Z pewnością „Annie Hall” to przełomowe dzieło w dorobku Woody’ego Allena. Wcześniejsze filmy reżysera (by wymienić „What’s Up, Tiger Lily?” [1966] czy „Wszystko co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać [1972]”), mimo największej dla niego sympatii, trzeba uznać po prostu za bezpretensjonalne komedie – niezwykle śmieszne, ale pozbawione głębszej refleksji.
Ten sam los miał zresztą spotkać i „Annie Hall” – pierwotnie film był pomyślany jako komedia kryminalna. W trakcie licznych przeróbek scenariusza wątek kryminalny został jednak wycięty (po latach powrócił w odświeżonej formie jako „Tajemnica morderstwa na Manhattanie” [1993]), drugoplanowy zaś wątek miłosny wysunął się na plan pierwszy. Co ciekawe, temu powolnemu, ale konsekwentnemu odchodzeniu od kina gatunkowego towarzyszył swoisty ekshibicjonizm Allena.
Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że „Annie Hall” to jego najbardziej osobisty film, w którym po raz pierwszy ujawnił się jako samoświadomy twórca, uczciwe zdający widzowi raport ze swoich wad i słabości. Ten „skok w dorosłość” okazał się także nieodwracalny w znaczeniu artystycznym. Większość elementów, które składają się na strukturę „Annie Hall”, będzie odtąd powracać w kolejnych filmach reżysera.
Jest więc „Annie Hall” z jednej strony kwintesencją stylu Allena, z drugiej zaś – przewodnikiem po lejtmotywach jego twórczości. Spróbujmy w tym miejscu wymienić najbardziej charakterystyczne z nich:
1. Bohater jako alter ego reżysera – neurotyczny intelektualista, cierpiący na lęki i obsesje (które z powodzeniem można uznać za zakamuflowaną formę egoizmu), mimo poczucia humoru pozbawiony radości życia. Warto wspomnieć, że początkowo „Annie Hall” miała nosić tytuł „Anhedonia”, co oznacza niezdolność do odczuwania przyjemności.
2. Środowisko towarzyskie jako lustrzane odbicie bohatera, a nawet odbicie odbicia – a więc zwielokrotnienie lęków i frustracji, które w sobie nosi (zamiast rozwiewać, tylko je potęguje). W trzech słowach można je określić jako: histeryczne, hermetyczne i snobistyczne. Pierwszy z brzegu przykład to kapitalna scenka przed wejściem do kina, podczas której zblazowani nowojorczycy toczą – w ich mniemaniu – uczone dysputy. Gdy rozmowa schodzi na twórczość Marshalla McLuhana, ten zjawia się osobiście, by zmieszać wszystkich z błotem.
3. Korzenie (rodzina, pochodzenie) traktowane jako traumatyczne obciążenie. W przypadku „Annie Hall” jest to choćby wspomnienie koszmarnego dzieciństwa spędzonego w domku pod rollercoasterem, czego efektem jest niemożliwa do okiełznania nerwica.
4. Efemeryczność związków międzyludzkich, zwłaszcza tych o charakterze erotycznym, nieumiejętność ich budowania i utrzymania, podkreślanie łatwości, z jaką się rozpadają.
5. Miłość do Nowego Jorku jako swoiste remedium na nieudane życie osobiste. Jest to na dobrą sprawę jedyne w pełni trwałe, czyste i – co chyba najistotniejsze – pozbawione zahamowań uczucie w życiu Woody’ego Allena.
„Annie Hall”, reż. Woody Allen. USA
1977, w kinach od 3 kwietnia 2009Sam scenariusz „Annie Hall” także okaże się szablonem, według którego Allen zbuduje swoje kolejne fabuły. Oto kobieta i mężczyzna żyją razem, przy czym jej zależy na związku, natomiast jego stosunek najlepiej określa popularne amerykańskie sformułowanie „on-off”. Krótko mówiąc, teoretycznie jest zaangażowany, ale równocześnie wykazuje wyraźne „tendencje odśrodkowe” (w ciągu całego filmu Allen ani razu nie mówi do Annie: „Kocham cię”). Gdy jednak dochodzi do rozstania, okazuje się, że to kobieta radzi sobie znacznie lepiej niż mężczyzna i szybko znajduje nowego (czytaj: lepszego) partnera. On poniewczasie orientuje się, że popełnił błąd – jest już jednak za późno. Podobny, by nie powiedzieć identyczny schemat scenariuszowy znajdziemy między innymi w „Mężach i żonach” (1992), „Celebrity” (1998) czy „Słodkim draniu” (1999).
Czy jednak sam fakt wykrystalizowania się Allenowskiego stylu wystarczy, by uznać „Annie Hall” za szczytowe osiągnięcie w twórczości reżysera? Z dzisiejszego punktu widzenia sprawa nie wydaje się już tak oczywista. Równie dobre, o ile nie lepsze, okazały się późniejsze filmy Allena: „Manhattan” (1979) czy „Hannah i jej siostry” (1986). Poza tym „Annie Hall” nie jest pozbawiona wad, zwłaszcza pod względem formalnym. Drastyczne cięcia montażowe (film skrócono z niemal dwóch i pół godziny do 93 minut) sprawiają, że scenariusz chwilami się rwie, przypomina ciąg luźno powiązanych ze sobą scenek, a nie zwartą strukturę. Zaś liczne dygresje (np. sekwencje z dzieciństwa) tylko pogłębiają wrażenie fabularnego chaosu. Daleko „Annie Hall” do konsekwencji i precyzji, jakimi cechują się choćby „Zbrodnie i wykroczenia” (1989).
Wydaje się, że o sukcesie filmu zadecydował przede wszystkim fakt, iż idealnie trafił on w swój czas. Był pierwszym obrazem, który tak inteligentnie i dosadnie podsumował stan ducha tzw. inteligencji nowojorskiej. Zapoczątkował też modę na krawaty u pań, a fragmenty dialogów wprowadził do języka potocznego (np. „widoczna linia majtek” czy „pająki wielkości buicka”). Nie tylko okazał się celną diagnozą czasów, w których powstał, ale też stał się ich symbolem. Cztery Oscary – w tym dla najlepszego filmu i reżysera – są tego najlepszym dowodem. Nie od dziś wiadomo, że nagrody Akademii to znakomity wyznacznik nie tego, co naprawdę dobre, ale tego, co modne. Trzeba powiedzieć uczciwie: żadnemu późniejszemu filmowi Allena ta sztuka się nie udała.