Zaraza w czasach platformizacji
Truthout, Jared Rodriguez / CC BY-NC-ND 2.0

23 minuty czytania

/ Media

Zaraza w czasach platformizacji

Piotr Fortuna

Tylko firmy Big Tech dysponują globalną infrastrukturą umożliwiającą monitorowanie pandemii. Oznacza to, że cały świat zdany jest na ich łaskę lub niełaskę. To dobry moment, żeby na nowo przemyśleć alternatywne ścieżki rozwoju

Jeszcze 6 minut czytania

11 marca liczba zarażeń koronawirusem w Stanach Zjednoczonych przekroczyła psychologiczną barierę tysiąca osób. Tego samego dnia amerykańskie media obiegła informacja o planowanym spotkaniu administracji Donalda Trumpa z przedstawicielami sektora Big Tech. Dwa dni później prezydent z dumą oświadczył, że pokaźny zespół inżynierów i inżynierek Google’a rozpoczął pracę nad ogólnokrajową, dostępną dla wszystkich stroną internetową, która miała wspierać diagnostykę COVID-19. Liczba chorych wynosiła już ponad dwa tysiące.

Oświadczenie Trumpa zostało szybko zdementowane. Nie chodziło o Google’a, tylko o siostrzaną firmę Verily, nie o wszystkich mieszkańców, lecz o personel medyczny, i nie o cały kraj, a jedynie o rejon Bay Area. Po serii nieporozumień i sprostowań odbył się w końcu skromny pilotaż dla osób z okolic San Francisco. Po zalogowaniu przez konto Google użytkownicy mogli sprawdzić listę objawów i zapisać się na test w tymczasowym punkcie diagnostycznym. Liczba zarażonych wynosiła już 19 tysięcy.

Cokolwiek uradzono podczas burzy mózgów w Białym Domu, niewiele to pomogło w walce z epidemią. W czasach, gdy miliarderzy tacy jak Larry Page czy Mark Zuckerberg cieszą się statusem półbogów, nazwa „Google” miała zadziałać niczym magiczne zaklęcie (marka Verily nie posiada jeszcze takiej mocy). Niestety nie była to prawdziwa magia, a jedynie kuglarska sztuczka, efekt PR-owy bez przełożenia na rzeczywistość. Kiedy piszę te słowa, liczba zakażeń w Stanach Zjednoczonych wynosi 640 tysięcy, a liczba zgonów jest dziewięciokrotnie wyższa niż w Chinach. Najbogatszy i najbardziej zaawansowany technologicznie kraj na świecie jest równocześnie najbardziej bezbronny wobec pandemii (przynajmniej spośród państw, które stać na prowadzenie systematycznej diagnostyki).

Czy jest na to apka?

Wiara w zbawienną moc Google’a to przejaw technologicznego solucjonizmu (tech solutionism) – przekonania, że nowe technologie stanowią odpowiedź na wszelkie bolączki, od nadwagi, przez depresję, po globalne ocieplenie. Mogłoby się wydawać, że mówimy tu o niegroźnym dziwactwie, czymś w rodzaju przesadnego przywiązania do gadżetów. Solucjonizm nie jest jednak odosobnionym poglądem, ale raczej rozpowszechnionym sposobem myślenia. Oznacza przedkładanie punktowych działań ponad spojrzenie systemowe – skupienie na doraźnych rozwiązaniach kosztem poszukiwania źródeł problemu. Mimo narzucającego się skojarzenia technologii z postępem solucjonizm ma charakter nieuchronnie konserwatywny: łata dziury w systemie zamiast prowadzić do społecznej zmiany.

Centralnym elementem solucjonistycznego kultu są aplikacje. Nieważne, z jakim problemem się borykasz – jest na to apka lub ewentualnie start-up, który już nad apką pracuje. Przykładowo: w mediach systematycznie pojawiają się doniesienia dotyczące start-upów, które miałyby opracować szczepionkę na COVID-19 dzięki zastosowaniu sztucznej inteligencji. Oczywiście przytłoczony ciężarem rzeczywistości czytelnik chwyta się każdej nadziei. Niestety, jak zwraca uwagę Devin Coldewey: „AI i Big Data nie zdziałają cudów w walce z koronawirusem”. Każda substancja zidentyfikowana jako potencjalna szczepionka wymaga wieloetapowej weryfikacji in real life. Im więcej możliwych rozwiązań zostanie wytypowanych przez maszyny, tym więcej dodatkowej pracy będą musieli wykonać ludzie z krwi i kości. Niezależnie od mocy obliczeniowej superkomputerów IBM i domniemanej kreatywności start-upów z Doliny Krzemowej, na efekty trzeba będzie poczekać.

Co więcej, fiksacja na technologii odciąga uwagę od zagadnień systemowych. Problem z Big Pharmą nie polega na niedostatku mocy obliczeniowej, ale na biznesowych priorytetach, które są niezgodne z interesem ludzkości. Jak zauważa David Harvey, prewencja jest mniej opłacalna niż leczenie, ponieważ „im bardziej jesteśmy chorzy, tym więcej [firmy farmaceutyczne] zarabiają”. Dlatego badania nad koronawirusami były zaniedbywane, mimo że ten rodzaj cząstek zakaźnych jest znany od lat 60. ubiegłego wieku. Podobny (także śmiertelnie niebezpieczny) problem dotyczy antybiotyków, w które nie opłaca się inwestować, ponieważ są… zbyt skuteczne. Rozmawiając o sztucznej inteligencji, musimy pamiętać, że algorytmy uczenia maszynowego posługują się logiką instrumentalną – operują wyłącznie w obrębie wyznaczonych celów. W związku z tym zawsze powinniśmy zadawać pytanie: jakim interesom służą?

Ścieżka koreańska

W hamowaniu epidemii COVID-19 pomocne są aplikacje do ustalania kontaktów zakaźnych (contact tracing), czyli do namierzania osób, które mogły mieć styczność z chorym. Odegrały one istotną rolę w krajach azjatyckich, m.in. w Korei Południowej, która jak dotąd najlepiej poradziła sobie z zagrożeniem. Potrzeba automatyzacji procesu wynika ze skali epidemii i tempa rozprzestrzeniania się choroby – prowadzenie indywidualnego śledztwa dla każdego przypadku z osobna jest niewykonalne.

Zachodni politycy i komentatorzy chętnie przedstawiają ścieżkę koreańską jako godną naśladowania alternatywę dla powszechnej samoizolacji. W tych luźno inspirowanych rzeczywistością fantazjach społeczeństwo nie musi się oglądać na epidemię, funkcjonuje tak jak dotąd, na pełnych obrotach, bez żadnych zakłóceń, bez strat dla gospodarki, a to wszystko dzięki modelowaniu zbiorowości niewidzialną i nieodczuwalną ręką algorytmu. Obraz społeczeństwa ma tutaj ostrość abstrakcyjnego modelu, gdzie umierający ludzie są jedynie miejscem po przecinku, a cel stanowi optymalizacja wybranych wskaźników zamiast ratowania życia. Ten sposób myślenia najlepiej wyraził Michael Saylor, CEO amerykańskiej firmy Microstrategy, mówiąc, że „to bezduszne i ogłupiające realizować ideę społecznej izolacji”, skoro „w najgorszym wypadku […] zamiast 79,6 lat oczekiwanej długości życia będziemy mieli 79,45”. W tym modelu ludzie nie umierają, ale zostają zoptymalizowani.

W rzeczywistości koreański contact tracing nie byłby skuteczny bez spójnych procedur oraz rozbudowanej infrastruktury medycznej stworzonej przez rząd, który wyciągnął wnioski z poprzednich kryzysów epidemicznych. Podstawą działań było bezzwłoczne uruchomienie lokalnej produkcji testów i sprawne zorganizowanie gęstej siatki punktów diagnostycznych. Bez szczelnego systemu diagnozy aplikacja nie jest w stanie namierzać osób narażonych na kontakt z wirusem. Dowolna ilość danych osobowych – włącznie z odciskami palców, skanem tęczówki i sekwencją DNA – nie pomoże, kiedy brakuje testów, laboratoriów czy personelu medycznego. Aplikacja musi wiedzieć, kogo śledzić.

Rycerze z Krzemowej Doliny

Technologie medycznego nadzoru budzą obawy dotyczące wolności jednostki, nie tylko w trakcie, ale i po zakończeniu epidemii. Czy specjalne środki bezpieczeństwa nie staną się nową normą, tak jak to miało miejsce po zamachu na World Trade Center pod pretekstem ochrony przed terroryzmem? Koreańskie władze korzystały z szerokiego zakresu danych pochodzących nie tylko ze smartfonów, ale też z kamer ulicznych i wyciągów bankowych. Co więcej, udostępniały informacje pozwalające z dużą dokładnością zidentyfikować chorych (lokalizację, wiek, płeć, czasami także cechy wyglądu). W indywidualistycznie nastawionych społeczeństwach Zachodu takie podejście wywołuje poważne wątpliwości i stanowi punkt wyjścia do publicznej dyskusji o wartościach, której z pewnością nie uda się rozstrzygnąć w ciągu najbliższych tygodni.

Najostrożniejsze z dyskutowanych dziś rozwiązań dotyczą zanonimizowanej analizy przepływu ludności, która miałaby pomóc w rozmieszczaniu zasobów, takich jak testy czy odzież ochronna dla personelu medycznego. Pomocne w realizacji tego celu mogą się okazać także dane z „inteligentnych termometrów”, produkowanych m.in. przez firmę Kinsa, której interaktywne mapy przyspieszyły identyfikację ognisk grypy w Stanach Zjednoczonych o dwa tygodnie.

Inną możliwością są aplikacje typu opt-in, wykorzystujące dane użytkowników pod warunkiem ich świadomej i dobrowolnej zgody. Tego typu rozwiązania miało wprowadzić w najbliższym czasie kilka krajów Unii Europejskiej, w tym Polska. Niedługo po opublikowaniu przez polski rząd kodu źródłowego aplikacji ProteGo prace nad wspólnym mechanizmem śledzącym ogłosiły firmy Apple i Google, których systemy operacyjne pokrywają 99% światowego rynku smartfonów. Projekt będzie wymagał kooperacji pomiędzy technologicznymi gigantami i instytucjami państwowymi w różnych zakątkach świata. Już widać, że współpraca będzie się toczyć na warunkach określonych przez korporacje, w narzuconym przez nie harmonogramie.

Strona firmy Apple poświęcona pandemii COVID-19Strona firmy Apple poświęcona pandemii COVID-19

W pierwszej fazie przedsięwzięcia władze poszczególnych krajów mają tworzyć własne aplikacje zgodne z protokołem dostarczonym przez Apple i Google. Z czasem śledzenie kontaktów zakaźnych stanie się funkcją systemów Android i iOS uruchamianą z poziomu ustawień telefonu. W Polsce trwają już prace nad dostosowaniem ProteGO do nowych wytycznych. Jak zaznacza twórca aplikacji Jakub Lipiński, tworzenie osobnego rozwiązania straciło sens: „Nie uda nam się zrobić niczego lepszego niż Apple i Google, ponieważ oni mogą obejść ograniczenia […], które obowiązują zwykłych programistów”.

Zaletą systemu jest jego potencjalnie globalny zasięg. W końcu nie mamy do czynienia ze zwykłą epidemią, ale z pandemią, której powstrzymanie wymaga międzynarodowego wysiłku. W teorii mówimy o objęciu jednym systemem monitoringu około 3 miliardów osób. Musimy jednak ostrożnie posługiwać się magią wielkich liczb. Nie wiadomo, ile państw zdecyduje się na współpracę ani jaki procent mieszkańców wyrazi zgodę na udział w programie (żeby namierzanie kontaktów zakaźnych przyniosło efekty, musiałoby objąć około 50–70% populacji, dla porównania w Singapurze aplikację TraceTogether zainstalowało zaledwie 12% mieszkańców).

Mechanizm zakłada automatyczną komunikację Bluetooth pomiędzy smartfonami. Dzięki temu na serwery mają trafiać jedynie zaszyfrowane kody urządzeń, które znalazły się w pobliżu użytkownika zarażonego koronawirusem. Warto zwrócić uwagę, że diagnoza będzie musiała zostać potwierdzona przez lokalne instytucje ochrony zdrowia (w przeciwnym razie działanie systemu mogłoby zostać zaburzone np. przez ataki trolli).

Z informacji przedstawionych przez Google i Apple możemy wnioskować, że bezpieczeństwo danych było priorytetem przy projektowaniu rozwiązania. Czy to oznacza, że nie mamy się czego obawiać?

Cyfrowa ekspansja

Boimy się państwa. Boimy się, że będzie za słabe albo że będzie za silne; że nie poradzi sobie z monitorowaniem epidemii albo przeciwnie – że wciągnie nas w cyfrowy totalitaryzm i zacznie śledzić każdy nasz ruch i każde słowo. Na tym tle korporacje z Doliny Krzemowej wydają się kojącą alternatywą. Chcą przecież „uczynić świat lepszym miejscem” (to make the world a better place), łączą ludzi (jak Facebook) i dzielą się wiedzą (jak Google). Są szybkie, nowoczesne, elastyczne i hojne (choć nie wtedy, gdy trzeba płacić podatki). Mają wpływy porównywalne z budżetami państw, prowadzą własną politykę międzynarodową, a w dodatku są sterowane przez genialnych wizjonerów. Założony przez Elona Muska SpaceX kontynuuje kosmiczny wyścig z czasów zimnej wojny i zamierza wysyłać turystów w kosmos. Bill Gates już w 2015 roku przewidział pandemię (w medialnej nawałnicy ginie informacja, że wirusolodzy ostrzegali przed tym samym zagrożeniem znacznie wcześniej). Zuckerberg i Musk nieraz byli wymieniani jako potencjalni kandydaci na prezydentów (w sondażu z 2017 roku Zuckerberg zremisował z Trumpem, uzyskując 40% społecznego poparcia). Pojawiają się nawet pomysły, by odłączyć Dolinę Krzemową od Stanów Zjednoczonych i stworzyć osobne państwo, merytokratyczne, wolne od regulacji i podatków.

Strona firmy Google poświęcona informacjom o COVID-19Strona firmy Google poświęcona informacjom o COVID-19

Jak pisze Wendy Liu, była programistka Google’a, Dolina Krzemowa to „sen o świecie rządzonym przez nowe zasady i nowych władców”. Po chwili dodaje jednak: „To, co jest snem dla nielicznych wybrańców, jest koszmarem dla wszystkich innych” – prowadzi do wzrostu nierówności w San Francisco, Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. Liu zaznacza, że jej książka „Abolish Silicon Valley” pisana jest z miłości. Miłość ta podpowiada, że technologię trzeba jak najszybciej uwolnić od „bezmyślnego systemu, którego głównym celem jest zysk”.

Coraz trudniej odróżnić marketing od rzeczywistości, ale jednego możemy być pewni: Apple i Google to korporacje, których działania są podyktowane interesem udziałowców. Zadeklarowany przez obie firmy wysiłek organizacyjny nie jest charytatywnym gestem na rzecz ludzkości, ale strategicznym posunięciem biznesowym. Nie musi to z miejsca dyskredytować proponowanych rozwiązań, nie dawajmy się jednak uwieść korporacyjnej retoryce filantropijnego kapitalizmu. Kryzys epidemiczny to czas, gdy cała uwaga społeczeństw skupia się na jednym, najbardziej palącym problemie. Nie tylko politycy, ale też firmy Big Tech próbują jak najwięcej ugrać dla siebie.

Nie tylko wizerunek

Pojawia się więc pytanie: co Apple i Google mają do zyskania? W grę wchodzą cele wizerunkowe, polityczne i stricte biznesowe. Amerykańscy publicyści zwracają uwagę, że trwająca pandemia to wielka szansa na zmianę wizerunku sektora Big Tech. W ostatnich latach mówiło się o rosnącym sceptycyzmie wobec Doliny Krzemowej, a nawet o tech-lashu (technologicznym backlashu, czyli kulturowym odwrocie od nowych technologii). W 2018 roku wybuchł skandal związany z Facebookiem i firmą Cambridge Analytica, dotyczący mikrotargetowania fake newsów podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych oraz kampanii na rzecz Brexitu. W 2019 roku Federalna Komisja Handlu nałożyła na YouTube’a rekordową karę 170 milionów dolarów za targetowanie reklam do dzieci. Nic dziwnego, że w amerykańskich prawyborach prezydenckich jednym z głównych tematów była regulacja cyfrowych platform. Podczas pandemii nastroje uległy jednak zmianie, choćby dlatego, że trudno sobie wyobrazić społeczną izolację bez Facebooka, Instagrama, Google’a czy Netfliksa.

Za posunięcia wizerunkowe możemy uznać te działania, które są przedłużeniem podstawowej działalności cyfrowych gigantów, a co za tym idzie, nie wymagają dużych nakładów finansowych ani organizacyjnych. Przykładowo: platformy społecznościowe rozprowadzają informacje, zagnieżdżając w interfejsach rekomendacje WHO czy zalecenia lokalnych władz (instrukcje dotyczące mycia rąk widujemy teraz częściej niż powiadomienia o ciasteczkach). Google tworzy stronę agregującą wiedzę na temat koronawirusa. Facebook rekrutuje uczestników hackatonu, który ma wypracować „przełomowe rozwiązania programistyczne pozwalające mierzyć się z wyzwaniami dotyczącymi COVID-19”.

Budowa globalnego systemu do ustalania kontaktów zakaźnych to jednak zupełnie inny stopień zaangażowania. Na razie musimy poprzestać na stawianiu hipotez i uważnie obserwować rozwój sytuacji. Może chodzić o wyprzedzający ruch polityczny – uruchomienie projektu, który ze względu na swoją społeczną wagę i globalną skalę byłby w stanie powstrzymać regulacje sektora Big Tech na szczeblu lokalnym i międzynarodowym. Być może będzie to początek światowej ekspansji obu firm w dziedzinie rozwiązań dla opieki zdrowotnej. Czy mamy do czynienia z metodą wstawiania „stopy w drzwi”, czyli niepozorną próbą nawiązania perspektywicznej współpracy z rządami wielu państw na raz?

Zapowiadany projekt nie musi od razu generować zysków. Jak zwraca uwagę Nick Srnicek, autor książki „Platform Capitalism”, platformy cyfrowe odchodzą od modelu lean business (odchudzonego przedsiębiorstwa), który skupia się na wybranym, najbardziej dochodowym aspekcie działalności. Oferują wiele darmowych usług, żeby przyciągnąć jak największą liczbę konsumentów (np. niemal cały, niezwykle rozbudowany ekosystem Google’a pracuje dziś na zyski z reklam). Podejmują także ryzyko niepewnych inwestycji, obstawiają przyszłe kierunki rozwoju, żeby wyprzedzić konkurentów w wyścigu o nowe zasoby danych.

Jak podkreśla Srnicek, rozwój cyfrowych platform napędza „potrzeba zajęcia kluczowej pozycji w ekosystemie”, do czego najlepszą okazją są rynkowe przełomy (disruptions), zaburzające dotychczasowy układ sił. Być może mamy teraz do czynienia z próbą zajęcia kluczowych pozycji w niszy, jaką są cyfrowe platformy dla ochrony zdrowia? Firmy Big Tech od kilku lat intensywnie inwestują w rozwiązania z zakresu medycyny, od produktów konsumenckich (takich jak diagnostyczne wearables, asystenci głosowi, inteligentne deski klozetowe i inne sensory) po systemy informatyczne dla szpitali (zarządzanie danymi, rozdzielanie budżetu, monitorowanie pacjentów, leczenie zdalne). W zeszłym roku dyrektor generalny Apple Tim Cook zapowiedział, że największym wkładem firmy w życie ludzkości będzie demokratyzacja usług medycznych. Google ma na swoim koncie kilka kontrowersyjnych przedsięwzięć, m.in. projekt Nightingale, którego celem mogło być pozyskanie danych na temat zdrowia amerykańskich pacjentów bez ich świadomej zgody.

Dlaczego powinniśmy podchodzić krytycznie do prozdrowotnych zapędów sektora Big Tech? Głównym źródłem dochodu platform cyfrowych jest zautomatyzowane podnoszenie efektywności. Zatem platformizacja ochrony zdrowia oznacza optymalizację, która prowadzi do redukcji kosztów, czyli do redukcji np. liczby łóżek, respiratorów, pracownic, pacjentów, wykonywanych zabiegów i prowadzonych badań. Jak pisze Carly Minsky na łamach „Financial Times”: „Technologia zaciera granice między prywatną a publiczną ochroną zdrowia”, pomiędzy konsumentem a pacjentem, lekarzem a biznesmenem. Trwająca pandemia pokazała, że odchudzanie państwowej opieki medycznej to prosta droga do społecznej (a także gospodarczej) katastrofy. Priorytetem musi być zdrowie, a nie zysk; maksymalizacja życia, a nie optymalizacja kosztów (i wynikająca z niej ekstrakcja oszczędności przez amerykańskie korporacje).

Z perspektywy jednostki sprawa wcale nie wygląda lepiej i nie chodzi tylko o (graniczące z pewnością) prawdopodobieństwo wykorzystania wiedzy na temat naszych chorób do sprzedaży towarów i usług. Dane dotyczące zdrowia powinny podlegać szczególnej ochronie – mogą utrudnić znalezienie pracy, wypłatę ubezpieczenia lub… dostęp do państwowej służby zdrowia. Nie mówimy tu o scenariuszach z gatunku science fiction. W 2016 roku wprowadzono „optymalizację zabiegów” w brytyjskim hrabstwie North Yorkshire, opóźniając planowe operacje osób otyłych i palaczy. Masz nadwagę? Wróć za rok, porozmawiamy ponownie, jeśli zrzucisz 10% wagi lub utrzymasz trend spadkowy przez 12 miesięcy. Łatwo zauważyć, że taka reguła uderza w osoby najbardziej poszkodowane (biedne, zapracowane, z zaburzeniami metabolizmu lub odżywiania). Czy chcemy, żeby tak wyglądała przyszłość?

PR vs rzeczywistość

Od kilku lat w wyścigu o dane pacjentów w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii bierze udział także Amazon, który na razie nie potrafi zadbać nawet o zdrowie własnych pracowników. Firma znana jest z optymalizacji pracy posuniętej do granic biologicznej wytrzymałości, co w przypadku pandemii może oznaczać brak czasu na mycie rąk czy dezynfekcję stanowisk. Tragikomiczna zbiórka Jeffa Bezosa na pomoc dla eksploatowanych przez niego pracowników potwierdziła, że pęd miliarderów ku ekstrakcji wartości ze społeczeństwa jest niepowstrzymany i jeszcze przyspiesza w czasach globalnego kryzysu.

Strajkujący pracownicy amerykańskich magazynów Amazona skarżą się, że korporacja naraża ich życie i zdrowie: nie przestrzega zalecanych zasad bezpieczeństwa i zataja przypadki zarażenia koronawirusem. W ten sposób zakażone magazyny mogą stać się ogniskami epidemii. Podobne głosy dochodzą także z polskich sortowni. Zamiast zainwestować dodatkowe środki w ochronę pracowników, firma przekazała wpłatę na konto Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, która prowadzi zbiórkę na rzecz walki z COVID-19. Skuteczna PR-owo akcja nie zrównoważy raczej społecznych skutków lekceważenia epidemii. Przedstawiciele Amazona zaprzeczają pojawiającym się zarzutom, twierdząc, że firma podejmuje ekstremalne (!) środki bezpieczeństwa. Może chodzi tu raczej o ekstremalne warunki pracy dla osób lubiących adrenalinę?

Jeźdźcy apokalipsy?

Wbrew PR-owym wysiłkom giganci z Doliny Krzemowej nie będą rycerzami w lśniących zbrojach, już prędzej okażą się – jak pisał Scott Galloway – jeźdźcami apokalipsy, którzy wykorzystają kryzys jako źródło biznesu.

Technologia nie jest wprawdzie rozwiązaniem, ale na pewno stanowi element rozwiązania. To dobry moment, żeby na nowo przemyśleć jej miejsce i alternatywne ścieżki rozwoju. Trudno zaprzeczyć, że tylko największe firmy Big Tech dysponują globalną infrastrukturą umożliwiającą monitorowanie pandemii. Niestety oznacza to również, że cały świat zdany jest na ich łaskę lub niełaskę, deklaracje, sprostowania i wytyczne, a przy okazji także na amerykańskie regulacje prawne i decyzje administracyjne (ograniczane dodatkowo politycznym i militarnym interesem Stanów Zjednoczonych).

Kilka miesięcy temu Evgeny Morozov nawoływał do stworzenia „radykalnie nowego instytucjonalnego krajobrazu, który pozwoli odtowarowić codzienne życie w taki sam sposób, jak państwo dobrobytu odtowarowiło pracę sto lat wcześniej”. Czy inna technologia jest możliwa? Czy można przedefiniować priorytety w taki sposób, żeby ludzkie życie stało się ważniejsze niż zyski garstki miliarderów i było czymś więcej niż tylko „źródłem surowego materiału, tak jak kły są źródłem kości słoniowej”?

Pandemia koronawirusa pokazuje, że potrzebujemy międzypaństwowej, ponadnarodowej kooperacji, zmian dotyczących infrastruktury, własności i korzystania z danych. Na razie ujawnia się raczej potencjał oddolnej współpracy. Na Facebooku obserwujemy przejawy samoorganizacji użytkowników. Efekt sieciowy pozwala w krótkim czasie zbudować rozległą siatkę kontaktów, tworzyć grupy samopomocowe, pracownicze, a nawet strajkowe. Słabe powiązania ujawniają teraz swoją siłę – oby to był zalążek czegoś większego, kapitał społeczny na przyszłość.

Nie zapominajmy, że wielkie biznesy Doliny Krzemowej mają źródło w utopijnych koncepcjach, odwołujących się do zasad równości, współdzielenia i wolności (mimo że dziś prowadzą do wyzysku, utowarowienia życia i manipulacji). Sformułowanie making world a better place brzmi jak pusty marketingowy frazes, ale jest nadużywane nie bez powodu: to sposób na pozyskanie najbardziej wartościowych dla korporacji pracowników, których motywuje coś więcej niż zarobki – wiara w technologię jako narzędzie społecznej zmiany. Kiedy – tak jak Wendy Liu – przeżywają rozczarowanie wzniosłą obietnicą bez pokrycia, jest już za późno: nie ma alternatyw. A może nie jest za późno, ale wciąż za wcześnie?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).