Praca na styku
rys. Fabien Lede, dzięki uprzejmości autora

Praca na styku

Rozmowa z Barbarą Kopeć-Umiastowską

„Jest coś nadprzyrodzonego we władzy, jaką język miewa nad człowiekiem i może lepiej zanadto w to nie wnikać – i do końca nie ufać, bo potrafi wywieść na manowce” – rozmowa z tłumaczką Jamesa i Bowlesa

Jeszcze 4 minuty czytania

ADAM PLUSZKA: Myślisz, że źli tłumacze – jak lekarze – także powinni tracić prawo do wykonywania zawodu?
BARBARA KOPEĆ-UMIASTOWSKA: Ee tam. A pisarze? Malarze? Stolarze? Stroiciele fortepianów? W każdym zawodzie umiejętności rozkładają się zgodnie z krzywą Gaussa (niesłusznie zwaną krzywą dzwonu), twierdzę nawet, że istnienie wykonawców przeciętnych i słabych jest warunkiem koniecznym rozpoznania geniuszu. O reszcie niech decyduje wolny rynek idei. To odpowiedź pragmatyczna. Teraz odpowiedź aksjologiczna. Oczywiście, że zły tłumacz nie powinien tłumaczyć. Jeśli, jak chce Benjamin, przekład jest dążeniem do porozumienia języków, to zły tłumacz, gubiąc podobieństwo ludzkich intencji i pragnień, neguje ducha idei, niweczy wysiłek włożony w stworzenie formy – czyli sprzeniewierza się ludzkiej solidarności. Zły tłumacz jak uczeń czarnoksiężnika uprawia złą magię – gdyż zadaniem tłumaczy jest tłumaczenie magicznych formuł i języków „obcych”, niezrozumiałych kodów innych ludzi, potężnych zaklęć, których przekłamanie może spowodować koniec świata. Zły tłumacz grzeszy brakiem powagi w stosunku do własnego kodu, deformuje relację między myślą a językiem, produkuje koślawe potworki. Zły tłumacz, znęcając się nad bezbronnym oryginałem, łamie nakaz ahimsy, niekrzywdzenia. Zły tłumacz trafi do piekła tłumaczy, gdzie będzie po wsze czasy tłumaczył instrukcje obsługi wideł. 

Barbara Kopeć-Umiastowska

ur. 1950 w Słupsku. Studiowała matematykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała w Instytucie Podstaw Informatyki PAN, w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski i w wydawnictwach. Tłumaczyła teksty z różnych dziedzin, np. „Kobieta. Geografia intymna” Natalie Angier i „Shakespeare. Stwarzanie świata” Stephena Greenblatta, oprócz tego literaturę piękną, m.in. Samuela Becketta, A.S. Byatt, Michaela Chabona, Henry’ego Jamesa, Sue Townsend, Evelyna Waugha. Laureatka nagrody Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich i nagrody „Literatury na Świecie”. Ostatnio w jej przekładzie ukazały się „Dni” Paula Bowlesa. Mieszka w Warszawie.

Przez wiele lat byłaś redaktorką w wydawnictwach i oceniałaś przekłady. Zdarzyło ci się dostać tekst haniebny, choć nazwisko tłumacza, jego dorobek, na to nie wskazywały?
Tłumacz dobry może być nieuważny, ale nie wypuści tekstu haniebnego. Tłumacze renomowani nie zawsze są dobrzy.  

Skąd się zatem bierze ich renoma?
Z braku kryteriów, z wyrachowania wydawców, z nieświadomości czytelników. Z mimikrycznej przemocy Fejsbuka. Z ruchów Browna w literacko-środowiskowej pierwotnej zupie, gdzie wystarczy wyrwane z kontekstu zdanie jakiegoś autorytetu albo fakt, że tłumacz dorwał się do popularnego autora, żeby powstało ziarno, ośrodek krystalizacji opinii, której już nikt nigdy nie kwestionuje. 

Dlaczego nie? 
Na ten temat polecam znakomity tekst Andrzeja Kopackiego „Mała typologia wady” („Literatura na Świecie” 11–12/2013), z którego pozwolę sobie przytoczyć fragment: „Przykra różnica między partaczami przekładowymi a resztą partaczy polega na tym, że zuchwalstwo tych pierwszych jest mniej spektakularne. Skrywają je bowiem pod czapką niewidką o nazwie «oryginał». […] Tak więc nawet wykształcony odbiorca przekładu często bywa bezradny i […] czytając przekład, musi się upewniać: czy jest dobry? […] Rozgląda się i nie widzi nikogo, kto by mu pomógł. Pomóc powinna krytyka przekładu, to wydaje się jasne. Ale […] trudno ją wypatrzyć”.

Łatwiej jest zakwestionować przekład, gdy tekst źle się czyta, ale co, gdy czyta się świetnie, ale tylko kilka osób wie, że niewiele ma wspólnego z oryginałem?
Nic. Broni się jako samodzielny utwór, no to sobie żyje i wrasta w przyzwyczajenia językowe. Jasne, że warto ostrzec ufnych czytelników, lecz doświadczenie uczy, że to niewiele daje. Rozumienie różnicy między przekładem a parafrazą też się zmienia, patrz na przykład mickiewiczowskie przekłady z Byrona. A pamiętasz, jakie emocje wzbudziła próba zdemaskowania „Kubusia Puchatka”? Nikt z niego nie zrezygnuje i ma on swoją wartość, chociaż całkiem inną, niż sobie zamierzył Alan Alexander Milne; pluszowa Winnie funkcjonowała całkiem inaczej niż Kubuś, przynajmniej dopóki Disney wszystkiego nie zabetonował. Takich przekładów/nieprzekładów jest więcej, niejeden urodziwy oryginał nawet się nie domyśla, co firmuje. Objawienie – jeśli w ogóle do niego dochodzi – odbywa się zazwyczaj, gdy pojawia się inny, bardziej lojalny przekład. 

Podoba ci się, że ostatnio sporo się tłumaczy na nowo? Charchalis zrobił Cervantesa, Dehnel robi Henry’ego Jamesa, Świerkocki pracuje nad „Ulissesem”. Powstała seria Znaku – Pomorski przełożył dwie powieści Dostojewskiego, Batko i Jarniewicz zabrali się, każdy osobno, za Jamesa Joyce’a, Kroh zajął się Haškiem.
Znakomicie, że wciąż powstają nowe przekłady arcydzieł – jest z czym porównywać i z czego się uczyć! 

Paul Bowles, „Dni. Dziennik z Tangeru 1987-
1989”
. Przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska, Świat
Książki, 152 strony, w księgarniach od grudnia 2014
Masz jakąś listę dobrych tłumaczy?
Są tacy, których lubię, bo ich ton rezonuje we mnie. I tacy, których podziwiam, bo ja bym tak nie umiała. I tacy, którzy mnie bawią, bo mają wdzięk.  

A złych?
U Wildsteina.   

Trafiali ci się debiutanci, których chciałabyś ozłocić? Albo przynajmniej pogratulować świetnej roboty? 
Na początku lat 2000. Piotr Drzymała i Marcin Wyrembelski, wówczas debiutanci, przysłali do wydawnictwa, w którym pracowałam, przekład z włoskiego tekstu Stefano Benniego „Komiczni przerażeni wojownicy”, który tak mnie ucieszył, że zadzwoniłam do Poznania, żeby im prywatnie podziękować. Wydawnictwo się nie zdecydowało, na szczęście później przekład wydrukowała „Literatura na Świecie”, więc się nie zmarnował.

O widzisz, przypomniałem sobie, że napisałem ci mejla, jak mnie zachwyciła twoja robota ze „Związkiem żydowskich policjantów” Chabona. Trudny był do oddania ten idiolekt, którym się Chabon posługiwał?
Bardzo ci dziękuję, ale wiesz, Chabon sprawił mi tyle uciechy, że trudności też były przyjemne. Zdarza się, że tekst niesie tłumacza, energia oryginału jest taka, że przekład właściwie robi się sam. Im lepsza książka, tym częściej tak się dzieje, bo wtedy większa jest wartość dodana, nieredukowalna do elementów widzialnych – leksyki, składni i stylu. Jest coś nadprzyrodzonego we władzy, jaką język miewa nad człowiekiem i może lepiej zanadto w to nie wnikać – i do końca nie ufać, bo potrafi wywieść na manowce. A Chabon to literatura high pop: ten pomysł, żeby zdekonstruować toposy tożsamości żydowskiej, ubierając je przekornie w kostium kryminalnej political fiction! I ten alejchemowski, dygresyjny styl, czysta frajda storytellingu! Słowa jidysz przychodziły w sposób naturalny i naturalnie odnajdowały się w słowniku. Przyznam się, że jedno nawet wymyśliłam, nie powiem które, dobrze siedzi. 

Twoim zdaniem to najlepsza powieść Michaela Chabona? 
Najlepsza, jaką czytałam. Chabon to nieposkromiony gawędziarz i mądrala, w jego powieściach roi się od konceptów i niespodzianek, wątki wiją się i rozdwajają, zmierzając w kilkunastu kierunkach naraz, styl jest barwny i zaskakujący, z mnóstwem literackich aluzji. Bywa, że fabuła tego nie wytrzymuje, narracja aż się zatacza pod ciężarem krasomówstwa autora. Na tym tle „Związek” wygląda jak wzór zdyscyplinowania.  

Jakie są najczęstsze błędy tłumaczy?
Oprócz sztucznego szyku, jednostajnej składni, natrętnych imiesłowów, błędnego następstwa czasów, nieodróżniania form ciągłych i niedokonanych, słabego wykorzystania form nieosobowych – czyli nieznajomości gramatyki i stylistyki (i ortografii...) języka ojczystego? Brak precyzji. Wtopy wskutek małego obycia z kulturą. Kurczowe trzymanie się litery oryginału. Nonszalanckie lekceważenie litery oryginału. Ojej... Nawet zabawne błędy mnie już nie śmieszą.

Kiedy przestały śmieszyć? Jest ich coraz więcej? Coraz bardziej jeżą włos na głowie?
Dość dawno, chyba wtedy, kiedy przestały mnie śmieszyć filmy Stanisława Barei. Teraz błędów jest tyle samo, lecz jednostek tłumaczących (tak to nazwijmy przez grzeczność) jakby więcej. Śpiewać każdy może. Ale włos mi się nie jeży, raczej wszystko opada, również ferwor polemiczny.  

Kiedy czytasz kiepski przekład, a znasz oryginał, co czujesz?
Mdłości. Tekst oryginalny jest organizacją myśli, mężną próbą stawienia czoła entropii, stworzenia w języku spójnego świata. Kiepski przekład wprowadza chaos, świat się chwieje, czuję vertigo, zawrót głowy. Znamienny przykład z przekładu pewnej renomowanej tłumaczki: „Niedostatek z pewnością obecnie nie wywierał tu nacisku”. Błąd jak błąd, a jakoś mi niedobrze. Więc dużo czytam w oryginale. Proszę, nie rozmawiajmy już o tym, co ludzie robią językowi. 

Ale zdarza ci się zachwycać przekładami.
Jasne!  

Na przykład?
Nie gniewaj się, nie sposób robić wyliczanki. Wiele jest przekładów, przy których dech zapiera i człowiek tylko pyta: jak to zostało zrobione? Od Pisma Świętego (Wulgaty) w przekładzie Jakuba Wujka poczynając, dzieła wspaniałego, kapryśnego, tajemniczego i pełnego mocy. 

Barbara Kopeć-Umiastowska, fot. archiwum prywatne

Niebawem się ukaże twój przekład „Dni” Paula Bowlesa. Mnie się książka podobała, choć bywała dość nudna. Jak się tłumaczy – zamierzoną bądź nie – nudę?
Hm. W dzienniku Bowlesa z założenia ma się nic nie dziać, więc jeżeli ktoś szuka wartkiej akcji i ekscytacji, to istotnie zawieje nudą. Jednak sposób, w jaki on przekazuje tę monotonię, lakoniczność i cienka ironia starego pana, dobór słów just so, żeby nie skłamać i nie przesadzić, bynajmniej nudne nie są. Dla mnie jako tłumaczki nudny bywa Hemingway – no, może z wyjątkiem „Starego człowieka i morza” – u którego od wydarzeń aż się kłębi, ale zdania są krótkie i takie same. Zdanie – pisze John Banville – to największy wynalazek cywilizacji. Ustala się rytm. Ustala się znaczenie. To wielki zaszczyt zarabiać na życie pisaniem zdań. A Hemingwayowi wciąż śnią się lwy.  

U Bowlesa lubię tę jego lapidarność, używanie minimum słów, aby oddać maksimum treści. Nie kusiła cię jakaś jego większa objętościowo książka, żeby się w pełni rozsmakować?
Kusiła. Nie było czasu.  

A jak ci się pracowało nad Henrym Jamesem i jego „Opowiadaniami nowojorskimi”? To niemal antypody Bowlesa. 
Dominantą pisarstwa Jamesa jest według mnie założenie – zdumiewająco nowoczesne – że nie da się do końca stwierdzić, „jak było”. Długie Jamesowskie okresy zdaniowe podkradają się do zdarzeń i znaczeń z różnych stron, usiłując ograniczyć obszar niejednoznaczności z pełną świadomością, że prawda z natury rzeczy jest rozmyta. Ten celowo pośredni, a przecież precyzyjnie realizowany ogląd odzwierciedla się nawet w leksyce – jednym z najczęściej używanych przez Jamesa epitetów jest vague, określenie czegoś niewyraźnego, mglistego, niepewnego. Najtrudniejsze, ale i najciekawsze było dla mnie balansowanie na delikatnej granicy między tym, co pisarz chciał wyrazić, a czego już wyrazić nie chciał – i w jaki sposób dawał to do zrozumienia. Zazwyczaj, jeśli ktoś nie chce o czymś mówić, to po prostu nie mówi; a James nie dość, że mówi, że nie mówi, to jeszcze nie mówi, że mówi, zwodzi, niby to mówiąc o czymś innym, ale na przykład sugestywnie powtarzając jakiś zwrot. Trzeba bardzo uważać. 

Masz jakąś filozofię, którą się kierujesz przy tłumaczeniu? Swoje dziesięć przykazań tłumacza? Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury zrobiło taką listę
E tam, zaraz filozofię. W gruncie rzeczy tłumaczę intuicyjnie, na szeroko pojęty słuch. Jeśli nie mam świadomości lub choćby przeczucia, co w tekście stanowi o tonie podstawowym – myśl, emocja, styl, jeszcze coś innego – to przekład może być poprawny, nie będzie jednak udany. Od tego zależą odpowiedzi na strategiczne pytania, np. czy mam przybliżać oryginał czytelnikowi, czy odwrotnie, przybliżać czytelnika do oryginału; czy przekład powinien brzmieć „jak po polsku”, z ekwiwalentami przysłów, imion własnych, elementów obyczajowości, czy przeciwnie, ma zachować elementy egzotyczne – frazeologię, obrazowanie, rytmy? Czy ma być komfortowy, czy niepokojący? Co jest ważniejsze, retoryka czy logika? Dosłowność czy interpretacja? Wiesz, dochodzę do wniosku, że nie istnieje jeden przekład idealny, dobrych przekładów może być wiele; kategoria tzw. kongenialności, jako zależna od doraźnego zapotrzebowania, wydaje mi się trochę podejrzana. Więc dużo słucham i dużo czytam. Poddaję się redakcjom, osądom i porównaniom, bo praca tłumacza jest samotna, a trzeba wiedzieć, co słyszą inni. A i tak nigdy nie mam pewności, czy nie fałszuję.  

Intuicja jest najważniejsza? Dostrojenie się do dykcji autora?
Hm, nie wiem – do dykcji, do intencji, a może do chwili dziejowej? Do wszystkiego naraz? W świecie komponentów (mawiał klasyk) nie ma ekwiwalentów; nawet wagon intuicji nie zastąpi wiedzy i wyobraźni ani zaciekawienia intelektu. 

Wybacz, że głupie pytanie, ale gdy czytasz powieść, to czytasz powieść czy jej przekład? Wciąga cię opowieść, czy wciąż czujnie patrzysz na to, co zostawił za sobą tłumacz?
Kiedy już czytam, to totalnie, zachłannie, z kościami, piórami i błędami. Oczywiście, tłumackie ego pcha się i marudzi, coś sobie odnotowuję mimochodem; czasem przekład intrygująco się jąka, faluje, oryginał prześwieca tu i ówdzie, wtedy nabieram ochoty, by mu się bliżej przyjrzeć. Ale do książki wchodzi się jak do wody, nie można zwracać uwagi na każde zawirowanie. 

Masz potrzebę zmieniania swojego tekstu, który się już ukazał?
Nieustannie.  

Niedawno wspominałaś, że można się zakochać w każdym tłumaczonym tekście. 
Nie zakochać – pokochać. W takim sensie, że zaczyna się go otaczać czułością i troską.  

Czy te, które pokocha się bardziej, wychodzą lepiej? Czy kocha się je bardziej, bo wyszły lepiej?
Ciekawe pytanie o naturę miłości! Ha. Ach, gdybyż to było sprzężenie zwrotne dodatnie; im bardziej nam na czymś zależy, tym bardziej o to dbamy, więc to coś staje się lepsze, więc tym bardziej nam zależy itd. Niestety, bywa inaczej: oryginał jest świetny, bardzo się staram, a efekt wygląda na przekoncypowany, widać po nim cały, że tak powiem, natęż, ślady potu. Innym zaś razem przekład robi się lekko, bez napięcia i od niechcenia, sam z siebie wychodzi dobrze, a w każdym razie lepiej. Nie kocham go bardziej, patrzę na niego z pewnym zdumieniem. Nie żartowałam, mówiąc o władzy języka, on naprawdę wieje, kędy chce. Trzeba mu tylko dać instrumentarium.  

Tak miałaś z serią o Adrianie Mole’u Sue Townsend? Czyta się lekko. 
Aa, to zasługa Adriana. Jego rozpaczliwie ambitna niedojrzałość wzrusza mnie i rozśmiesza, mamy ze sobą wiele wspólnego. Sue Townsend jest z krainy Monty Pythona, jej drobnomieszczaństwo – drapieżne przecież – samo się dekonstruuje i samo z siebie się śmieje. Obawiam się, że trochę mnie poniosło.  

Tłumaczyłaś chyba wszystkie możliwe gatunki literackie. Masz jakiś ulubiony? 
Lubię się przymierzać do tekstów z temperamentem, zaskakujących, nawarstwionych, o bogatych możliwościach interpretacji; lubię też prace detektywne związane z poszukiwaniem znaczeń, różne rzeczy się wtedy odkrywa. Lubię pracę na styku.  

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.