Siostra F. w aparacie

Siostra F. w aparacie

Joanna Tokarska-Bakir

Nadzieję, że nowa biografia siostry Faustyny to będzie dobra książka, można mieć przez sześć pierwszych akapitów. W siódmym czytamy, że „widziała Pana” i nadzieja pryska

Jeszcze 2 minuty czytania

Ta książka, wypełniona polskimi dźwiękami (Świnice Warckie, Mniewo oraz Kiekrz) przypomina mi wyremontowany dom rodzinny siostry Faustyny w Głogowcu (ilustracja str. 25). Niemiecka dachówka w miejsce słomy, żwirowe alejki zamiast gumna. Pod oknem, jak na chłopską chałupę przystało, krzaki czerwonych róż. Biografia siostry F., w której jest mnóstwo o Kościele i w ogóle nic o Helenie Kowalskiej, jest właśnie takim pobożnym falsyfikatem. Nadzieję, że będzie to książka dobra, można mieć przez sześć pierwszych akapitów. W akapicie siódmym czytamy, że „siostra Faustyna widziała Pana”, i nadzieja pryska. O co można zapytać, gdy mówią człowiekowi, że ktoś widział Pana? O niewiele niestety. Ta duża litera wyrzuca go z lektury jak z intymności kochanków. Kwestia wiary nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o to, jak traktuje się czytelnika.

Bohaterki nie trzeba przedstawiać, bo poza paroma wyobcowanymi jednostkami w naszym laickim kraju nie ma nikogo, kto by o niej nie słyszał. Ale nie każdy wie, że pomimo wysiłków krajowych pisarzy, w tym Henryka Sienkiewicza, to wcale nie ich dzieła, tylko „Dzienniczek” siostry F. jest najczęściej tłumaczoną książką polską. Warto zajrzeć do tego tekstu, stron aż 1589, dostępnego w całości w witrynie zgromadzenia zakonnego, które założyła. Naprawdę warto: pełno tam związków frazeologicznych, które kojarzą się z dzieciństwem, i z których przez sentyment do dzieciństwa raczej nie szydzimy.

Ewa K. Czaczkowska „Siostra Faustyna. Biografia
Świętej”
. Znak, Kraków, 360 stron,
w księgarniach od kwietnia 2012
Jednak w książce Ewy K. Czaczkowskiej ten dziecięcy język uzyskuje taką masę i przyspieszenie, że już nie sposób go przemilczeć. „Święto to wyszło z wnętrzności miłosierdzia mojego i jest zatwierdzone w głębokościach zmiłowań moich” – istnieje taki język, nikt nie zaprzeczy; język drewniany, niezręczny, głuchy, brzydki, auto(te)matyczny. Autorka przejmuje go za „Dzienniczkiem” równie bezwiednie jak ipeenowscy historycy przejmują język swoich źródeł. Pod jej bezkrytycznym okiem ten język jeszcze się rozrasta, doznaje metastazy, i w pewnej chwili wydaje się, że nigdy więcej nie będziemy już „jeść”, zawsze będziemy wyłącznie się „posilać”, zniknie wszelka „odzież”, pozostanie nam „szata”, której będziemy bronić jak „Jezus swojej chwały”. Jak widać, grzebiąc w języku raz po raz ocieramy się o świętokradztwo. Może pozwoli nam to zrozumieć muzułmanów, którzy właśnie dlatego nie zezwolili na historyczno-językową analizę Koranu? Motyw świętokradztwa, a także nieuniknionej za nie kary, pojawia się zresztą natychmiast w kontekście Faustyny. Autorka biografii wspomina bowiem o profesorze Jerzym Strojnowskim, psychiatrze z KUL-u, który w artykule opublikowanym w 1999 roku w „Charakterach” ogłosił, że siostra F. „była dotknięta zaburzeniami psychicznymi”, ściśle rzecz biorąc – cyklofrenią. „Do dyskusji z profesorem Strojnowskim nie doszło ani na łamach pisma, ani na żadnym innym forum, gdyż dwa tygodnie po publikacji w «Charakterach» zmarł”.

Im dłużej czytamy o siostrze F., która „opowiadała głębokie i śliczne swoje myśli”, tym lepiej rozumiemy niechęć Simone Weil do małej Tereski z Lisieux. Jaka mogła być jednak pobożność kobiety, która dysponując wielkim duchowym nadmiarem, urodziła się w złym czasie i miejscu, a następnie dobrowolnie poddała się okaleczającej formacji? To, czego się o tej formacji dowiadujemy śledząc losy siostry F. w zakonie, bardziej niż z biografią świętej może się kojarzyć z opowiadaniem Franza Kafki „Kolonia karna”. Występuje w nim maszyna tortur, do której wkłada się niesubordynowanych więźniów. Aparat zbudowany jest z „ciężkiego łańcucha, z którego zwisają łańcuchy mniejsze, a te z kolei są także między sobą połączone specjalnymi łańcuchami. Krępują one kostki nóg skazańca, przeguby jego rąk, a także szyję” (przekł. Juliusz Kydryński). Przed egzekucją niektóre elementy aparatu muszą zostać w specjalny sposób ułożone, kiedy to jednak nastąpi, aparat pracuje już zupełnie sam.

Wbrew autorskiemu zamiarowi, biografia stanowi dość przerażające studium samobieżnej pracy tego aparatu w życiu siostry F. w zakonie. Faustyna doświadcza tam tak strasznych poniżeń, jakich tylko może dostarczyć mała, sfrustrowana, odizolowana kobieca grupa, tak często przedstawiana jako społeczność idealna. Małe siostry o dziwnych imionach (Fabiana, Petronela, Chryzostoma) toczą ze sobą wielkie wojny, najbardziej zaś zwalczają dziwadło, jakie się wśród nich znalazło. „Upokorzenie to pokarm codzienny. Szata zelżywości Jego musi okryć i mnie” – zapisuje w „Dzienniczku” Faustyna. Na dwadzieścia cztery siostry zakonne, cztery nazywają ją histeryczką. Nikt nie wierzy, że ma gruźlicę, na którą zresztą umrze; zarzuca się jej natomiast „niejakie niedociągnięcia w pokorze”. Dowiadujemy się o karze jedzenia obiadu z podłogi zamiast przy stole. O karze siedzenia na stole – za nie dość sprawne zmywanie. Zapada też w pamięć postać siostry Klemensy Buczek, autorki tyrady: „Siostra jest takim bukietem kwiatów przekwitłych we flakonie, które nadają się tylko do wyrzucenia na śmietnik”.

Przede wszystkim jednak Faustyna jest prześladowana przez swojego Boga, z którym nawiązuje relację sadomasochistyczną. „Cierpieć będziesz wiele” – zapowiada on jej na samym początku, a życie tę zapowiedź skrupulatnie realizuje. „Mam zawsze stać przed nim jako ofiara” – powtarza sobie oblubienica. Jednocześnie Bóg nakłada na nią obowiązek głoszenia „Bożego Miłosierdzia”; temu kultowi podporządkowane ma być jej całe życie. Slavoj Žižek pisze gdzieś o tyranii, której szczytową formę stanowi oczekiwanie tyrana, że będzie kochany. Paradoks ten można odrzucić, co robi większość ludzi, ale i tak pozostaje cała reszta, która go akceptuje. Życie Faustyny stanowi świetny przykład radzenia sobie z nim przez zaniechanie.

Istnieje oczywiście inna lektura tego paradoksu, i to bynajmniej nie lektura konfesyjna. Jeśli wielka trudność jest światłem, trudność nieprzezwyciężona jest słońcem (to chyba Paul Valéry). Co uzyskuje ktoś, kto mocuje się z nałożonym sobie wędzidłem, w zestawieniu z kimś, kto samą ideę wędzidła odrzuca? „Encheiridion” – dzieło o wolności – napisał w końcu niewolnik.

Wszystko to ma jednak średni związek z przedsięwzięciem biograficznym Ewy K. Czaczkowskiej. Autorka żadnego paradoksu nie widzi. Bóg jest po prostu surowym ojcem, który z powodu tajemnicy grzechu, czy z powodu jakiejś innej tajemnicy, trochę człowieka prześladuje – czyni to jednak z miłości. Jezus karzący i wygrażający („Wiedz, że jeżeli zaniedbasz sprawę malowania tego obrazu i całego dzieła miłosierdzia, odpowiesz za wielką liczbę dusz w dniu Sądu”) w jej oczach wcale nie kłóci się z Jezusem miłosiernym, dla którego siostra F. domaga się kultu. Autorka pisze swą książkę tak, jak pisze się większość pobożnych książek w naszym kraju – wystrzegając się pokus rzeczywistości. Mimo to rzeczywistość niekiedy i tak wygrywa. Jak wówczas, gdy dowiadujemy się, o co w roku 1933 Faustyna prosiła Boga na Jasnej Górze („o tryumf Kościoła w Rosji i Hiszpanii”). Albo też, gdy przeżywa wizję umierającego Józefa Piłsudskiego, znanego „wroga” Kościoła, jako grzesznika ogromnie cierpiącego przy śmierci. Autorka czuje się też w obowiązku poinformować czytelnika, na czym polegały trudne realia przedwojennej Łodzi, gdzie siostra S. przez jakiś czas pracowała: „większość łódzkich fabryk, handlu i banków znajdowała się w rękach mniejszości narodowych – niemal jedną trzecią mieszkańców stanowili Żydzi, a 7 procent Niemcy”. Brak informacji, czy siostra F. bardzo nad tym faktem bolała.

Informacje historyczne, a w końcowej części książki teologiczne, tworzą pokaźny „wypełniacz” tej książki, która byłaby bardzo cienka, gdyby trzymała się tematu. Istnieje ciekawa dysproporcja pomiędzy więcej niż skromną dokumentacją życia tej dziwnej kobiety i jego monumentalnymi upamiętnieniami. Czaczkowska idzie tropem Faustyny i co chwila natrafia na jakieś „granitowe tablice”, odnotowujące taki czy inny fakt z życia świętej (s. 46, 65, 153, 323). Jej książka opisuje pamięć w najwyższym stopniu zorganizowaną. Do prawdy biograficznej ma się ona tak, jak XVI-wieczna mapa Andrychomiusza do Jerozolimy z czasów Jezusa Chrystusa. Zapożyczając wyobrażenie z heretyckiej mistyki, można by porównać Faustynę do nieczytelnej tablicy ze szczętem zamazanej przez instytucjonalne esyfloresy.

Strasznie mi żal siostry F., która, podobnie jak wiele innych świętych kobiet, wliczając w to Simone Weil, trochę zbyt dosłownie potraktowała ideał kenozy, mistycznego samowyniszczenia. Gdy już była bardzo chora, śpiewała sobie na pociechę: „ani oko nie widziało / ani ucho nie słyszało, / ani weszło w myśl człowieka / co dziewicę w niebie czeka”. W rzeczy samej ciekawe, co tam znalazła.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.