„Resident Evil: Afterlife”,
reż. Paul W.S. Anderson

Jakub Socha

Kolejna cześć „Resident Evil” jest jeszcze gorsza niż poprzednia. Niektórzy piszą, że to szczere kino, może i tak. Mnie ten rodzaj szczerości jednak w ogóle nie bawi

Jeszcze 1 minuta czytania


Zanim w ostatniej scenie zabrzmi mroczna piosenka zespołu Tool, zanim otrzymamy szczere zaproszenie, by przybyć do kina na kolejny sequel, swoje trzeba wycierpień. Niby film trwa tylko półtorej godziny, ale i tak boli. Alice (Mila Jovovich), jednoosobowa armia, która wypowiedziała otwartą wojnę wrednej korporacji Umbrela, powraca po raz czwarty. Znów fruwa, robi fikołki i salta, równocześnie machając samurajskimi mieczami i strzelając z dwururki. Tym razem wszystko zaczyna się w podziemnej siedzibie złych ludzi. Wystrój pomieszczenia jest stylowy, garderoba też niczego sobie. Ciemne mundury, błyszczący ciemny lateks, bardzo ciemne okulary, równie ciemne typy. Czarne hełmy, czarne, prostokątne tarcze, czarne podłogi i dla kontrastu białe ściany. Na czarno ubrani ludzie, ich czarne spluwy. Białe ekrany, białe klawiatury. Dużo szyb. A wszystko monumentalne, podniosłe. Zimny marmur, zimna stal. Zimne dranie, które zabijają bez wytchnienia i bez mrugnięcia. Wyziębiony świat bez emocji. Estetyka rodem z państwa totalitarnego, moralność w sumie też. Pięknie ilustruje to jeden kadr, gdzieś z końcówki filmu, w których dwójka dobrych bohaterów – filmowanych z dołu, żeby wyglądało odpowiednio groźnie – z dziką satysfakcją ładuje cały magazynek w głowę tego złego. Te ich wypięte piersi, nogi na jego klacie i te błogie uśmiechy budzą rzeczywiście dość mieszane uczucia.


„Resident Evil: Afterlife”, reż. Paul W.S. Anderson.
USA 2010, w kinach od 10 września 2010
Ale po kolei, po spektakularnej rozwałce Alice wsiada do samolotu i leci na Alaskę. Stamtąd zgarnia jedną dziewczynę (przyjaciółkę z poprzedniej części, która cudownie i przypadkiem odnalazła się) i wraz z nią rusza Los Angeles na ratunek (Alice widocznie tak jak my kocha amerykańśkie kino). A Los Angeles w ogniu. Ogólnie – masakra. Kilku ocalonych, zabarykadowanych w więzieniu (towarzystwo ładnie skontrastowane: gwiazda koszykówki, wredny producent filmowy, niespełniona aktorka, potulny asystent), a w koło nich rój zobmiaków. Jest materiał do zmiażdżenia, rozszarpania, rozstrzelania. Reguły są proste – obcy to mięso armatnie, bezmyślne i bierne, gotowe, by przyjąć śmierć. Poboczni bohaterowie – w sumie też gotowi na to, by pożegnać się ze światem, scenarzysta i reżyser bez najmniejszych sentymentów poświęcają ich życie, oczywiście nie w imię jakiś wyższych celów, tu chodzi raczej o podtrzymanie atmosfery powszechnego zagrożenia, atmosfery, bądźmy szczerzy, raczej lichej, bo wiadomo przecież, że tym, którzy grają pierwsze skrzypce włos z głowy nie spadnie. Powód jest prosty – trzeba zachować jakąś, choć minimalną ciągłość, ktoś w następnej części grać musi. Tak więc żadnych niespodzianek. Z góry wiadomo, kto przetrwa, a kogo zjedzą robaki. Chodzi o to, by były trupy. A że wszystko jest w 3D to jeszcze lepiej – mięso, ludzkie i nieludzkie, które leci w stronę widza to mroczny przedmiot pożądania, wręcz trzeba się starać, by go zdobyć.


Alice po drugiej stronie lustra, za fasadą zbrodniczego systemu, kreuje kolejne zbrodnie. Ubabrana krwią po łokcie, wściekła, zmęczona i doskonale umalowana, ciągle chce więcej. W tym pragnieniu czuje się jak w domu. Ja do niego już więcej nie zamierzam zaglądać. Co za dużo, to niezdrowo. Po co w ogóle oglądać film, w którym wszystko jest pretekstowe i zarazem jest pretekstem dla kolejnych mordów? Po to, by zaspokoić swoje pragnienie? No dobrze, ale pragnienie czego? Zemsty? Przecież tu nie chodzi nawet o zemstę. A o co? Naprawdę nie wiem. Może o rozrywkę? „Resident Evil: Afterlife” i na tym polu się nie sprawdza, jest to film naprawde piekielnie nudny.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.