„Co nas kręci, co nas podnieca”,
reż. Woody Allen.

Karolina Kosińska

W najnowszym filmie Woody’ego Allena wolty fabularne nie stanowią zaskoczenia, postaci są schematyczne, jednowymiarowe i do bólu przerysowana. Co gorsza, pojawia się tu wyraźny rys mizoginii, którego reżyser nie potrafi w żaden sposób błyskotliwe rozbroić

Jeszcze 1 minuta czytania


Jedyne, co można zrobić, to zapomnieć o tym filmie. Opisywany jako powrót do Allenowskich lat siedemdziesiątych „Co nas kręci, co nas podnieca” rozczarowuje, wprawia w zakłopotanie, nudzi, a co za tym idzie – smuci.

Właściwie wszystkie decyzje Allena wydają się nietrafione. Pierwsza to zaangażowanie do głównej roli Larry’ego Davida – amerykańskiego komika znanego przede wszystkim jako (współ)autor takich seriali jak „Kroniki Seinfelda” i „Pohamuj entuzjazm”. David ma tu być alter ego Allena, ale jego kreacja niebezpiecznie waha się między nerwowym i niezręcznym naśladownictwem stylu bycia (czy gry) reżysera, a eksponowaniem własnej persony jako komika. I tak David nie jest ani Davidem, ani nie udaje mu się zostać Allenem.

Drugą niefortunną decyzją jest sięgnięcie do własnej tradycji, a właściwie do Allenowskich klisz. Gdyby jeszcze reżyser potraktował je prześmiewczo, gdyby typową dla siebie autoironię w twórczy sposób złamał albo wzbogacił o jakiś nowy aspekt… Niestety, owa „nowojorskość” i autotematyczność wczesnych filmów Allena zamienia się tu w męczącą sztampę. Na siłę wykorzystywany folklor miasta nuży, a pseudointelektualne, sarkastyczne tyrady są pisane według szablonu. Miałoby to sens, gdyby Allen chciał złośliwie potraktować mit samego siebie i własnych filmów. Ale takiej intencji nie da się tu odnaleźć. Nie pomaga wprowadzenie niczym nieuzasadnionego chwytu: główny bohater obala mur oddzielający postacie od widzów, zwracając się wprost do publiczności. To jednak zabieg kompletnie nieumotywowany.

„Co nas kręci, co nas podnieca”, reż. Woody Allen.
USA, Francja 2009, w kinach od 9 kwietnia 2010
Trzecią taką decyzją – i kolejną kliszą – jest wyjątkowo toporna i banalna fabuła. W życie Borisa Yellnikoffa (starzejącego się, błyskotliwego, acz mocno neurotycznego mizantropa) wdziera się młodziutka, słodka, niewinna i porażająco ograniczona panienka. Wychowana na Południu, w konserwatywnej, patriarchalnej rodzinie, uciekła z domu, zaczepiła się u Borisa, po czym się zakochała. Nie tyle w nim, ile w jego nieposkromionej, niekonwencjonalnej osobowości. Ten kontrast ma być motorem fabuły, a także zapowiadać kolejne odwrócenia. W domu bohatera pojawia się bowiem mamusia dziewczyny, aby przeżywszy pierwszy szok, zamienić się we własne przeciwieństwo. Kiedy pojawia się tatuś, widzowie mogą sobie sami dopowiedzieć, co wydarzy się za chwilę – możemy się spodziewać wszelkich „nieoczekiwanych zwrotów akcji”. Niestety, nie stanowią one żadnego zaskoczenia. Co gorsza, pojawia się wyraźny rys mizoginii, którego reżyser nie potrafi w żaden sposób błyskotliwe rozbroić.

Można odnieść wrażenie, że ten film zrobił jakiś mniej zdolny od mistrza Allenowski epigon, o szczególnie irytującej skłonności do tłumaczenia opowiadanych przez siebie dowcipów. Nie znajdziemy tu bowiem niczego poza niezbyt wyrafinowanym przekazem, który streszcza już sam tytuł – tyle że nie jego niedorzeczna polska wersja, ale oryginalna: „Whatever Works”. Rzecz przecież w tym, żeby każdy był zadowolony.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.