Elias Canetti sądził, że dziennik prowadzi się po to, by doprowadzić się do samouspokojenia. Notatki ks. Musiała przeczą tej tezie, bo do niczego podobnego ich autora nie doprowadziły. Jest to notes obsesyjnie autopedagogiczny, wręcz resocjalizacyjny. Skromność, jak wiadomo znak wielkich ambicji, jest tu nieudawana i okrutna. Jak chciał Canetti: „Kto rzeczywiście chce wiedzieć wszystko, uczy się najlepiej na sobie. Ale nie wolno mu się oszczędzać, musi siebie traktować tak, jakby był kimś innym, nie mniej surowo, lecz ostrzej”. Ks. Musiał dopisuje do tego maksymę Grzegorza z Nyssy: „Dla siebie samych jesteśmy w jakiś sposób ojcami” .
Zapiski nastrojem przypominają „Cahiers” Simone Weil. „Kochać prawdę to znaczy znieść pustkę, a tym samym akceptować śmierć. Prawda po stronie śmierci” – pisze Weil, a ja słyszę tu zdanie jezuity: „taki jest właśnie przedmiot moich oczekiwań i moich westchnień przed moim Panem, by w tej godzinie nie było nikogo innego, jak tylko On” (s. 77). Wprawdzie „Notatnik” jest czym innym niż „Zeszyty” (tym bardziej w kondensacji, którą zawdzięczają wyborowi Miłosza), ale mimo to w zwięzłości, w kolorze religijnego obrazowania, w niesentymentalnym doloryzmie – obie książki są do siebie zaskakująco podobne. Tekst Musiała jest trudniejszy, bo prostszy. Tak prosty, że na nieuważnego, obdarzonego nadmiernie dobrym samopoczuciem czytelnika zastawia pułapkę wyższości.
Dzień za dniem następują wyznania słabości, porażek, jałowości, nieadekwatności. „Msza święta za dobroczyńców o 6:30. Bez większego płomienia w sercu. (…) Dzień duchowo niewykorzystany. Prześladują mnie sprawy do załatwienia, listy itp. Cokolwiek robię, wracam do «zaległości». Często nie odrabiam ich, tylko o nich myślę. Zablokowanie czasu” (s. 12). „Zebrać resztki marzeń, niespełnionych ideałów. Czym je skleić? Ogień Miłości Bożej jakby wygasł. Nie ma innego tworzywa pod nowe życie” (s. 9). „Jeszcze nigdy nie czułem się tak bezdomny jak dzisiaj. Nie na mój wiek te igraszki akademickie. Byle zakończyć ten rozdział w życiu i osiąść na stałe pod swym własnym, ojczyźnianym dachem” (s. 14).
Wiele stron przebiega pod obsesyjnym znakiem tezy doktorskiej, której ukończenia bezskutecznie się od niego domagano. Pokładanych w nim nadziei nie spełnił, choć bardzo się starał. Dowodem modlitwa: „Panie Jezu, wyzwól we mnie odpowiedzialność za me życie. Daj mi siłę woli… do rozpoczęcia na dobre tezy. Od lat ją noszę w sobie jak rozżarzony węgiel, w który dmucham i chucham, ale nie mogę go ująć twardo w rękę” (s. 51).
„Notatnik Stanisława Musiała.
Jezuita w wytartym swetrze”.
Wydawnictwo Literackie, Kraków,
168 stron, w księgarniach od
4 marca 2009We wspólnocie nieraz wytykano mu brak tytułu („zamiast uprawiać publicystykę, mógłby ojciec napisać coś poważnego, naukowego, i dopiero wówczas kompetnentnie zabierać głos w sprawach żydowskich”), jakby nie pamiętając, ile obowiązków nań nałożono. Mówi jeden z zaprzyjaźnionych z nim ludzi (cytuję list z własnego archiwum): „Ciężką pracą było na pewno koordynowanie pomocy dla zakonu – załatwianie książek, stypendiów, intencji mszalnych (czyli dewiz). Sądzę, że był to ważny powód, dla którego kolejni przełożeni tolerowali jego wydłużający się pobyt za granicą. Był użyteczny w bardzo konkretny sposób (rozbudowywano wówczas m.in. rezydencję jezuitów w Krakowie-Przegorzałach i prowincja bardzo potrzebowała pieniędzy). Poza tym pochłaniała go bez reszty praca duszpasterska. No i musiał się utrzymywać sam, co zmuszało do przyjmowania zastępstw na parafiach, niekiedy na głębokiej prowincji”.
„Nie nadawała się do życia”, napisano o Simone Weil, i to samo można by powiedzieć o księdzu Stanisławie Musiale. Autor „Notatnika”, perfekcjonista, cały czas nad sobą pracuje, stale ma jakąś koncepcję siebie nowego, który raz po raz przegrywa ze „starym człowiekiem”. Zmaga się z wyrzutami sumienia (s. 44), z niejasnymi Anfechtungen (s. 36), z izolacją w klasztorze (s. 73). Kilka lat podróżuje zewnętrznie i wewnętrzne. We wszystkim, także w anonimowości tej podróży, potrafi znaleźć szczególny sens: „Nikt nie wie, gdzie jestem. Przedwczoraj, w niedzielne popołudnie, sam w hotelowym pokoju, zażywałem upojenia anonimowością miejsca pobytu. Czułem się jak zawieszony między światem nad- i podksiężycowym. W ręku Boga. Z adresem zamieszkania tylko Jemu wiadomym” (s. 35).
Można by te notatki nazwać konwencjonalnie „świadectwem życia chrześcijańskiego”; zapewne autor tego by sobie nawet życzył. Na tle wielu świadectw, niezaprzeczalnie chrześcijańskich, zapiski Musiała wyróżnia jednak osobliwe „wysokie napięcie”, szczególny duch uważności, która sprawia, że zrozumiałe są także w przestrzeni pozakonfesyjnej, mistycznej.
Wydaniu zapisków księdza Musiała towarzyszą trzy głosy, z których jedynie tekst Tomasza Fiałkowskiego napisany jest „na czysto”, tonem, który nie budzi wątpliwości. W pozostałych wykrwawiające go konflikty skwitowano eufemizmami – jak ten o „samoizolowaniu się” księdza w zakonie, czy też „emocjonalnej przesadzie w ocenie sytuacji i stanowisk” (s. 141). Nieznośnie wyższościowy lub infantylny ton tych wspomnień każe zapytać, po co właściwie wydaje się notatnik kogoś, w kim prócz religijnej egzaltacji i „ludzkich słabości” nie można się dopatrzyć niczego dobrego.
Pytania w rodzaju: „czy wystarczająco uwzględniał podobne doświadczenia Polaków w czasie drugiej wojny światowej?”, drętwa mowa skrywająca niechęć i resentyment („był świadom, że jego opinie mogą brzmieć kontrowersyjnie. I wielu braci podejmowało z nim dyskusję. Tematem sporu była jego obecność w mediach, oceny problematyki żydowskiej w Polsce, wypowiedzi na temat aktualnych problemów Kościoła…” , s. 148–149) przyprawiają o duszność.
Książce nadano motto (1P 1,8a): „Którego, choć nie wiedzieliście, miłujecie” . Zastąpiłabym je innym: „Pośród was stoi ten, którego wy nie znacie” (J 1,26).
„Wyciągnąłem go z kosza i zachowałem tylko dlatego, iż było w nim wiele wolnych stron, które zawsze można jakoś wykorzystać” – tak Józef Augustyn SJ pisze w posłowiu o notesie o. Musiała. Nasuwa się pytanie, co o. Augustyn zrobił z tymi zeszytami, w których żadnych wolnych stron nie było.