Scott Pilgrim kontra świat.  Wynik starcia 1:0 przez K.O.

Scott Pilgrim kontra świat.
Wynik starcia 1:0 przez K.O.

Kaja Klimek

Na film „Scott Pilgrim vs. The World” czekały przynajmniej trzy fandomy: fanów komiksu Briana Lee O’Malleya, fanów Michaela Cery i fanów reżysera Edgara Wrighta. Teraz doczekaliśmy się wydania na DVD!

Jeszcze 3 minuty czytania


Teraz już nareszcie wszystko jasne. Teraz już wiadomo, dlaczego Michael Cera przez lata kogokolwiek by grał, zawsze serwował widzom możliwie najbardziej uroczą wersję samego siebie. Czy to była wersja kalifornijska w serialu „Arrested Development”, wersja sportowo-przedwcześnie ojcowska w „Juno”, wersja na granicy dobrego smaku w „Supersamcu”, czy wersja zakochałem się, więc kupię mojej dziewczynie akordeon z zeszłorocznego łże-dokumentu „Paper Heart” (reż. Nicholas Jasenovec). Nie dziwi, że widzowie mieli powoli dosyć. Uroczość Michaela Cery zaczęła się przejadać, oskarżano go, że ciągle gra tę samą postać, że syndrom Bambiego, który w uroczy – a jakże! – sposób wykorzystuje, powoli przestaje być nie tylko uroczy, ale i przekonujący. Ale teraz już wszystko jasne. To wszystko było po to, żeby nastąpiła wielka kumulacja, by wszystkie te wersje zjednoczyły się ze sobą, składając na jedynego, najlepszego i obdarzonego ratingiem „awsome” (ang. zajebisty) Scotta Pilgrima.

Na film „Scott Pilgrim vs. The World” czekały przynajmniej trzy fandomy: fanów komiksu Briana Lee O’Malleya, fanów Michaela Cery i fanów reżysera Edgara Wrighta („Shaun of the Dead”, „Hot Fuzz”). To film, o którym ze względu na niezwykle długą, zmasowaną i jak śmiem przypuszczać – przesadnie drogą kampanię promocyjną zorganizowaną przez wytwórnię Universal – słyszało lub czytało wielu, a na pewno wielu użytkowników sieci i Facebooka. Dzięki mocno nakręconemu szumowi medialnemu film miał łatwo wskoczyć na szczyt amerykańskiego box office’u. Niestety, w dystrybucji kinowej w Stanach Zjednoczonych „Scott…” poniósł totalną klęskę, generując w pierwszy weekend wyświetlania mikry dochód i zajmując odległe piąte miejsce w rankingach. Nie takie wejście dla Scotta projektowano. Prawdopodobnie dlatego też w Polsce od kilku tygodni krążą plotki, że film, którego polską premierę zapowiadano na połowę listopada, w ogóle do dystrybucji w naszych kinach nie wejdzie. Smutno i szkoda, szkoda i smutno.

kadr z filmu „Scott Pilgrim vs. the World”Coś najwyraźniej poszło nie tak. Scott się nie przyjął za oceanem i zapewne nie będzie miał szansy przyjąć się w Polsce, kropka. Pozostanie mu drugie, być może nie wymarzone, ale też niekoniecznie gorsze, życie na DVD. Może któreś z odważnych wydawnictw komiksowych wyda go w Polsce – wydano oscylujące wokół tematu dojrzewania i muzyki „Zbyt cool, by dało się zapomnieć” Alexa Robinsona, wydaje się Mawila („Bend”, „Zostańmy przyjaciółmi”), więc dlaczego nie Scotta Pilgrima? Grunt zatem jest. Ale czy problem tkwi w samym filmie, jego scenariuszu czy reżyserii? W Polsce raczej się na masową skalę nie przekonamy, więc pozostaje gdybać, że częściowo zapewne tak, choć żywiołowe reakcje publiczności we Wrocławiu, gdzie film był pokazywany jako seans zamknięcia American Film Festival (radosne gwizdy, piski, oklaski, komentarze w trakcie, owacje na stojąco po projekcji) sugerują, że jest to film lubialny, że może się podobać i się podoba.

Zatem najpierw plusy. Na poziomie montażu Wright konsekwentnie nawiązuje do estetyki samego komiksu, wplata elementy animowane oraz kadry i rysunki z dzieła O’Malleya. Towarzyszą temu efekty dźwiękowe, przywołujące konwencje wczesnych 8-bitowych gier komputerowych w typie Super Mario Bros. Scott próbuje podrywać dziewczyny, opowiadając im czerstwe żarty o Pacmanie. Mamy tu przechodzenie kolejnych poziomów, czyli pokonywanie kolejnych koszmarnych eksów w drodze do celu – serca Ramony, ale także zdobywanie kolejnych baz w relacjach damsko-męskich. Jest również zbieranie itemów: nowych żyć, broni czy monetek. Są też – i to w dużej ilości – epickie sceny walki aż do K.O. rodem z automatów do gry (sama pamiętam taki z lat dziewięćdziesiątych, stał w osiedlowej wypożyczalni kaset wideo). To wszystko elementy znajomej nostalgii za rzeczami z tamtych lat. Ale to wszystko razem wzięte równie dobrze może być dla filmu minusem. Nie każdy z potencjalnych widzów – i za oceanem, i tu – pamięta bowiem lata dziewięćdziesiąte, gdyż zwyczajnie mógł być wtedy trzylatkiem i nie łapał się jeszcze w przedział wiekowy świadomie korzystający z ówczesnej popkultury, do której mocno film nawiązuje. Policzmy. Amerykanie urodzeni w momencie, gdy w Polsce kończył się komunizm, mają teraz ok. 20 lat. Pomijając nawet niekoniecznie czytelny znak jakości lat dziewięćdziesiątych, pewnie i tak poszliby do kina obejrzeć, jak to Scott Pilgrim mierzy się ze światem, bo film ten spełnia wiele przesłanek, by być cool. Jeśli tylko konwencja przypominająca trochę musical (pojawia się problem/konflikt – cóż z nim zrobić? – może najpierw o tym zaśpiewajmy), w którym piosenki zostają zastąpione przez sceny walki, nikomu w zabawie nie przeszkodzi.

Kolejną rzeczą jest właśnie fajność, która w oczach potencjalnych widzów może cechować całość oraz poszczególne elementy na nią się składające. Nikt nie lubi fajności, która niebezpiecznie balansuje na granicy fajności na wyrost, fajności wydumanej, którą nazwać by można tutaj właśnie hipsterstwem. Sami „prawdziwi” hipsterzy nie lubią hipsterstwa. Żaden hipster nie nazwie siebie hipsterem, bo w tym samym momencie przestałby nim być. Hipsterstwo jest zatem nieuchwytne jak tao w chińskiej filozofii – woli pozostać nienazwane. Nie zmienia to faktu, że Michael Cera wprost nazywany jest hipsterem. Również Scottowi zaocznie przypisany zostaje atrybut fajności. Także granie w zespole może być fajne, ale też hipsterskie, a już na pewno może na ten zarzut narazić się granie w indie-zespole w Toronto, w Kanadzie, w koszuli w kratę i śpiewanie piosenek o tym, że życie jest złe, a ja jestem tak bardzo samotny. „Scott Pilgrim vs. The Word” w tym ujęciu może zostać uznany za film o hipsterach i dla hipsterów. Czy dla hipsterów? Może. Jednak pojawia się tu pewne ale – przesadny medialny szum, któremu hipsterowi nie wypada dać się omamić. Większym lansem staje się niepójście do kina niż pójście. Ten wybór przyjmuje postać wyboru moralnego, tak zwana młodzież niezależna i alternatywna, poszukująca oryginalności (jakkolwiek to brzmi) takich rzeczy po prostu nie robi. Od popkultury odwraca się raczej w stronę Jeana-Luca Godarda czy kina transgresji. Universal zatem najzwyczajniej w świecie przesolił – nie pozwolił nikomu odkryć „Scotta Pilgrima” na własną rękę, lecz niemal na siłę przez rok wciskał go amerykańskiej publiczności. Ktoś tu nie odrobił lekcji dotyczącej marketingu: reklamowanie czegoś jako fajnego element fajności tej rzeczy zasadniczo odbiera. Czy to film o hipsterach? Może, ale za to jaki uroczy.

kadr z filmu „Scott Pilgrim vs. World”Reasumując: przesyt promocji, podejrzenia o apologię hipsterstwa oraz nawiązania do zamierzchłych lat dziewięćdziesiątych mogą być minusami przesłaniającymi plusy filmu. Nie będą jednak w stanie przesłonić świetnych ról młodych aktorów i nie mam na myśli jedynie Michaela Cery. Ten podołał wyzwaniu i to naprawdę wielkie pozytywne zaskoczenie. W roli Scotta nareszcie wskoczył na kolejny poziom i to, co do tej pory wydawało się niemożliwe, stało się możliwe – zaczął operować swoim wrodzonym urokiem w sposób  ironiczny („Jestem taki samooootny”). Moi faworyci to Kieran Culkin w roli Wallace’a Wellsa – sarkastycznego współlokatora Scotta (rating: 7.5/10) i czarująca Ellen Wong jako Knives Chau (rating: totalnie szalona), licealistka, z którą Scott chodził przed Ramoną Flowers. I oczywiście lider zespołu Stephen Stills (rating: utalentowany), między innymi dlatego, że Markowi Webberowi udało się wyglądać niemal dokładnie tak, jak postać z komiksu O’Malleya. Tak, właśnie tak to działa, bo również w przypadku tej, jak i każdej innej adaptacji komiksu, nieuchronnie uruchomia się mechanizm porównywania i fantalku, czyli poddania filmu bardzo krytycznej ocenie pod kątem tego, co w komiksie było lepsze. Znane adaptacje komiksów Alana Moore’a – jak „V for Vendetta” (reż. James McTeigue, 2006) czy „Liga Niezwykłych Dżentelmenów” (reż. Stephen Norrington, 2003) przeszły ową weryfikację niepomyślnie, a po ich realizacji wydawało się, że sam pomysł przepisywania jednego medium wizualnego – jakim jest przecież do pewnego stopnia komiks – na inne jest skazany na porażkę. Adaptacje „Sin City” Franka Millera (2005, reż. Miller oraz Robert Rodriguez) czy „Spirita” Willa Eisnera (reż. ponownie Frank Miller, 2008) – niezwykle wierne poetyce komiksu (niemal dokładne odwzorowywanie kadrów na ekranie) na poziomie wizualnym – przełamywały ten schemat, choć w ich przypadku ze względu na osobę reżysera – króla amerykańskiego komiksu – o tradycyjnej filmowości raczej nie ma mowy.

„Scott Pilgrim vs. the World”, reż. Edgar Wright,
Kanada, USA, Wielka Brytania 2010.
Na DVD od 10 lutego 2011
Film Wrighta również pod tym względem nie rozczarowuje, bo wydaje się w złotych proporcjach łączyć dobrze rozumianą komiksowość z filmowością, okraszając je poetyką gier komputerowych. Oczywiście, zarzucać by Wrightowi można, co byłoby przejawem tradycyjnego biadolenia komiksowego geeka, że okroił historię, spłaszczył psychologię postaci Scotta i Ramony, ściągając im z ramion plecak negatywnych doświadczeń, trochę złagodził postacie Knives i Wallace’a, przykroił postać Kim Pine (doskonała Alison Pill), a sześciotomową całość skrócił do zaledwie dwóch godzin. Ale trochę powagi. To, z czym mamy tu do czynienia, to kawał dobrej roboty twórcy, który sam jest wielkim fanem Scotta Pilgrima. I który najwyraźniej sam chciałby mieć 20 lat, grać w zespole i zamieszkać na przedmieściach Toronto. Ja też bym chciała.

Ps. Nie mogę nie nawiązać do mojego wcześniejszego tekstu poświęconego fenomenowi Michaela Cery, gdyż film Wrighta zamyka trzy kwestie, które wtedy mnie nurtowały, a w czerwcu musiały pozostać bez odpowiedzi.

  1. Tak, Michael Cera śpiewa i oczywiście jest w tym uroczy. Grywa też na gitarze (vide: „Paper Heart”, reż. Nicholas Jasenovec, 2009)
  2. Tak, bycie nie-cool, deklarowane przez Michaela Cerę, rzeczywiście okazuje się najbardziej cool.
  3. Nie, Michael Cera w starciu ze światem nie zawiódł.

span class=


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.