mas”?
Wielkie Mam To Gdzieś
W „Anything Else” młody, przystojny i utalentowany autor skeczy Jerry Falk ma problem ze swą partnerką. Ta wykazuje zainteresowanie tylko do czasu, gdy zdradza z nim swego poprzedniego partnera. Tylko w sytuacji zdrady znajduje bowiem erotyczne zaspokojenie. Ich związek więdnie. To jednak starszy przyjaciel Jerry’ego, David Dobel (w tej roli sam Allen), nadaje ton filmowi. Wyraża się słowami wygrzebanymi z czeluści słownika wyrazów obcych, ma obsesję czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa i antysemityzmu, chętnie udziela porad. Nie potrzebuje wielu wskazówek, by stwierdzić: „Ona cię zdradza”.
INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte
Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.
Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miast, Agnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie Villas, Tomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym Allenie, Bartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.
Mimo licznych komplikacji świat nie wali się w gruzy. A nawet jeśliby się walił, to zawsze można uciec do Los Angeles, gdzie „największe nowojorskie fajtłapy robią karierę”. Kierowca taksówki wiozącej cię na lotnisko beznamiętnie pociesza: „It’s like anynthing else”. W filozofii życiowej Dobela (Allena), zamiast Boga występuje „Giant So What”, które w polskich podpisach trafnie przetłumaczono jako „Wielkie Mam to Gdzieś”. A nawet jeśli Bóg istnieje, dopowiada Borys (Allen) w „Miłości i śmierci” (1975), to najwyraźniej jest niedorajdą, a na pewno nie wykorzystuje w pełni swoich możliwości. Nadaje się co najwyżej, by – z braku laku – zakończyć nim sztukę teatralną (deus ex machina). Niezależenie od tego, czy jej autor w Boga wierzy, czy nie.
Fabuła „Whatever Works”, filmu, którym Allen na moment powrócił do Nowego Jorku, stawia na głowie życie wszystkich bohaterów. Zmieniają zwyczaje i światopogląd, odkrywają w sobie nowe talenty i orientacje seksualne. Bez problemu przekraczają ograniczenia własnych zapatrywań. I muszą je zmienić, zgodnie z tytułową maksymą – cokolwiek sprawdza się w danym momencie. Tylko główny bohater, Boris, który uchodzi za geniusza i „widzi szerszy obraz rzeczywistości” (widzi też nas, widzów siedzących w kinie), niezmiennie twierdzi, że życie nie ma głębszego sensu, a ludzkość zmierza ku zagładzie. O ile jednak na początku filmu czyni to z niego stetryczałego zgreda i hipochondryka, o tyle w szczęśliwym zakończeniu można go już uznać za spełnionego życiowo ironistę.
Sami we wszechświecie
„Nicość, niebyt, czarna pustka”, mamrocze pod nosem Borys w „Miłości i śmierci”. „Mówiłeś coś?”, pyta Sonia (Diane Keaton). „Nic, tylko planuję swoją przyszłość”. Allen w tej wczesnej komedii nie tyko przenosi swoich bohaterów do egzotycznie mroźnej Rosji, ale naśmiewa się z bogobojnych przesłań rosyjskich powieściopisarzy. W scenie, w której Sonia i Borys mają okazję zabić Napoleona i ocalić Rosję, coś ich powstrzymuje. Nad nieprzytomnym ciałem cesarza prowadzą dyskusję o „imperatywie moralnym” i o tym, co by na to powiedział Sokrates. „Cierpię za ludzkość i umieram z bólu – mam opryszczkę na górnej wardze”; Allen zdaje się parodiować Kordiana.
W dużo późniejszym „Przejrzeć Harry’ego” (1997), Harry (któż inny jak nie Allen) kłóci się ze zdradzoną żoną: „Czy była tylko ona, czy też inne?”; „Tylko Amy Pollack, niech Bóg mnie pokarze, jeśli kłamię!”; „Harry, przecież jesteś ateistą”; „Tak, jesteśmy sami we wszechświecie. Za to też mnie obwiniasz?”. I ja, chociaż zamiast coniedzielnej sumy oglądam Allena, nie zabijam ani nie kradnę. A nawet nie mam romansu z przybraną córką.
U Allena rozwój wypadków – w filmie jak w życiu – zależy od przypadku, od tych krótkich momentów, gdy jak piłka tenisowa, która dotknie siatki, spada po jednej lub drugiej stronie. Nie pomogą modlitwy. I, w przeciwieństwie do Dostojewskiego, dzięki mocy przypadku grzesznicy mogą unikać kary. Chociażby bohaterowie, którzy zlecają zabicie lub sami zabijają swoje coraz bardziej niewygodne kochanki („Wszystko gra”, 2005, „Zbrodnie i wykroczenia”, 1989). Z czasem zanikają nawet najbardziej wredne wyrzuty sumienia. Jedyny i niezmienny Allenowski morał brzmi: cokolwiek się wydarzy, życie toczy się dalej.
Niezdecydowana piłka otwierająca „Wszystko gra” („Match Point”), reż. Woody Allen, 2005
Trzy razy w tygodniu
W trudnych chwilach bohaterowie Allena nie zasięgają rady rabina. Raczej uciekają do psychoanalityka lub… własnej wyobraźni. Psychoanaliza często sama pada ofiarą żartów. Dość przypomnieć, że żona Harry’ego była psychoanalityczką, poznali się w jej gabinecie, a Harry zdradził ją z jej własną pacjentką. „Myślałam, że mogę ci pomóc!” – krzyczy zdesperowana.
Psychoanalityczne zwierzenia w filmach Allena są jednak często zadziwiająco płytkie. Na kozetce rozprawia się o tym, ile razy w tygodniu uprawiać seks: aż trzy czy tylko trzy razy („Annie Hall”. 1977). (Pozostaje liczyć na siebie – masturbacja, „moje ulubione hobby”.) Analityk zawsze woli kolejny raz wysłuchać opis snu o Indianach niż odpowiedzieć na pytanie: co robić. W „Przejrzeć Harry’ego” postać grana przez Allena, pisarz, rozmawia ze swoim psychoanalitykiem o niedawno ukończonym opowiadaniu. Bohater opowiadania, aktor, traci ostrość (dosłownie) i nie może dalej grać, bo w kamerze wygląda jak rozmazana plama. W efekcie cała rodzina nieszczęsnego aktora, by widzieć go wyraźnie, musi nosić okulary. Psychoanalityk Harry’ego stawia diagnozę: to sam Harry chciałby, aby wszyscy dopasowali się do jego aktualnej ostrości.
Trzy razy w tygodniu, Alvy i Annie u psychoanalityków, „Annie Hall”, reż. Woody Allen, 1977
Harry po licznych kumulujących się perypetiach i wpadkach sam w końcu wpada w paranoję, że stracił ostrość. Pionową postawę pozwala mu przywrócić nie psychoanalityk, lecz twardo stąpająca po ziemi prostytutka i… bohaterowie jego książek, którzy we śnie nagradzają go owacją na stojąco. Harry, nawet jeśli nie radzi sobie z rzeczywistością, rozwiązuje swoje problemy na kartkach tego, co sam pisze. Także Alvy Singer z „Annie Hall” po ostatecznym odrzuceniu przez Annie odreagowuje, tworząc sztukę, w której odtwarza ich ostatnie spotkanie. Tym razem jednak Annie zgadza się do niego wrócić. Czy to acting out, czy working through?
Sprawy ostateczne
Poproszony niedawno o wypowiedź na temat hipochondrii, Allen zaprzeczył, by na nią cierpiał. Mówił, że nie wymyśla swoich chorób, jego dolegliwości są jak najbardziej prawdziwe, chociaż… drobne. Z byle powodu zdarza mu się podnosić larum, dlatego określa się mianem „alarmisty”.
Alarmista, podobnie jak hipochondryk, stawia jednak mylne diagnozy: „Okropnie pocę się w nocy, wcześniej myślałem, że to AIDS, ale po prostu boję się ciemności” („Whatever Works”). Swoje fobie Allen zrzuca na strach przed śmiercią, ale, jak mówi Dobel w „Anything Else”, „nawet mój pies to ma”. Gdy Borys pyta o strach przed śmiercią Sonię („Miłość i śmierć”), ta odpowiada: „Strach to złe słowo, ja się śmierci obawiam”.
Śmierć u Allena to zazwyczaj stereotypowa postać w białym prześcieradle i z kosą w ręce, która puka do drzwi skazańca. I jeśli właśnie przebywasz w jego mieszkaniu i nałożyłeś szlafrok z jego inicjałami, łatwo o pomyłkę („Przejrzeć Harry’ego”). Zapytany na konferencji prasowej w Cannes o swój stosunek do śmierci, Allen odpowiedział: „Jestem całkowicie przeciw”. Borys w „Miłości i śmierci” dochodzi do wniosku, że śmierć to świetny sposób na obniżenie wydatków. I, jak pisał ostatnio Allen, „Są rzeczy gorsze niż śmierć, niektóre z nich grają w najbliższym teatrze”.
Borys i Śmierć, „Miłość i śmierć” („Love and Death”), reż. Woody Allen, 1975
Recepta
„Annie Hall” zaczyna się od dowcipu, który z kolei ma oddawać stosunek Allena do życia. Dwie panie komentują dania w restauracji: „To jest niejadalne”, „I do tego takie małe porcje!”. Ale jest też w tym filmie scena, w której Alvy, zrozpaczony po rozstaniu z Annie, zaczepia przypadkowych przechodniów, pytając ich o receptę na udany związek. Objęci mężczyzna i kobieta, którzy wyglądają na szczęśliwą parę, odpowiadają: „Jestem płytka, pusta, nie mam żadnych pomysłów ani niczego ciekawego do powiedzenia”. „I ja tak samo”. Myślę, że pisząc tę scenę, Allen był mniej ironiczny, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. Tylko co tu świętować, pyta Borys w zakończeniu „Whatever Works”, „krok bliżej śmierci”?