Gdyby nie żona, nie biegałbym. W lutym 2017 roku powiedziała, że będzie sobie kupować buty. Doskonale znała moją słabość. Kupiłem Adidasy Galaxy 2 (wciąż bardzo je kocham, przebiegłem w nich jakieś 700 kilometrów). Potem zabrała mnie do naszego bielańskiego lasu i okazało się, że to jest bardzo przyjemne, to całe bieganie.
Z gorliwością neofity rzuciłem się do biegania w zawodach. Czasem zachowuję się kompulsywnie: do chwili, gdy zacząłem zbierać medale, zbierałem kulki do ASG (Air Soft Gun, kaliber 6 mm); nie kupowałem ich – zbierałem z ziemi (w różnych miejscach: w Helu na sezonowych strzelnicach, na byłym poligonie na warszawskich Bielanach czy z chodnika), myłem i wsypywałem do słojów. Mam ich kilkadziesiąt tysięcy. Byłaby z tego osobna opowieść, ale ta jest o kropkach.
W fiolce kulki fluorescencyjne. Jabłko dla skali / fot. Adam Pluszka
Wśród biegaczy, jeśli chodzi o stopniowe wsiąkanie w temat, nie odchodzę od średniej: najpierw były piątki, potem piątki na zmianę z dziesiątkami, później pomysł, że półmaraton to w zasadzie dwie dziesiątki z ogonkiem, da się zrobić, i dość szybko pojawia się myśl, że maraton to przecież dwie połówki. Słyszało się opowieści o zasłabnięciach na trasie, o kilku zgonach, o schodzących paznokciach, odciskach wielkości dorodnej śliwki, kalafiorowatych stopach, naciągnięciach, zerwaniach ścięgien, urazach kolan, zdrewniałych mięśniach czy mitycznym 32. kilometrze, gdy biegacz zderza się ze ścianą niemocy (spotykałem takich, których zdaniem to wszystko jest tylko w głowie, ale to nieprawda). A potem, kiedy ma się za sobą dwa czy trzy maratony, zaczyna się myśleć o czymś więcej. Nagle argumenty sprzed pierwszego maratonu – „nie, to nie dla mnie”, „strasznie wymagające”, „nie rozumiem, po co się tak męczyć” – zaczynają się odnosić do dystansu ultra.
Ultramaratonów też jest zresztą dość sporo. Czasem ultra znaczy 36 kilometrów po lekko pofałdowanym lesie niedaleko Warszawy, czasem 80 kilometrów w Beskidach, czasem 150 po pustyni w Omanie, 2 tysiące przez Karpaty albo 5 tysięcy w jednokilometrowych pętlach w Atenach (Paweł Żuk, jeden z najbardziej znanych ultrasów, przebiegł ten dystans w 49 dni, 6 godzin, 27 minut i 2 sekundy, był drugi na mecie). Ultramaratony odbywają się o każdej porze roku i każdy ma swoje uroki – zima w Karkonoszach bywa dość ostra (albo rześka, co kto lubi), wiosna lub jesień w Bieszczadach potrafi zmienić ścieżkę w bagno, a latem w Beskidzie Żywieckim można się łatwo odwodnić. Różnią się także przewyższeniami (różnicą wysokości między startem a metą) – bo podczas ultramaratonów nie biega się tylko przed siebie, ale też w górę i w dół. Podczas niektórych imprez ultra można kibicować biegaczom online – czyli właśnie pchać kropkę.
Dolny wykres pokazuje profil trasy – odległość i przewyższenia
Każdy zawodnik wraz z numerem startowym dostaje chip, który – emitując sygnały radiowe – pozwala na stronie organizatora śledzić miejsce pobytu biegacza. Jednym świadomość, że ktoś im kibicuje, bardzo pomaga, inni o tym nie myślą. Mój kolega z klubu Vege Runners, Łukasz Ćwiklewski, na co dzień mieszkający w Szkocji i szerzej znany jako Veganowy Pan Banan, powiedział: „Tak! Dawało mi to megakopa”. Łukasz pobiegł jeden z trudniejszych biegów ultra: 130 kilometrów przez różne zakamarki Omanu, w tym przez pustynię, która nawet w listopadzie potrafi dać popalić. Ostatecznie – na ładnych kilka godzin kropka Pana Banana zatrzymała się na trasie i zaczynałem się martwić, czy coś mu się nie stało, zwłaszcza że było to na dziesięć kilometrów przed metą; później dowiedziałem się, że obraził się na bieg i dość długo się przekonywał, żeby ruszyć dalej – dobiegł na metę pięćdziesiąty drugi (z 253 zawodników, którzy wystartowali, na mecie zameldowało się 166) z czasem 32 godziny 43 minuty i 18 sekund.
Łukasz: „Jednak 32 godziny w takim terenie potrafi zryć beret”
Niektórzy o tym, że ktoś pchał ich kropkę, dowiadują się jakiś czas po biegu. Jak ja podczas V Ultramaratonu Magurskiego w zeszłym roku. Tamte 63 kilometry przebiegłem w nieco ponad osiem godzin. Start był o szóstej rano (wschód słońca w górach to coś, czego nie da się przereklamować), na mecie czekała żona. Tu sięgam po piwo:
Autor na finiszu / fot. Mała Gośka
Nigdy nie kręciły mnie transmisje sportowe. Raz w knajpie, do której wyciągnął mnie kolega, kibicowałem – jako jedyny i nieco nietrzeźwy – Portugalii w meczu z Holandią podczas półfinałów Mistrzostw Europy w 2004 roku. Szydzenie z samobójczego gola nie było zbyt rozsądne („Są tak beznadziejni, że honorowego gola musiał im wbić Andrade”), udało mi się jednak po wygranej Portugalii stamtąd jakoś wymknąć. Nie, nie mam tak dobrej pamięci, wszystko wygooglałem.
Ale pchanie kropek znajomych z klubu, patrzenie, jak się przesuwają na mapie, żałowanie, że też się nie biegnie, przy jednoczesnej uldze, że się tego nie robi, bo czasem lepiej, gdy zasuwają inni – potrafi być niezwykle ekscytujące.
Na mecie Magurskiego, gdy już zjadłem coś bardziej stałego niż żele energetyczne, banany i arbuzy i gdy wypiłem rozluźniające piwo, poczułem nie tylko wyrzut endorfin, że się udało, ale też radość, że nie byłem w tym sam. Kiedy się biegnie, jest się samemu – z myślami, bólem, szczęściem i zwątpieniem. Nawet jeśli poznaje się innych biegaczy po drodze, zna się ich tak długo, jak długo trwa odcinek przebiegnięty w podobnym tempie; potem zawsze ktoś zostaje w tyle.
Nie wiem, co bym czuł, gdybym podczas biegu wiedział, że ktoś pcha moją kropkę i patrzy, jak się męczę. Teraz, gdy wspomnienia z tego biegu otacza puch sentymentu, myślę, że bym czuł kopa za każdym razem, gdybym sobie o tym przypomniał. Okaże się podczas któregoś kolejnego ultra. Zapisałem się na razie na dwa.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).