P jak Przesada,  G jak „Glee”

P jak Przesada,
G jak „Glee”

Kaja Klimek

Twórcy „Glee” wykorzystali wszystkie najpopularniejsze wątki i zrobili serial o szkolnym klubie piosenki w prowincjonalnym amerykańskim liceum. Sprawdźmy listę obecności. Młodzi? Są. Śpiewający? Są. Amatorzy? Są. Trafiony zatopiony

Jeszcze 3 minuty czytania

„Piosenka jest dobra na wszystko”, a „śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”. Nic dodać nic ująć. Może jeszcze tylko radosny wykrzyknik: !

W tych dwóch klasycznych cytatach z piosenek, których tematem jest śpiewanie piosenek właśnie, de facto zamyka się dyskusja. Jej przedmiotem mógłby być serial „Glee”, w Polsce obecnie emitowany na kanale Fox HD. Zatem nie siląc się na oryginalny początek tekstu, na chwytliwą koncepcję, która przykuje uwagę czytelnika i zainteresuje go na tyle, by nie porzucił lektury i nie przepadł mi gdzieś w odmętach internetu, stawiam na prostotę i sięgam po to, co nasuwa się naturalnie. Bo my tu w Polsce, kiedy myślimy o śpiewaniu nie do końca profesjonalnym, mamy przed oczami występ Jerzego Stuhra, który śpiewa o tym, że „czasami człowiek musi inaczej się udusi”; że „lubi piosenki różne inne dźwięki”. Tak już jest.

Twórcy „Glee” po pierwsze lubią piosenki różne, a po drugie świadomi są, że widzowie zgromadzeni przed telewizorami również. W pełni zgadzają się z tym, że odpowiedź na wszelkie bolączki tego świata kryje się w piosence. Ryan Murphy, Brad Falchuk i Ian Brennan, nie siląc się na wymyślność, stawiają na prostotę. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Nie przeszkadza im to wpisywać się jednocześnie w popularny nurt programów typu „Idol” czy „X-Factor”, w których amatorski śpiew (przynajmniej w założeniu) odgrywa pierwszoplanową rolę. Ale twórcy serialu odrobili również lekcję z praw rządzących rynkiem i wiedzą, że do odniesienia sukcesu potrzebne jest działanie w duchu złotego prawa kultury popularnej – dla młodych, o młodych i przez młodych. Ryan, Brad i Ian zebrali wszystkie wątki i zrobili serial o szkolnym klubie piosenki w prowincjonalnym amerykańskim liceum. Sprawdźmy listę obecności. Młodzi? Są. Śpiewający? Są. Amatorzy? Są. Trafiony zatopiony: miliony fanów na całym świecie, mnóstwo nagród, setki sprzedanych płyt ze ścieżką dźwiękową. Bono i U2 marzą o takim zasięgu.

Szkoła to piekło? Zaśpiewajmy o tym!

Serialowe liceum gdzieś w stanie Ohio, jak to liceum ma w zwyczaju, to nie tylko miejsce zdobywania średniego wykształcenia, ale również szkoła przetrwania. Pole niekończącej się bitwy o popularność, a jednocześnie giełda, na której wartość akcji zmienia się jak w kalejdoskopie. Ci, którzy mają słaby arsenał, tudzież marny pakiet akcji, muszą liczyć się z wykluczeniem i spadkiem na szary koniec tabeli. O tym, że mamy tu do czynienia z wzorcowym (czytaj: stereotypowym) amerykańskim liceum, a może nawet z ideą amerykańskiego liceum jako takiego, świadczy prosta zasada rządząca tym światem: nie jesteś sportowcem – jesteś loserem, więc spadaj. Nie-sportowcom pozostaje zatem jedynie oddanie się własnej, wykluczonej tak jak oni sami, pasji. Tak się składa, że na drugiej szali licealnej wagi popularności w tym wypadku nie znajdują się nauki ścisłe, lecz muzyka. Rewersem monety nie będą więc chuderlawi nerdzi w okularach (jak w „Zemście frajerów”), lecz rozśpiewani i roztańczeni glee-loserzy o przeładowanych charakterystykach: adoptowana córka pary gejów-Żydów (Rachel), pulchna Afro-Amerykanka (Mercedes), jedyny szkolny gej, który się tego nie wstydzi (Kurt), jąkająca się Azjatka (Tina), oraz przykuty do wózka nerd (Artie). Drużynowo nie mają sobie równych w walce z polityczną niepoprawnością w każdej możliwej formie, ale w starciu ze szkolnymi predatorami nie mają szans. Mają jednak wspólną pasję i to dla nich bezpieczną przystań stanowi szkolny klub piosenki.

O członkostwo w glee-klubie nie toczą się bynajmniej walki, nie ma wieloetapowych eliminacji jak do programu szukającego młodych talentów. Śpiewanie w ogóle nie jest cool, nie jest fajne i jedyne, gwarantuje to metka „przegrałeś w życie” oraz codzienna porcja wysokobrudzących i szczypiących w oczy napojów wylewanych na głowę. Wiara w wyjście z grupy i awans do pierwszej ligi jednak tli się w sercach szkolnego planktonu. Żeby wygrać, trzeba grać – stąd udział w konkursie na najlepszy klub w regionie i szansa na wejście do krajowej czołówki. Dzieciaków jest jednak za mało, dlatego Will Schuester, obrotny nauczyciel hiszpańskiego i opiekun kółka w jednym, podstępem ściąga do niego szkolnych predatorów – futbolistów i czirliderki. Wybór zaskakujący, ale jak się później okaże, tak naprawdę każdy jest w głębi duszy trochę loserem, a członkostwo w klubie wewnętrznemu loserowi pozwala wyśpiewać ową prawdę. Uwolnij swojego wewnętrznego losera, on także jest kimś wyjątkowym – chciałoby się rzec.

Jaka to melodia? Fajna!

Przekuwanie niefajności w fajność (i odwrotnie) odbywa się tu nie tylko na poziomie postaci, ale przyjmuje formę obróbki śpiewanych piosenek. Mr Shue, opiekun chórku, oprócz fryzury bezlitośnie wyszydzanej przez trenerkę czirliderek i główną antagonistkę – Sue Sylvester (fenomenalna Jane Lynch), ma równie charakterystyczny gust muzyczny. Piosenki, które proponuje uczniom, to albo musicalowe evergreeny, albo wykopane gdzieś z odmętów niepamięci „ejtisowe”, dawno uznane za czerstwe i aż nazbyt radiowe rzeczy w stylu utworu Journey „Don’t stop beliving” albo „Alone” w wykonaniu Heart, i tak dalej na podobnej nucie. W rękach muzycznych producentów serialu oraz zaangażowanych emocjonalnie młodocianych wokalistów niemożliwe staje się możliwe: niefajna muzyka staje się muzyką fajną. A to tak pięknie się zgrywa z ideą serialu. Choć pojawiają się zgrzyty: lukrowana wersja Rolling Stones, wygładzone Queen, czy o ironio niemal disnejowski „Loser” Becka – aż nazbyt oczywisty wybór. Misja gdzieś się rozmywa, a po najlepszym chyba odcinku pt. „Power of Madonna” – zaczyna zanikać, by w drugim sezonie rozwiać się zupełnie w odcinku-hołdzie dla Justina Biebera.

Bardziej interesujące niż sama akcja serialu, która raz toczy się wartko i spójnie, by za chwilę gdzieś zagubić się w meandrach piosenek, jest to, jak to wszystko jest zrobione. „Glee” od początku było przesadne, zawsze było „bardziej”. Mam na myśli przesadne napakowanie odcinka wydarzeniami i wątkami, przesadne podwyższenie tonacji każdej piosenki tak, że kiedy ją słyszymy i chcemy sobie podśpiewać (kto tego nie robi?), nie jesteśmy w stanie, choć w duecie z radiem szło nam doskonale. Także emocje są przesadne. Teatralne – to dobre słowo, gdyż czy to radość, czy smutek, są one tak wyraźne, że widać je nawet z ostatniego rzędu. Słodycz jest tak słodka, a łzy tak słone, że synestetycy mogą mieć problem z dojściem do siebie po obejrzeniu odcinka.

To czarno-biały świat, rzeczownik „niuans” nie figuruje w słowniku jego twórców. W tym przerysowanym uniwersum nawet niedostatki scenariusza, trochę marionetkowe postacie, które zdają się czasem nie pamiętać tego, co działo się dwa-trzy odcinki temu, wątki romantyczne, które przecinają się równie dowolnie, jak w „Modzie na sukces” – to wszystko jest więcej niż satysfakcjonujące, kiedy pozostaje w nawiasie, z dodanym do niego wykrzyknikiem. Bo choć tytuł wcale nie brzmi „Glee!”, ów znak eksklamacji nieustannie nam towarzyszy. Wszystko jest w porządku dopóki wiemy, że twórcy puszczają do nas oko i dają porozumiewawczego kuksańca, mówiąc „wiecie, to tak właśnie ma być, ta egzaltacja jest zamierzona!”. Wierzymy im, bo przecież chcemy tych piosenek, chcemy tych emocji, chcemy być trochę na wyrost czarowani i wzruszani. Z wykrzyknikiem.

Z czasem, a już na pewno w drugim sezonie, skuteczność tego zabiegu maleje, a każdy odcinek wydaje się tym już naprawdę ostatnim. A jednak wracamy, mówiąc sobie, że to już tylko dla Sue Sylvester i jej ostrego żartu. Potem zaczynamy przewijać piosenki śpiewane przez Rachel (zawsze z zaciśniętymi piąstkami i zamkniętymi oczyma – jak u prawdziwej divy, jak u Celine Dion). Powoli milknie dyskusja ze stereotypami i ich przełamywanie, zaczyna się nieudolna i siląca się na ironię gra z konwencją. Przestajemy darzyć sympatią centralne postaci (pierwotnych loserów) i coraz bardziej lubimy te stojące z boku, które glee-klub traktują trochę jak zesłanie: niegdysiejszych prześladowców – Santanę, Brittany czy Pucka. Ale potem zaczynamy przewijać… A to już oznacza koniec imprezy. Dziękuję, dobranoc.

Podkręć na 11!

„Glee” przywodzi mi na myśl łże-dokument Roba Reinera „This is Spinal Tap”. To historia fikcyjnego zespołu heavy czy raczej power-metalowego w typie wczesne Bon Jovi/Manowar (wielkie tapirowane fryzury, małe skórzane spodnie), który po jednej dobrej płycie nieprzerwanie zjeżdża w dół po stoku ośmiotysięcznika popularności. To z tego filmu pochodzi sformułowanie „podkręć na 11” (w dziesięciostopniowej skali). Muzycy Spinal Tap zamówili dla zespołu specjalne wzmacniacze, których używają na scenie. Ich skala rozpina się od 1 do 11, gdyż 10 to jak dla nich niedostatek mocy. Gitarzysta retorycznie pyta twórcę łże-dokumentu: „Co dalej, kiedy już podkręcisz na 10? Dalej nie ma nic. Stajesz nad przepaścią. I potrzebujesz dodatkowego uderzenia energii, żeby pójść o krok dalej. Po to jest 11”. Jeśli podkręcisz na 11, trafisz właśnie do świata „Glee”.

W Polsce serial nie jest wyświetlany w ogólnodostępnej telewizji. Poudawajmy więc przez chwilę, że internet nie istnieje i umówmy się, że czekamy właśnie na jego polską wersję, którą oglądać będą mogli wszyscy. Nie została ona bynajmniej zapowiedziana, lecz wszystko może się zdarzyć, bo wszelkie franczyzy w polskiej telewizji mają się od lat doskonale. Puśćmy trochę wodze fantazji i pozwólmy sobie na chwileczkę zapomnienia. Podkręćmy na 11. Czyje piosenki musiałyby pojawić się w serialu? Budki Suflera? Papa Dance? A może święcąca tryumfy w latach 90. „Bania u Cygana”, bynajmniej nie do rana, lecz w wersji ugrzecznionej, do 23? Niewątpliwie gdzieś w połowie pierwszej serii musiałby się znaleźć odpowiednik hołdu dla Madonny. Szkolny (a może gimnazjalny – czyli gdzieś w tle odbywałoby się również rytualne spuszczanie głów loserów w toalecie) klub piosenki złożyłby hołd Beacie Kozidrak i zespołowi Bajm. Przesada? No jak to, przecież mówimy o „Glee”. Z wykrzyknikiem.



Serial „Glee” jest emitowany na kanale Fox HD w piątki o 21.00.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.