AKTORSKIE PORTRETY:  Sacha Baron-Cohen

AKTORSKIE PORTRETY:
Sacha Baron-Cohen

Kaja Klimek

Powiedzieć, że Sacha Baron-Cohen to aktor, to jednak trochę za mało. To raczej „Zjawisko”, albo „Największy Fenomen Popkulturowy Od Czasu...” (tu można wstawić, co komu w duszy gra), lub „Arcy-Prestidigitator”

Jeszcze 4 minuty czytania

„Szedł Sasza suchą szosą” to jedno z tych najbardziej łamiących język zdań. Łatwiej je napisać niż wymówić, ale cel i rację bytu ma słuszną – chodzi przecież o ćwiczenie pięknego polskiego języka. Jest zatem potrzebne, i na drugi plan schodzi to, że jest przy okazji przekombinowane, karkołomne i naciągane, choć w gruncie rzeczy – nawet całkiem zabawne. Warto je zatem powtarzać, bo Sasza po coś tą suchą szosą idzie. A jaki będzie efekt, jeśli delikatnie zremiksujemy to zdanie? Saszę podmienimy Sachą Baron-Cohenem, i z szosy pozwolimy mu zjechać na drogę przez Amerykę? Powstanie komediowy remiks, jakiego świat wcześniej nie widział.

Powiedzieć, że Sacha Baron-Cohen to aktor komediowy, to jednak trochę za mało. Raczej kategoria Zjawisko, albo Największy Fenomen Popkulturowy Od Czasu... (tu można wstawić co komu w duszy gra), lub Arcy-Prestidigitator, byłaby bardziej przystająca. Naprawdę trudno go dziś nie znać, trzeba wyczerpującej gimnastyki, by go unikać. Choć pojawia się w filmach, najczęściej w drugoplanowych rolach, jak postać strażnika na dworcu Montparnasse w „Hugo i jego wynalazek” Scorsesego, czy ekscentryczny błękitny golibroda w musicalu Burtona o Sweeney Toddzie, „tradycyjne” aktorstwo w filmach znanych reżyserów to tylko jedna z jego pobocznych twórczych aktywności. Resztę najlepiej chyba określić można jako absolutne wcielanie się – w wykreowane przez siebie postacie, całym sobą i na dobre i na złe, na ekranie i poza nim.

Baron-Cohen jest nieodrodnym dzieckiem popkultury, doskonale łączy ze sobą przeróżne świetnie znane wątki i na tym buduje swój kapitał. Remiksuje to, co znane i lubiane w komedii, wycina to z oryginału, łączy na nowo i w ten sposób tworzy nową komediową jakość. Odnaleźć inspiracje i oryginały nie jest trudno. Z jednej strony Peters Sellers, mistrz wcielania się w różne postacie (czasem w jednym filmie – jak w przypadku „Doktora Strangelove” Stanleya Kubricka), obdarzone różnymi akcentami i rysem charakterologicznym. U Cohena radykalna różnica tak w wyglądzie, jak i akcencie, stylu bycia i ubierania się pomiędzy pierwszym a drugim z wcieleń – Alim G a Boratem – przynajmniej na początku nie wzbudziła żadnych podejrzeń u „wkręcanych” przez komika ludzi. Kolejny trop to twórczość Andy'ego Kaufmana. Z nim kojarzy się zarówno dwuznaczność żartów, jakie proponuje Cohen, jak i bezlitosne obnażanie stereotypów, uprzedzeń i... ludzkiej głupoty. Bo są tu też naprawdę trafne myśli o współczesnym świecie, podważanie i obnażanie tego, co uznawane powszechnie za oczywiste i naturalne (prawa człowieka, równouprawnienie...), lecz wymieszane z kloacznymi żartami, slapstickiem i gagami. Dopiero gdy do tej mieszanki dorzucimy jeszcze akcje w stylu Braci Marx oraz żarty przekraczające granice dobrego smaku, obraz zaczyna nabierać pełnych kolorów. To gęsta, kacza zupa.

Równie ważna jest strategia tworzenia tego komediowego remiksu. Cohen działa bowiem gdzieś na pograniczu fabuły, dokumentu oraz łże-dokumentalistyki. Czerpie z kilku stylów, tworząc w oparciu o nie nową jakość. Forma, nad którą czuwa znany z mieszania porządków Larry Charles (ten od „Curb Your Enthusiasm”), to zazwyczaj udająca dziennikarstwo ostra satyra i komentarz społeczno-polityczny. Jednak cięcia pomiędzy sprośnymi, a nawet wulgarnymi żartami a sytuacjami demaskującymi showbiznes (jak w „Brüno”) i chwilami emocjonalnej szczerości (jak w „Boracie”), są bardzo ostre. Efekt? Baron-Cohenowi udaje się to, co Twardowskiemu: śmieszy, tumani i przestrasza.

Sacha Baron Cohen, zdj. Wikipedia CommonsTa strategia działa nie tylko na widzów, którzy, choć lekko otumanieni, kupują styl Cohena. Roger Ebert, amerykańska wyrocznia krytyki filmowej, chwali wszystkie jego filmy i nie jest w tym (może z wyjątkiem chłodniej przyjętego tegorocznego „Dyktatora” i przeszarżowanego „Brüno”) wśród krytyków odosobniony. Serwis Rotten Tomatoes bynajmniej nie obrzuca zgniłymi pomidorami, lecz ocenia jego role grubo powyżej średniej. Przy okazji Cohen sprawuje rządy również po tamtej stronie ekranu. Także gwiazdy, tyle że na własne życzenie i ochoczo, występują jako cameo w jego filmach i szydzą z samych siebie. Chcą trafić na składankę, którą remiksuje Cohen. Jeśli ze swojej działalności społeczno-politycznej szydzi (i to na dodatek: śpiewając) Bono z U2, wiedz, że coś się dzieje. Ale wiedz, że coś się dzieje również wtedy, gdy mimo nominacji do Nagrody Akademii w roku 2007, w 2012 Akademia Filmowa profilaktycznie odmawia Cohenowi, czy raczej Admirałowi Generałowi Aladeenowi, wstępu na ceremonię. Cohen planował w tym roku pojawić się na rozdaniu w swym najnowszym, dyktatorskim, brodatym wcieleniu. Pewnie dostał zakaz wjazdu dlatego, że mógłby ukraść show Billy'emu Crystalowi, a jego ociekający złotem mundur przyćmiłby niejedną kreację na czerwonym dywanie. A może to dowód na pewne zmęczenie, zgranie materiału? Oburzony dyktator wydał oficjalny komunikat, w którym potępił Akademię i domagał się, by wreszcie zwrócono uwagę na jego własne filmy, które gdyby istniały, byłyby pełnoprawnymi remiksami: „Planet of the Rapes” („Planeta gwałtów”, nawiązanie doPlanety Małp”),Kiedy Harry porwał Sally” i „You've Got Bomb Mail” (nawiązanie do „Masz wiadomość” – tyle że to przesyłka z bombą w środku).

Nim słów kilka o „Dyktatorze”, nie zaszkodzi szybki przegląd i podsumowanie dotychczasowych wcieleń, które Cohen powołał do życia na przestrzeni kilkunastu lat. Pierwszy był kochający wszystko co jamajskie Ali G, który w 1996 roku zaczął pojawiać się w brytyjskiej telewizji Channel 4. Najpierw tu, później w HBO („Da Ali G Show”), przeprowadzał swoje booyakasha-wywiady z politykami i ważnymi postaciami sceny politycznej na Wyspach Brytyjskich. On reprezentował głos młodych z przedmieść, a oni, w konfrontacji z zadawanymi przez niego pytaniami, gdzieś mimochodem sami siebie wystrychiwali na dudka. Potem przyszedł czas na film fabularny, nadal osadzony w rodzinnym, brytyjskim kontekście. W nim Ali G (Indahouse) chciał ocalić świetlicę dla dzieci w swojej dzielnicy, ale ostatecznie zreformował (zremiksował) Wielką Brytanię od A do Z i nauczył ją, co to znaczy Keep it Real i jak literuje się słowo szacunek/respect (jako szacenuk-restecpa). Jego pomysł uczynienia systemu edukacji bardziej przystępnym dla młodzieży i przystającym do rzeczywistości również w 2012 roku w Polsce wydaje się całkiem niezły. To był całkiem niezły didżejski set.

Z kolei Borat Sagdiyev, reporter z „Kazachstanu” (bo nie Kazachstanu – kraju w Azji Środkowej), przemierzał Amerykę, by jego ojczyzna mogła urosnąć w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. On też zaczął pojawiać się już w show Alego G, a przesunął się na pierwszy plan, gdy kadencja wiggera ze Staines (wigger, white nigger, wannabe nigger to slangowe, pejoratywne określenie białych, którzy przyjmują i styl, i modę, i sposób zachowania czarnoskórych) się skończyła. Borat wybrał trasę widokową przez amerykańską prowincję i tu zbierał inspiracje. Chciał bowiem, w największym i najdoskonalszym kraju świata dowiedzieć się od zwykłych ludzi, jak mógłby rozwiązać problemy „społeczne, polityczne oraz żydowskie”, które nękają jego kraj. A przy okazji jechał do Kalifornii, by tam ożenić się z Pamelą Anderson. Będąc w drodze, choć inaczej niż Jack Kerouac, odkrywał prawdę o Ameryce i Amerykanach, ich politycznej poprawności i demokratycznych wartościach. Sytuował się gdzieś między Michaelem Moorem a Yes Menami poprawiającymi (znowu: przerabiającymi) świat i w 2006 roku był dokładnie tym, czego potrzebowały Stany Zjednoczone pod prezydenturą George'a Busha. W jego nieokrzesaniu, naiwności i ignorancji, jak w krzywym zwierciadle, mogła przejrzeć się Ameryka, choć nie każdy z tego odbicia był zadowolony. Choć Cohen nie wierzył, że ludzie będą oglądać – obejrzeli i pojawiły się namacalne tego dowody. Posypały się nie tylko dolary, ale i pozwy o zniesławienie, naruszenie dóbr osobistych i majątkowych... Osobiste wycieczki Borata i soczyste całowanie w oba policzki nie zachwyciły wszystkich, ale świat w gruncie rzeczy zatańczył, jak mu Cohen zagrał.

Gdy Borat zyskał sławę i nominację do Oscara, nie był już w stanie nikogo wkręcić, więc i ta piosenka się skończyła. Cohen odesłał go na emeryturę do „Kazachstanu”, wrzucił na spód szafy nigdy nie prany garnitur wąsatego reportera i wdział nowy, modny, obcisły, seksowny kostium. Brüno, którym się stał, reprezentował wszystko to, czym Borat nie był. Bywały w świecie specjalista od mody manifestujący swój homoseksualizm dużymi drukowanymi literami (nawet tradycyjnie mający z rozpoznaniem orientacji Borat nie miałby tu chyba problemu), zapragnął zostać „pierwszym austriackim celebrytą od czasów Adolfa Hitlera”. Ruszył śladami poprzedniego w tournée do Ameryki, bo jeśli zdobyć sławę, to przecież tylko tam.

Brüno (nie Cohen), w wywiadzie udzielonym MTV, odziany w strój czarnego byka przyznał, że przy okazji pragnie przesuwać granicę (również dobrego smaku) coraz dalej i dalej. Nie bał się przeprowadzać prowokacyjnych wywiadów z zupełnie prawdziwymi terrorystami albo wchodzić do paszczy lwa i testować granic (nie)tolerancji specyficznych amerykańskich środowisk (czytaj: tych samych rednecków, co Borat). Przy okazji chciał obnażyć sztuczny z założenia świat mody i celebrytów, dociskając przy tym gaz do dechy. Gdy Cohen o perypetiach Brünona na granicy życia i śmierci opowiadał w „Late Show”, David Letterman popłakał się ze śmiechu. Jean Baudrillard zapewne napisałby o nim artykuł, nazywając go symulakrum z trzeciego porządku, które zerwało się z łańcucha i pobiegło (szosą) w siną dal. Można śmiało przewidywać, czy „Brüno” ma szanse, by dołączyć do klasyków midnight movies. Bez wątpienia zgłosił do tego elitarnego klubu akces – amerykańska premiera odbyła się dokładnie o północy. John Waters umieścił go na swojej liście najlepszych filmów roku 2009, a Sting, Elton John, Bono i Snoop Dogg wystąpili na soundtracku.

Wraz z rozwojem kariery samego Baron-Cohena trzy jego wcielenia, mimo charakteryzacji i przebieranek, stawały się zbyt rozpoznawalne, a w związku z tym – bezużyteczne w kreowaniu sytuacji „jakich świat jeszcze nie widział”. Jednak po drodze Ali, Borat i austriacki spec od mody spełnili swoje cele w procesie odkrywania Ameryki (choć czasem w konserwie), który niejako stał się tematem przewodnim komediowych remiksów Cohena. Stare mechanizmy „wkręcania” niczego nieświadomych zwyczajnych Amerykanów (epitet to już niemal homerycki) jednak z czasem się wytarły, i nadeszła potrzeba czegoś nowego. Zamieszać miał „Dyktator” – to miał być zupełnie nowy komediowy beat. Historia generała admirała Aladeena z wyimaginowanej północnoafrykańskiej Wadiyi, amalgamatu Egiptu, Libii i Arabii Saudyjskiej, to już czysto fikcyjna opowieść, która zostaje „po tamtej” stronie granicy z rzeczywistością, choć komentuje to, co przez ostatnie lata działo się „po tej”. Aladeen stoi na czele północnoafrykańskiego kraiku, a swe życie poświęca szerzeniu idei antydemokracji. Jest ostatnim z tyranów, takich jak on dziś już nie ma (gdyby był didżejem, byłby orędownikiem płyt winylowych, wypieranych stopniowo przez nośniki cyfrowe). Także w jego przypadku podjęta zostaje próba detronizacji i zaprowadzenia nowych, kapitalistycznych i demokratycznych (w tej kolejności) porządków. Sam dyktator zmuszony do przywdziania szat incognito staje się, jak to u Cohena, insiderem w amerykańskim społeczeństwie. I jak to u Cohena – bo „Dyktator” wszystkie poprzednie wątki i pomysły spina, i nie stroni od trochę już zgranych i zdartych chwytów spod znaku „od gagu do gagu, a po drodze coś się wymyśli” – pojawia się również wątek miłosny. W międzyczasie wszelkie stereotypy dotyczące Arabów i Muzułmanów, feministek i ekologów zostają na liście odhaczone. I choć jest kilka dobrych kawałków (jak mowa, w której Aladeen zestawia ze sobą dwa ustroje) na dłuższą metę coś tu jednak nie gra.

Może to wina przekombinowanego scenariusza (lista płac jest niezwykle długa)? A może braku tajemniczego elementu granicznego znanego z poprzednich filmów Cohena? Wtedy zastanawialiśmy się, czy to już aktorzy, czy jeszcze zwykli ludzie? Czy Pamela Anderson naprawdę pozwoliła narzucić sobie ten worek na głowę? (Pozwoliła.) Tutaj nie ma się nad czym zastanawiać. To bez wątpienia są aktorzy, hollywoodzkie sławy, koledzy i koleżanki Sachy Barona, a nie zwykli ludzie poznani w drodze przez Borata czy Brünona. Pytanie brzmi raczej: co tu w ogóle robi Edward Norton i dlaczego się zgodził na to cameo, które absolutnie nic nie wnosi i nawet nie jest śmieszne? Pozostaje stary zgrany slapstick i sprośne żarty, przez większość czasu ekranowego tak suche, że zaiste do kinowego biletu przydałby się bonus w postaci szklanki wody.

Czyżby narewolwerowany rewolwer Sachy Barona-Cohena rozrewolwerował się? Czyli: czyżby Baron-Cohen z Andy'ego Kaufmana stał się Adamem Sandlerem komedii? W recenzjach po tamtej stronie oceanu pojawiały się określenia takie jak „sandleryzacja” kariery Barona-Cohena. Jej synonimem byłby stopniowy spadek komediowej formy, odejście od tej intelektualnej strony na rzecz klimatów spod znaku „Wampirów i świrów” (czytaj: absolutne dno). Adam Sandler, kiedyś król komedii, dziś zbiera Złote Maliny za fatalny „Jack i Jill”. Sandler próbuje odzyskać swój status, otaczając się młodszymi komikami. Otwarcie przekazuje schedę Andy'emu Sambergowi znanemu z Saturday Night Life i grupy The Lonely Island. Tytuł ich wspólnego filmu „That's My Boy” (ang. „M&´j chłopiec” albo „Mój synek”, premiera w USA w czerwcu 2012), gdzie Sandler gra niedojrzałego ojca, który potrzebuje pomocy syna (Samberga), by stanąć na nogi, mówi chyba sam za siebie. Już wcześniej, w filmie „Funny People” (2009), jego bohater brał pod skrzydła początkującego komika, w którego wcielił się... Seth Rogen. Może i dla Baron-Cohena już nadszedł czas na lifting, to znaczy remiks? Może potencjał jego komedii wcieleniowych się wyczerpał i potrzebny byłby nowy pomysł na siebie?

Cohen w tak zwanej „własnej osobie” deklaruje w wywiadach, że nigdy nie liczy na to, że jego filmy ktokolwiek przyjdzie obejrzeć. Czy to szczera skromność (mówi to Cohen, a nie zarozumiały wannabe-gwiazdor Brüno), czy kolejna warstwa dowcipu i prowokacji – trudno do końca stwierdzić. Dziś już trudno stwierdzić, gdzie w tym przypadku kończy się remiks, a zaczyna oryginał. Pewne zaś jest to, że do arsenału środków, fragmentów i sprawdzonych inspiracji, z których czerpie, przydałoby się dorzucić garść nowych. Owszem, lubimy te kawałki, które doskonale znamy, ale nawet najlepszy remiks odsłuchiwany po raz enty ma prawo się znudzić. A wtedy z playlisty zniknie na zawsze Booyaka Alego G, czy hymn „Kazachstanu” w wersji Borata, a trafi piosenka „That Joke Isn't Funny Anymore”* The Smiths.

* Ten żart już nie śmieszy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.