Sukces kwadratury koła

Sukces kwadratury koła

Dorota Chrobak

Podczas Planete Doc Review zostanie zaprezentowana sekcja, która jeszcze parę lat temu byłaby nie do pomyślenia – Anima Doc, przegląd dokumentów animowanych

Jeszcze 2 minuty czytania

O goszczącym na naszych ekranach „Walcu z Baszirem” z 2008 roku chętnie i w duchu sensacji mówi się, że jest on pierwszym w historii kina animowanym dokumentem. Nie jest to, rzecz jasna, prawda. Na miano animowanego dokumentu w pełni zasługuje chociażby rewelacyjny, krótkometrażowy film Chrisa Landretha „Ryan” z 2004 roku. Wyjątkowość dzieła Ariego Folmana polega chyba na czymś innym. To pierwszy film, który w pełni eksploatuje możliwości tkwiące w pozornie sprzecznej formule, jaką jeszcze niedawno wydawał się mariaż dokumentu z animacją. Oraz fikcją, bo – o czym łatwo zapomnieć – na strukturę „Walca z Baszirem” składają się również sekwencje fabularyzowane (np. sceny halucynacji bohaterów), będące wytworem wyobraźni reżysera. Można więc uznać dzieło Folmana za pierwszy w pełni spójny kolaż trzech na pozór niemożliwych do połączenia filmowych porządków: dokumentu, animacji i fabuły. Ale – co jeszcze raz warto podkreślić – nie pierwszy w ogóle.

Anima Doc to jedynie drobny wycinek oferty 6. edycji Planete Doc Review. W tym roku, oprócz znanych już sekcji (typu „Historie intymne” czy „Fetysze i kultura”), pojawi się nowa – „Muzyka i wolność” – w ramach której zostaną pokazane m.in. dwa rewelacyjne dokumenty: „Soul Power” o koncercie gwiazd amerykańskiego soulu w Kinszasie w 1974 roku, oraz „Będzie głośno” o spotkaniu gigantów gitary elektrycznej. Wyjątkowo interesująco zapowiadają się działy: „Iran Gate”, czyli obszerna „panorama dokumentalna” współczesnego Iranu, oraz sekcja „rocznicowa” M(A)U(E)R, poświęcona rewolucji 1989 roku w polskim i niemieckim filmie dokumentalnym. Podobnie jak w ubiegłych latach, w repertuarze imprezy nie zabraknie „Retrospektywy mistrza” – tym razem jest nim Nikolaus Geyrhalter. Tegoroczna edycja festiwalu jest także pierwszą odbywającą się nie tylko w Warszawie, ale także w 19 innych miastach w ramach weekendu z cyfrowym Planete Doc Review.


Tego rodzaju „kolaboracje międzygatunkowe” w różnych konfiguracjach istniały wcześniej, miały jednak charakter bądź atrakcyjnego ornamentu (animowana sekwencja w „Kill Billu, vol. 1”), bądź ocierającego się o eksperyment popisu kreatywności twórcy (wspomniany „Ryan”). W przypadku „Walca z Baszirem” mamy do czynienia z dziełem jednolitym, w którym proporcje między dokumentem, animacją i fabułą zostały perfekcyjnie wyważone. Ten swoisty „efekt synergetyczny” – fakt, że użycie animacji, zamiast wytłumienia treści, powoduje wzmocnienie przekazu – trzeba chyba uznać za największą wartość filmu Folmana. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że jest to dzieło rewolucyjne, które w miejsce oksymoronu wprowadza nową jakość do światowej kinematografii.

Efekty widać już dzisiaj – podczas 6. edycji festiwalu Planete Doc Review zostanie zaprezentowana polskiej publiczności sekcja złożona wyłącznie z animowanych dokumentów. Za największą „gwiazdę” w tym zestawieniu bez wątpienia należy uznać „Ryana”. Nagrodzony Oscarem w 2005 roku film Chrisa Landretha to dzieło zapierające dech w piersiach. W ciągu zaledwie 14 minut reżyser zapoznaje nas z burzliwym życiem Ryana Larkina – genialnego kanadyjskiego animatora, który w wieku niespełna 30 lat przestał tworzyć i pogrążył się w kokainowym nałogu. Przez ekran przewijają się więc fragmenty oryginalnych prac Larkina i sylwetki niegdyś bliskich mu ludzi. Do każdego z nich Landreth znajduje inny wizualny klucz – była narzeczona Larkina jest „zrobiona” z neonowych rurek, zaś jego były producent to czarno-biały szkic węglem.

kadr z filmu „Do-it-yourself” Erica LeduneŚwiat ukazany w „Ryanie” rządzi się zasadą psychorealizmu, w myśl której to, co istnieje w ludzkiej psychice, znajduje swój realny byt na ekranie. Zniszczony przez narkotyki i lata bezdomności Larkin jest tylko cieniem człowieka – nie ma tyłu czaszki i części twarzy. Gdy w pewnym momencie wpada we wściekłość, z resztek głowy wyrastają mu kolce. Stojący obok niego termos z piwem jest „wyposażony” w malutkie rączki, które co i rusz „wyciągają się” w kierunku właściciela. Larkin, rzecz jasna, nie odmawia... Takich smaczków można znaleźć w „Ryanie” całą masę (proszę zwrócić uwagę, co zrobi termos, gdy Landreth wytknie Larkinowi alkoholizm!); jedno obejrzenie filmu to stanowczo za mało. Brawurowa i wielopoziomowa formuła „Ryana” skłania wprawdzie chwilami ku refleksji o przeroście formy nad treścią, nie zmienia to jednak faktu, że ostatecznie okazuje się wyjątkowo skutecznym narzędziem przykuwania uwagi – po obejrzeniu filmu nie sposób przestać o nim myśleć.

Wydawać się może, że stworzenie animowanego dokumentu to przedsięwzięcie zakrojone na szeroką i kosztowną skalę. Zarówno „Walc z Baszirem”, jak i „Ryan” są wszak produkcjami niezwykle zaawansowanymi pod względem technicznym. Tymczasem filmy, które znalazły się w sekcji Anima Doc, udowadniają coś wręcz przeciwnego. Świetnym przykładem może być tu chociażby skromniutki film Emily Bissland „In The Same Boat”. Zainspirowana artykułem prasowym historia przyjaźni irackiego uchodźcy z weteranem wojny wietnamskiej o rasistowskich poglądach została przedstawiona przy użyciu najprostszych chwytów – „ożywionych” rysunków i wycinanek.

kadr z filmu „Lies” Jonasa OdellaJeszcze dalej posunęli się Joris Clerte i Anne Morin, twórcy przezabawnego filmu „It’s Always The Same Story”, opowiadającego o odwiecznym problemie, jakim jest rozmowa z dorastającym dzieckiem o seksie. Komiczne wspomnienie przyjaciela zilustrowali bowiem za pomocą gry kolorowych figur geometrycznych, co sprawia, że film chwilami kojarzy się wręcz z malarstwem abstrakcyjnym. Co ciekawe, tak ryzykowny pomysł okazał się nadzwyczaj czytelny – widz nie ma żadnych problemów ze zrozumieniem tego, co dzieje się na ekranie. To zresztą wydaje się wspólną cechą przedstawianych w sekcji Anima Doc filmów. Nieważne, po jakie narzędzia artystyczne sięgają ich twórcy, efekt nie wymaga dodatkowego wyjaśnienia. A techniki, za pomocą których realizują swoje dzieła, bywają zaskakująco różne – począwszy od podświetlanej glinki na pleksi („John and Michael” Shiry Avni), skończywszy na wariacji na temat teatrzyku dziecięcego („In Those Days…” Nadine Buss).

W tym chyba zresztą należy dopatrywać się fenomenu rosnącej popularności animowanych dokumentów – pozornie nieprzystająca do tematu forma często okazuje się świetnym narzędziem komunikacji z widzem. Daleko lepszym i trafniejszym niż tradycyjny materiał filmowy. Wyraźnie widać to choćby na przykładzie „Never Like The First Time” oraz „Lies” – dwóch filmów Jonasa Odella, cenionego twórcy teledysków (m.in. dla zespołów Franz Ferdinand czy U2). Obie krótkometrażówki mają charakter nowelowy, ich bohaterowie opisują zza kadru – odpowiednio – swoją inicjację seksualną bądź kłamstwa, jakich się dopuścili. Tyle że każda z opowiedzianych historii ma zupełnie inną oprawę wizualną. Dzięki temu – prostemu w gruncie rzeczy – zabiegowi przedstawione historie zyskują drugie dno. W przypadku „Never Like The First Time” jest to refleksja o całkowitym braku wspólnego mianownika dla doświadczenia zwanego „pierwszym razem” – to, co dla jednej osoby jest koszmarem (tej opowieści towarzyszy ponura i agresywna czarno-biała kreskówka), dla innej może być niemal mistycznym przeżyciem (tym razem widz ogląda paradę kolorowych rycin z początku XX wieku). W przypadku „Lies” – na odwrót. Odmienny pod względem graficznym charakter każdej z nowelek tylko podkreśla wszechobecność kłamstw w naszym życiu. Gdyby Odell zdecydował się pokazać typowe „gadające głowy”, zapewne nigdy nie osiągnąłby tak przejmującego i dwuznacznego efektu.

kadr z filmu „In The Same Boat” Emily BisslandJeszcze mocniejszy, a nawet szokujący rezultat udało się osiągnąć Ericowi Ledune. Jego kapitalny „Do-it-yourself” to wesolutka etiuda, której głównym tematem są ryby. Na ekranie oglądamy więc sprzęt do wędkowania, ryciny z epoki pokazujące różne techniki połowów, narzędzia kuchenne itp. Całości zaś dopełnia skoczna muzyczka. Jedyne, co może budzić niepokój, to płynące zza kadru instrukcje dotyczące tego, jak „skutecznie oprawiać obiekty”. Im wskazówek więcej, tym bardziej zdezorientowany widz zaczyna podejrzewać, że ma do czynienia ze swoistym (jak się okazuje w finale, istniejącym naprawdę!) podręcznikiem tortur. Niestety, nie dla ryb… I znowu – gdyby nie absurdalna forma, możliwa do osiągnięcia tylko dzięki animacji, efekt nie byłby aż tak porażający.

Opisane wyżej filmy stanowią tylko niewielką próbkę możliwości drzemiących w połączeniu animacji z dokumentem. Czy okażą się wystarczające, by budować kolejne pełnometrażowe dzieła o randze „Walca z Baszirem”, trudno dziś ocenić. Z całą pewnością zdają jednak egzamin w formach krótkich, w których liczy się przede wszystkim pomysłowość i tzw. „zapadalność w pamięć”. Wiele wskazuje na to, że przyszłość dokumentu krótkometrażowego to właśnie dokument animowany – formuła, która jeszcze niedawno wydawała się kwadraturą koła.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.