„Tron: Dziedzictwo”,
reż. Joseph Kosinski

Kaja Klimek

Film „Tron: Dziedzictwo” jest jak wczesna muzyka techno rodem z Detroit – odarty z ozdobników, zimny, minimalistyczny, rozświetlony gdzieniegdzie ostrym światłem

Jeszcze 1 minuta czytania


Mocniej, lepiej, szybciej, potężniej – te cztery przymiotniki (ang. harder, better, faster, stronger) to tytuł jednej z piosenek Daft Punk ze świetnej płyty „Discovery” (2001). Ich zaletą jest to, że określają w pełni, czym „Tron: Dziedzictwo” jest i czym różni się od „Trona” AD 1982. Wtedy było mocno, dobrze, szybko i potężnie. Teraz niby jest tak samo, ale bardziej pod każdym względem. Niby wszystko na swoim miejscu, ale zostało poprawione, udoskonalone, podrasowane. Jednym słowem – system zaliczył potężny upgrade.

Intro „Dziedzictwa”, które toczy się jeszcze w rzeczywistym świecie, trwa kilkanaście minut. Przyda się mniej zaawansowanym użytkownikom, którzy grają w „Tron” po raz pierwszy. Zaawansowanym wyda się nudnawe i zbędne – marzy im się, by na ekranie wyświetlił się znajomy napis SKIP THE INTRO? YES/NO. Przecież doskonale wiemy, że Sean (Garrett Hedlund o twarzy Bartosza Obuchowicza) sobie poradzi. Nie musi skakać na spadochronie i walczyć z systemem, ścigać się z policją na motocyklu, przenosić gry na teren miasta, byśmy wiedzieli, że to on jest graczem. Nazywa się Flynn i choć nie rzuca średnio-błyskotliwymi żartami w najmniej odpowiednich momentach jak ojciec (Jeff Bridges), predyspozycję do grania ma w genach. Nareszcie upragniony transfer, przepisanie na tkankę pikseli i trafiamy do The Grid. Efekt jest oszałamiający. Oto jesteśmy w cybernetycznym tolkienowskim Mordorze. Po chwili zaskoczenia i przeskoku świadomości na poziom „tak, to dzieje się naprawdę”, jak Flynn Junior intuicyjnie wiemy, jak się w tym nowym świecie poruszać. Choć dużo się tu zmieniło, jest mroczniej, niebezpieczniej, to nie plac zabaw. Gry miejskie się przydadzą, bo teraz rozpoczynają się prawdziwe techno-igrzyska.

„Tron: Dziedzictwo”, reż. Joseph Kosinski.
USA 2010, w kinach od 31 grudnia 2010
Guru nowych mediów Lev Manovich pisał, że obecność komputerów w nowym kinie, nagminnie używającym cyfrowych efektów, była do pewnego momentu starannie ukrywana. „Tron: Dziedzictwo” udowadnia, że te czasy w kinie głównego nurtu ostatecznie się skończyły. Przyszłość jest teraz i należy do techniki 3D. Rok temu James Cameron opowiedział przy jej użyciu pierwszą wielką historię, a latem 2010 „Resident Evil 4” wykorzystał dobrodziejstwa trzech wymiarów, sprawnie łącząc je z poetyką komputerowej platformowej strzelanki (mocno upraszczając – więcej akcji, mniej fabuły). „Tron: Dziedzictwo” idzie dalej. Film Josepha Kosinskiego do minimum redukuje fabułę, informując: „Tak, jestem wydmuszką. Za tym kaskiem nic nie ma”. Przypomina się chwytliwa myśl François Lyotarda o końcu wielkich narracji.

Kosinski otwarcie serwuje naciąganą historyjkę, osią czyniąc nie aspirującą do emocjonalnej głębi relację syna i cudem odnalezionego ojca, skontrowaną konfliktem między bogiem (Papa Flynn) a demiurgiem (Clu – prawdziwy majstersztyk F/X). To naprawdę mała, maleńka narracja. I dobrze. Nie o nią tu chodzi, tak jak nie chodziło o nią trzydzieści lat temu. Kwintesencją nie-fabularności jest postać Castora (koncertowa rola Michaela Sheena), która absolutnie nic nie wnosi – jest czystą formą, gadżetem ze świata Ziggy’ego Stardusta – doskonale wizualnie komponuje się z całością, ale służy jedynie do ozdoby, jak świetlna laska, którą wymachuje. Mówią tu o nim, że jest przewodnikiem, ale jakoś nikomu nie wskazuje żadnej drogi. Bo nie o drogę bohatera, czy metafizyczny wymiar cyberprzestrzeni tu chodzi. Kto tego szuka, powinien raczej sięgnąć do prozy Williama Gibsona. Tu zasadą jest: patrz i słuchaj, rozkoszuj się wizualno-dźwiękową ucztą. Mimo pierwszoplanowej pozycji formy, film pozostaje dziedzictwem pierwszego „Trona” i estetyki „mniej znaczy więcej”. „Dziedzictwo” w dalszym ciągu jest jak wczesna muzyka techno rodem z Detroit – odarte z ozdobników, zimne, minimalistyczne, rozświetlone gdzieniegdzie ostrym światłem. Uniwersum „Trona” realizowało i realizuje idee minimalizmu z lat 80. podsumowane przez muzyków New Order słowami „wszystko schudło”.

 

„Dziedzictwo” to też kolejny w korowodzie filmów, które sferę ścieżki dźwiękowej oddają w ręce muzyków spoza OST-biznesu. Daft Punk, duet miłujący technologię i formę, ideologicznie bliski konfliktowi człowiek vs. maszyna to wybór doskonały. Oni naprawdę „walczą dla użytkowników” (dla przypomnienia: słowa „I fight for the users” to jedna z bardziej znanych kwestii programu Tron w pierwszym „Tronie”). Muzyka „mocniej, lepiej, szybciej” potężniej spaja się z obrazem, klasyczne hollywoodzkie smyczki zostają zepchnięte w tło, a z głośników dudnią (kolejne błogosławieństwo IMAX-u) syntezatory i beat-maszyny doskonale zgrywające się z dynamicznymi wyścigami motocykli i starciami na dyski danych.

Trailer głosił, że „Tron: Dziedzictwo” tylko w wybranych kinach będzie wyświetlany w 3D. Ale już zapowiadany na marzec marvelowski „Thor” (reż. Kenneth Branagh, to nie żart) ostatecznie dokonuje zmiany warty. Jego trailer zapowiada, że 3D to norma, a kopie w pradawnej technice 2D będzie można obejrzeć jedynie w wybranych kinach. Prawda czasu, prawda ekranu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.