Wilk jest łysym jazzmanem. Ubiera się na czarno, czasami nosi na głowie stylowy kapelusz. Wygląda na wysportowanego, ma niezłe bicepsy. Pracuje w prestiżowym konserwatorium, gdzie kieruje bandem złożonym z najlepszych studentów uczelni. Nikt mu nawet nie próbuje podskoczyć, taki budzi respekt. Owieczka jest perkusistą, w szkole nie ma przyjaciół, raczej podpiera ściany: zwykły, utalentowany, ambitny chłopiec. Pochodzi z rozbitego domu (matka odeszła dawno temu, ojciec jest niespełnionym pisarzem, fanem żelek i popcornu). W przyszłości chce być jak Buddy Rich, dlatego stara się dostać do drużyny wilka. Ćwiczy po nocach, wylewa siódme poty, aż w końcu zostaje zauważony. Początki nie zapowiadają niczego złego. Profesor podchodzi w przerwie do chłopca, bierze go pod rękę, wypytuje o rodzinę, dodaje otuchy, mówi: poradzisz sobie, mój ty zuchu, mój ty mały Mozarcie. A potem, przy pierwszej pomyłce rytmicznej owieczki, wilk rzuca jej się do gardła. Bluzga, wrzeszczy, obraża ją oraz jej rodzinę. Ofiara umiera ze strachu, trzęsie się jak galareta, napastnik jednak nie zamierza przestać.
Wilka, w filmie nazywanego Fletcherem, gra J.K. Simmons. Gdyby kręcili remake „Full Metal Jacket”, to właśnie jemu powinna przypaść rola sadystycznego sierżanta Hartmana. Jest coś w oczach i postawie Simmonsa, co sprawia, że widzi się w nim od razu wojskowego, kierowanego obsesją na punkcie kontroli, autorytarnego czubka, domagającego się całkowitego posłuszeństwa, dręczącego słabszych z wyraźną przyjemnością. W jego oponenta, niejakiego Andrew, wciela się Miles Teller, młody amerykański aktor. Jest w tym chłopaku coś ciekawego, coś, co odróżnia go od większości innych młodocianych gwiazdorów. Nie wygląda ani na geeka, który zbladł od ciągłego siedzenia przed konsolą, ani na umięśnionego surfera, który oprócz fal lubi jeszcze tylko siłownię i gabinet kosmetyczny. Teller ma delikatną buzię, ale ma na tej delikatnej buzi całkiem pokaźne blizny, wyglądające jak pamiątka po dobrej bójce albo poważnym wypadku. „Whiplash” opiera się całkowicie na Simmonsie i Tellerze, na konfrontacji dwóch granych przez aktorów postaci. Z jednej strony tyran, z drugiej strony młody, wrażliwy chłopiec, który jednak, gdy ktoś mu mocno przyłoży, prędzej czy później odda. Czekamy na ten cios i równocześnie śledzimy kolejne formy upokorzenia.
Jest widowiskowo, jest właśnie jak w kinie. Latają krzesła, Fletcher wyrzuca z siebie coraz bardziej wymyślne wiązanki przekleństw, Andrew coraz mocniej zaciska dłonie na pałeczkach. Leje się krew, leją się łzy, ubrania robią się mokre od potu. Młody reżyser, Damien Chazelle, umie przykuć uwagę i podkręcić tempo. W niewielu filmach robienie muzyki wygląda równie efektownie. Tu przypomina ono pole bitewne. Ma to swoje wady, ale trzeba przyznać, że dobrze oddaje ducha całości. W „Whiplash” Chazelle rozwija pomysł z krótkometrażówki, którą nakręcił w 2013 roku. Nosiła ona ten sam tytuł, opowiadała w gruncie rzeczy o tym samym, występował w niej już nawet J.K. Simmons. Takie pomysły rzadko się udają, długometrażowy „Whiplash” jest tego najlepszym przykładem. O ile jeszcze wątki poboczne (dziewczyna poderwana w kinie, rodzina, która dużo bardziej niż jazz lubi futbol amerykański) zgrabnie osadzają Andrew w świecie, z którego chce się wyrwać oraz błyskawicznie odsłaniają słownik komunałów i stereotypowych marzeń o byciu artystą, jakie wypełniają serce i głowę młodego perkusisty, o tyle rdzeń filmu, czyli konfrontacja dwóch indywidualności, się zwyczajnie przegrzewa. Gdzieś po godzinie wyczerpują się Chazelle’owi dobre pomysły i ucieka się do dość kuriozalnych atrakcji, a potem jeszcze poświęca sens dla puenty (film, który gloryfikuje pracę nad sobą, kończy się tak, że człowiek wychodzi z kina z poczuciem, że ważniejsze od pracy są jednak wakacje).
Jednak nie wątpliwe rozwiązania dramaturgiczne przeszkadzają najbardziej w „Whiplash”, te można by jeszcze młodemu scenarzyście i reżyserowi wybaczyć. Problematyczne, a nawet całkiem skandaliczne jest to, że film próbuje nas usilnie przekonać, żebyśmy pokochali tyranów, którzy kryją się pod maską autorytetów. Jim Jarmush lubił powtarzać w wywiadach: „Nigdy nie pozwoliłem, żeby szkoła przeszkodziła w mojej edukacji”. Wojciech Marczewski powiedział z kolei kiedyś: „Nigdy nie ufałem nauczycielom i księżom, bo im zawsze się wydaje, że mają rację”. Obaj trafiali w sedno. Edukacja wręcz domaga się tego, żeby być podejrzliwym wobec jej uroków. Chazelle ma jednak zgoła inne poglądy. Nie dość, że szkoła mu nie przeszkadza, to jeszcze lubi szkolnych faszystów. Jego wyobrażenie o wzorowej pedagogice jest jakby ze średniowiecza. Jest tu miejsce zarówno na znęcanie się fizyczne, jak i psychiczne, na przypieranie do ściany, na przeciąganie struny, bo niby tylko tak można uczniów czegoś nauczyć i sprawić, by przekroczyli swoje ograniczenia. Kryje się za tym kolejna finezyjna niczym bejsbol fantazja – fantazja o tym, że trzeba dostać mocno w skórę, żeby osiągnąć doskonałość. Gdyby to wszystko było takie proste. Niestety nie jest. Jasne, ambicja, praca i warsztat pewnie się przydają, ale czasem po prostu to nie ma żadnego znaczenia i to jest tak naprawdę w tym wszystkim najbardziej fascynujące, choć może niesprawiedliwe. Świetnie złapali to Coenowie w „Co jest grane, Davis”, w którym główny bohater filmu, muzyk aspirujący do wielkości, najpierw słyszy od jednego z producentów: „ty tego nie masz”, a potem idzie na koncert i widzi na scenie gościa, który przypomina Dylana. Potrzebuje zaledwie jednej chwili, żeby zorientować się, że ten gościu ma właśnie to, czego on nigdy nie będzie posiadać.
„Whiplash”, reż. Damien Chazelle. USA 2014,
w kinach od 2 stycznia 2015 Gdzieś na marginesie głównej historii, wraz z poboczną postacią muzyka, który jakoby ciężko zniósł tresurę Fletchera, pojawia się myśl, że nie każdy może być gigantem, że to niebezpieczny sport, naprawdę nie dla wszystkich. Kolejne stereotypowe banialuki. Czy uprawianie sztuki naprawdę musi być niebezpieczne? A jeśli nawet, to czy naprawdę jest niebezpieczniejsze niż praca w kopalni? Czy robienie jej jest aż tak wyjątkowe? Czy każdy geniusz musi być gotowy, żeby wszystko dla niej poświęcić? Może jest zupełnie na odwrót? Chazelle omija te pytania szerokim łukiem.
Jako wzór, do którego trzeba zbliżać się nieustannie ciężką pracą, pojawia się w filmie Charlie Parker. Jednak jedynie ojciec Andrew zwraca uwagę, chociaż wykorzystuje ten fakt w zupełnie innym celu, na to, że Parker, oprócz tego że ćwiczył – ćpał na potęgę i nie wylewał za kołnierz. Kto wie, może właśnie z tego się wziął jego geniusz? Chazelle-harcerz woli nie zapuszczać się na tę ścieżkę. Woli gotowe recepty. Zły to pedagog, który ma na każdego ucznia ten sam patent. To samo tyczy się reżysera, któremu wydaje się, że zna wszystkie odpowiedzi. I jeszcze jedno: w „Whiplash” jazz nie jest muzyką, która wyrasta z buntu, z zadymionych klubów i z samej miłości do muzyki. Jest produktem, który powstaje w nudnej fabryce, gdzie śrubuje się normy, przeznaczonym do tego, by konsumowali go nudni ludzie. W takim środowisku nie ma zwyczajnie miejsca na transgresję, no chyba że przez transgresję będziemy rozumieć – do czego ostatecznie sprowadza się ten film – szybkie machanie pałeczkami. Jest to myśl równie pociągająca, co perspektywa pracy w kamieniołomie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.