Ekologie współpracy
Paul Klee (1938)

27 minut czytania

/ Media

Ekologie współpracy

Piotr Fortuna

Grupy to dziś najsprawniejsze organy stetryczałego Facebooka. Są jego najbardziej tętniącą życiem, a zarazem najmniej widoczną częścią

Jeszcze 7 minut czytania

Kolega opowiadał mi ostatnio o pewnym wykładowcy, który jest „tego typu osobą, że wrzuca fotki z wakacji na Facebooka”. Co miało oznaczać, że jest postacią w pocieszny sposób zapóźnioną, nieszkodliwie dziaderską, nieco anachroniczną, z innej – nie naszej rzekomo – bajki. Mówię „rzekomo”, bo sam dopiero co wrzuciłem „tego typu” zdjęcie na Facebooka. Tyle dobrego, że tylko jedno, i to za pośrednictwem Instagrama. Facebook był w tym przypadku medium wtórnym, dodatkowym, jedynie zwiększającym zasięg źródłowego posta. (Tak, wiem, Instagramowi też już rośnie broda, ale wciąż jest to broda bez siwizny, do tego ładnie przystrzyżona i wyperfumowana).

Półżarty na bok: śmierć Facebooka stwierdzono już dawno (po raz pierwszy bodaj dekadę temu). A potem znowu i znowu, i jeszcze jakieś 750 tysięcy razy (tyle wyników daje wyrażenie Facebook is dead w wyszukiwarce Google). Tego typu diagnozy opierają się zazwyczaj na trendach demograficznych – odpływie młodszych grup wiekowych na inne platformy, przede wszystkim na TikToka, ale też na Instagrama czy Discorda. Jakby na potwierdzenie, w lutym tego roku pierworodna sieć Marka Zuckerberga po raz pierwszy w historii zanotowała spadek liczby użytkowniczek, któremu towarzyszył również gwałtowny spadek cen akcji. Ironia losu, że wydarzyło się to akurat w osiemnaste urodziny platformy. Zresztą Zuckerberg sam pośrednio pokazał, że stracił wiarę w swoją the social network, kiedy wyrugował ją z nazwy korporacji i zastąpił „Metą”, w nawiązaniu do VR-owego projektu „nowego internetu”, jakim ma być Metaverse.

Sam regularnie zaglądam na Facebooka, trochę z potrzeby, trochę z przyzwyczajenia, trochę z zawodowego obowiązku (można powiedzieć, że prowadzę obserwację uczestniczącą). I też mam nieodparte wrażenie, że z tego miejsca ulotniło się życie – życie prywatne, rodzinne, towarzyskie – choć niewątpliwie ostało się jeszcze coś pomiędzy prasówką a tablicą ogłoszeń. Jakby w reakcji na ten uwiąd Facebook przestał używać nazwy news feed i zastąpił ją gołym „feedem”. To element rebrandingu, zmiany wizerunku, sugestia przesunięcia akcentów: z serwowania bezosobowych (i często nieprawdziwych) informacji na wspieranie „znaczących interakcji” (meaningful interactions).

Przed chwilą z ciekawości zalogowałem się, żeby sprawdzić, jak mój feed (paśnik, korytko) wygląda – tzn. co algorytm mi tam wlewa i jak dozuje. Okazuje się, że treści od znajomych stanowią zaledwie kilka procent postów. Ponad połowa to materiały z obserwowanych przeze mnie fanpage’ów, przede wszystkim newsy, trochę rzadziej opinie i memy. Rzecz jasna każda z nas ma inny, bo spersonalizowany, dozownik i ta statystyka mówi więcej o mnie niż o platformie. O platformie świadczy z kolei wysokie 20-procentowe stężenie reklam (muszę przyznać, że znakomicie dopasowanych, nie to co kiedyś – choć tak samo jak kiedyś nic za ich namową nie kupię).

Najbardziej interesuje mnie jednak reszta, czyli mniej więcej jedna czwarta tych zliczonych ad hoc postów. Są to treści z najróżniejszych grup, których jestem członkiem. I tak np. nastoletni gej z konserwatywnej rodziny szuka wsparcia po wyjściu z szafy. Inny pisze, że wciąż boi się z szafy wychodzić, więc tylko nieśmiało wyściubia nos do internetu („w realu” jednak wciąż siedzi w ciemności, kurzu i wilgoci, w ponurym towarzystwie starych płaszczy i zawieszek na mole). W kolejnych wpisach studentka filozofii prosi o rekomendacje tekstów na temat in vitro, kobieta na macierzyńskim licytuje własnoręcznie uszytą torbę w aukcji na rzecz uchodźczyń, a anonimowy „członek grupy” pyta o poradę prawną, jak odzyskać od nieuczciwego szefa wynagrodzenie za wykonaną pracę. Poza tym oburzona Polską licealistka rzuca pomysł protestu przeciwko niszczeniu środowiska, zaś osoba dostrzegająca w swoim zachowaniu przejawy neuroatypowości pyta, gdzie najlepiej udać się na diagnozę. Pod większością materiałów wyskakują (na ogół pomocne i życzliwe) komentarze.

Oczywiście nie wszystkie treści mają taki ciężar gatunkowy. Ogłasza się też np. szeroko rozumiany sąsiad (powiedziałbym, „sąsiad 2.0”, tj. mieszkaniec tej samej warszawskiej dzielnicy), którego „naszło na robienie bezy” i w związku z tym ma do oddania siedem żółtek oraz jedno białko z domieszką żółtka („Szkoda, żeby się zmarnowało!”). Gdzie indziej anonsuje się amator siatkówki plażowej, który szuka partnerki do gry („poziom średniozaawansowany, pary mieszane”). Mam tu jeszcze trochę jakościowych memów (tzw. quality content) z grup takich jak „Sounds gay, I’m in”, „Sounds like copaganda, but ok” oraz „The Worst Techno Memes Ever Group Page”. No, ten ostatni akurat średnio śmieszny, coś o przyćpanym didżeju, he, he, narkotyki, techno dust… Bywa i tak. (Jeśli chodzi o memy, grupy niewiele różnią się od stron fanpage’ów, tyle tylko, że są bardziej szczelne jako społeczne bańki filtracyjne, filter bubbles. W efekcie śmiech jest tu rzadziej przerywany sporami, narzekaniami i tłumaczeniem żartów, a częściej wzmacniany echem kolejnych memów, przeróbek i dowcipkujących komentarzy).

Niewątpliwie grupy to dziś najsprawniejsze organy stetryczałego Facebooka. Są one jego najbardziej tętniącą życiem, a zarazem najmniej widoczną częścią (ponieważ większość z nich jest prywatna, tj. zawiera posty dostępne tylko dla osób członkowskich). Nawet po doraźnych przykładach z mojego feeda widać, że to wartościowa funkcjonalność – przy czym wartość bierze się z wysiłku ludzi, którzy te grupy współtworzą. Jeśli nawet Facebook nie jest najlepszym możliwym miejscem dla tego typu inicjatyw – do czego jeszcze wrócę – to na ogół wydaje się najlepszym miejscem, jakim dysponujemy. Co mówi tyle dobrego o Facebooku, ile złego o systemie, w którym żyjemy. Ale najpierw pomyślmy trochę o pozytywach.

Przestrzenie mobilizacji

Grupy pojawiły się na Facebooku ponad dekadę temu, jednak dopiero po kontrowersjach związanych z amerykańskimi wyborami w 2016 roku stały się fundamentem nowej korporacyjnej misji, w której ma teraz chodzić o budowanie wspólnot i zbliżanie ludzi do siebie. W liczącym 6000 słów (takim jakby ewangelicznym) liście do fejsbukowiczów Zuckerberg pisał, że połączenie miliarda osób w „znaczące społeczności” pomoże „wzmocnić tkankę społeczną” (w domyśle: uchroni ją przed zgubnymi skutkami dezinformacji, polaryzacji i manipulacji, a w efekcie zrekompensuje świeży uszczerbek na demokracji). Za słowami poszły nawet działania, m.in. rozbudowa interfejsu o szereg nowych funkcji oraz przejściowa preferencja dla grup w sortowaniu postów i wyświetlaniu powiadomień. Jak dowiadujemy się ze sfinansowanego przez Metę raportu The Power of Virtual Communities”, postawienie „znaczących społeczności” w centrum strategii przełożyło się na wzrost zainteresowania użytkowników (garść liczb: 1,8 miliarda osób miesięcznie korzysta z aktywnych grup na Facebooku, prawie półtora używa 5 grup lub więcej, a około 70 milionów osób pełni funkcje adminów lub moderatorów).

W 2020 roku odbyła się też spektakularna promocja grup przy użyciu 60-sekundowego spotu w najdroższym bloku reklamowym na świecie, czyli w przerwie meczu Super Bowl. Na ekranie mogliśmy zobaczyć reprezentację takich „znaczących społeczności” jak „Klub twórców koktajli rzemieślniczych”, „Początkujący strongmani” czy „Amatorzy eksperymentalnej techniki rakietowej”. Pojawili się też miłośnicy siedzenia na werandzie oraz biegacze przemierzający długie dystanse ku czci Rocky’ego Balboa. Za sprawą tych ostatnich w nagraniu wystąpił Sylvester Stallone. „Cokolwiek cię kręci, mamy dla ciebie grupę na Facebooku” – głosiło (w wolnym tłumaczeniu) hasło reklamowe.

W tym samym mniej więcej okresie Polki „kręciła” emancypacja i prawo do decydowania o własnym ciele. W 2016 roku utworzyły one grupę Dziewuchy Dziewuchom, która stała się ważną przestrzenią samoorganizacji kobiet przeciwko dalszemu zaostrzeniu przepisów aborcyjnych. Badaczki społeczne Katarzyna Murawska i Zofia Włodarczyk przypisywały „zaskakujący nawet dla organizatorów” sukces czarnego protestu z października 2016 roku – jego „skalę oraz ponadregionalny, ponadklasowy i ponadpokoleniowy charakter” – m.in. „wykorzystaniu Facebooka jako platformy informacyjnej, dyskusyjnej i pozwalającej koordynować działania, przyciągającej osoby dotąd niezaangażowane”. Feministyczne grupy działały tu jako bezpieczne enklawy oraz przestrzenie deliberacji, jednak istotna była także możliwość wyjścia z komunikacją na zewnątrz, w tym uruchomienia rozległych sieci znajomych. W książce „Kontrpubliczności ludowe i feministyczne” Ewa Majewska zwraca uwagę na wykorzystanie czarno-białych selfie jako skutecznego sposobu budowania zbiorowego poparcia. Dziesiątki tysięcy osób wzięły udział w internetowej formie protestu, która była „zrozumiała, dostępna, przejrzysta i jednoznaczna”, a nieraz stanowiła też pierwszy krok w kierunku dalszego zaangażowania.

Zgromadzony w 2016 roku kapitał społeczny, podtrzymywany m.in. przy użyciu grup na Facebooku, zaprocentował cztery lata później, po wyroku na kobiety wydanym przez Trybunał Konstytucyjny. „Pospolite ruszenie” pod przywództwem Ogólnopolskiego Strajku Kobiet ponownie zbierało się przy istotnym udziale mediów społecznościowych. Z kolei grupy i komunikatory (w tym dający możliwość szyfrowania wiadomości Telegram) stały się relatywnie bezpieczną przestrzenią koordynacji, szybkiego ustalania i zmieniania taktyk oraz udzielania wsparcia prawnego, które było szczególnie potrzebne w sytuacji pandemicznego lockdownu zakazującego publicznych zgromadzeń.

W 2020 roku, w pierwszych miesiącach pandemii koronawirusa narodził się na Facebooku inny społeczny fenomen, jakim jest „Widzialna Ręka”. Jak dowiadujemy się z wywiadu Marty K. Nowak z założycielem grupy Filipem Żulewskim, początkowo miała to być przestrzeń praktycznego i emocjonalnego wsparcia dla wąskiego grona znajomych (w tym dla koleżanki, która była objęta kwarantanną po powrocie z zagranicznego wyjazdu). Jednak grupa szybko zaczęła się rozrastać (obecnie liczy 135 tysięcy członków) i pączkować w lokalne inicjatywy (w szczytowym momencie aktywnych grup z „widzialną ręką” w nazwie było około 150).

Użytkownicy koordynowali pomoc wszelkiego rodzaju, np. robili zakupy dla seniorów, którzy byli szczególnie narażeni na działanie wirusa; organizowali komputery dla dzieci, które nie miały czym przełączyć się na zdalny tryb nauczania; wyprowadzali na dwór psy, których właściciele byli uwięzieni w czterech ścianach. Pojawiły się także spowinowacone grupy, które odpowiadały na kryzys rynku pracy: „Widzialna Ręka dla osób szukających i oferujących pracę”, „Kryzysowy rynek zleceń” i „Śmieciówkowe przestoje”. W tytule wywiadu Nowak pisała o „wirusie solidarności”, nawiązując do słów Żulewskiego o chęci pomagania roznoszącej się „jak koronawirus […] w tempie wykładniczym”. I znów: zgromadzony na „Widzialnej Ręce” kapitał społeczny nie wyczerpał się, gdy zelżały pandemiczne obostrzenia. Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę stała się ona przestrzenią spontanicznej pomocy osobom uchodźczym. Podobnie zresztą jak wiele innych miejsc na platformie, tak licznych, że nie sposób ich wszystkich wymienić.

Cerowanie tkanki społecznej

Obok grup reagujących na wielkie kryzysy nagłaśniane w mediach głównego nurtu jest też na Facebooku wiele społeczności odpowiadających na kryzysy mniej spektakularne i zarazem bardziej permanentne. Mam tu na myśli choćby kryzys zdrowia psychicznego i próbujące sobie z nim radzić grupy wsparcia dla osób zmagających się np. z depresją, atakami paniki, neuroatypowością lub zaburzeniami osobowości (takie samopomocowe grupy oczywiście nie mogą zastąpić profesjonalnej pomocy, choć – jak się często okazuje – i tak muszą to robić, bo dla wielu osób w naszym kraju opieka psychiatry lub terapeuty to nieosiągalny luksus). Tego typu społeczności stają się względnie bezpieczną przestrzenią wymiany doświadczeń, lektur, porad, przysług czy słów otuchy. Do niektórych bywają zapraszani także bliscy osób cierpiących na daną chorobę czy zaburzenie. W ten sposób próbują odnaleźć się w trudnej sytuacji, a nieraz dzielą się również swoją perspektywą, poszerzając jeszcze krąg zrozumienia i wczucia.

W ogóle internetowe wspólnoty są miejscem przydatnym dla wszelkiego rodzaju mniejszości, przede wszystkim dla osób, które w przestrzeni publicznej nie są u siebie, bo mogą np. oberwać po mordzie za odmienny wygląd lub ekspresję, albo nie mają szans poznać (lub rozpoznać w tłumie) jednostek, które są do nich podobne pod jakimś istotnym względem, choćby tożsamości czy orientacji seksualnej. Są na Facebooku wielkie ogólnopolskie społeczności pod parasolowymi szyldami LGBT i queer, są grupy lokalne lub prowadzone przez konkretne NGO-sy, powstają też przestrzenie mocno ukierunkowane, przeznaczone np. dla osób trans, niebinarnych, aromantycznych czy aseksualnych. W przypadku tożsamości wyjątkowo rzadkich albo po prostu nieobecnych w polskich mediach trzeba na ogół szukać społeczności globalnych (z angielskim jako lingua franca) lub przestrzeni poza Facebookiem (np. na Reddicie lub forach tematycznych). Przykładowo: nie potrafię znaleźć w facebookowej wyszukiwarce polskiej grupy dla osób agenderowych. Co nie znaczy, że taka grupa nie istnieje, być może jest to po prostu grupa tajna i żeby do niej trafić, należy najpierw dotrzeć gdzie indziej, na jakiś przystanek pośredni, albo spotkać odpowiednią osobę, która wyśle nam zaproszenie.

Oczywiście to tylko przykłady, i to przykłady oddające przede wszystkim mój punkt siedzenia. Niemniej różnych grup, także tych pożytecznych, jest zatrzęsienie. Ograniczę się do podania jeszcze tylko dwóch rodzajów, które chodzą mi po głowie. Po pierwsze, grupy sprzedażowo-wymiankowe, gdzie ludzie uprawiają kolektywny recykling towarów, zamiast napędzać koniunkturę na produkcję nowych odpadów. Po drugie, grupy z darmowymi poradami prawnymi, wyjątkowo przydatne, biorąc pod uwagę, że usługi prawnicze to u nas podobny poziom luksusu co terapia.

W stronę myślenia ekologicznego 

Wskazując na pozytywne strony facebookowych grup, nie próbuję w żaden sposób wpisywać się w PR-ową narrację Mety. To nie jest tak, że bez Zuckerberga wirtualnych społeczności w ogóle by nie było (choć zapewne miałyby nieco inną skalę). Internet służył do dzielenia się wiedzą i tworzenia połączeń między użytkowniczkami od początków swojego istnienia, ludzie gromadzili się przecież na listach dyskusyjnych, forach i komunikatorach, tworzyli sieci peer to peer itd. Można by wręcz powiedzieć, że tzw. Web 2.0 pod postacią wielkich komercyjnych platform zaczęła pod koniec pierwszej dekady XXI wieku żerować na tym, co społeczne, zawłaszczać relacje międzyludzkie, które wcześniej funkcjonowały poza granicami „kapitalizmu inwigilacyjnego”. Można by wręcz argumentować – jak robią to choćby Aleksandra Przegalińska i Dariusz Jemielniak w swojej książce „Społeczeństwo współpracy” – że jako gatunek mamy wrodzoną skłonność do kooperacji, że jesteśmy „zwierzętami współpracującymi”, i ta skłonność wciąż wygrywa pomimo niesprzyjających okoliczności wpisanych w neoliberalną logikę wielkich komercyjnych platform.

Zarazem jednak nie powinnyśmy zamykać oczu na pozytywne doświadczenia wielu facebookowych społeczności. Takie podejście byłoby niewiarygodne, utrudniałoby też dostrzeganie istotnych niuansów. Dlatego warto zostawić trochę miejsca dla ambiwalencji. Pomyśleć, czego można by mimo wszystko nauczyć się od Facebooka, jaką mądrość zaczerpnąć od tego psychopatycznego w gruncie rzeczy staruszka, zanim wyzionie ducha (albo odrodzi się w innej, np. bardziej immersyjnej, metawersalnej formie). Oczywiście wszystkimi wielkimi platformami społecznościowymi kieruje dziś ten sam imperatyw zysku. Nie oznacza to jednak, że różnice między nimi są czysto estetyczne – że platformy sprzedają nam tę samą wizję społeczeństwa w różnych opakowaniach, odwołując się np. do gustów różnych grup wiekowych czy wręcz pokoleń.  

Wbrew obiegowym uproszczeniom Instagram nie jest po prostu millenialsową alternatywą dla Facebooka, a TikTok – zoomerskim odpowiednikiem Instagrama. Przecież TikTok zdobył tak wielką popularność przede wszystkim dlatego, że oferował nowe możliwości komunikacji i ekspresji. Innymi słowy, wypełnił niezagospodarowaną dotąd niszę. Siłą rzeczy przejął od pozostałych platform część „rzadkich zasobów” czasu i uwagi, ale nie zastąpił jak dotąd Facebooka, Twittera ani YouTube’a, nie wygryzł nawet Instagrama (który jednak idzie z TikTokiem na zwarcie, konsekwentnie stawiając na krótkie formy wideo kosztem fotografii).    

Wspominam o niszach, bo chcę tu przywołać ekologiczny sposób myślenia o sieciach społecznościowych – o internecie jako swego rodzaju ekosystemie, gdzie poszczególne platformy wchodzą ze sobą w różne zależności, czasem się zwalczają, czasem uzupełniają, czasem specjalizują w pewnych funkcjach. Sprzyjają pewnym formom życia, a inne osłabiają i dziesiątkują. Jednocześnie my jako użytkowniczki potrafimy się adaptować do niesprzyjających warunków i np. aplikację stworzoną w celu upiększania fotek wykorzystać jako narzędzie służące edukacji czy wspierające różne formy aktywizmu. (Kilka przykładów wybranych spośród kont, które sam obserwuję: @queerowyfeminizm, budujący świadomość na temat zdrowia psychicznego z uwzględnieniem perspektyw genderqueer studies; @eko.paulinagorska, poświęcony tematom ochrony środowiska i zrównoważonego rozwoju; @blackispolish, zajmujący się kwestiami rasowymi i wiedzą na temat kultury czarnych).

Architektura Instagrama sprzyja indywidualnej ekspresji i komunikacji w modelu „jeden do wielu” (one to many) raczej niż sieciowej kooperacji. Nie sprzyja z kolei publikowaniu słowa pisanego, stąd profile edukacyjne często muszą przycinać swój przekaz tak, aby zmieścił się na infografice, albo zamieszczać pretekstowe obrazki, żeby móc opublikować główną treść posta pod spodem jako łatwy do przeoczenia podpis, czasem jeszcze – wobec limitu znaków – rozwijany w komentarzach. 

Platformy też się adaptują, podlegają swego rodzaju ewolucji, czasem pod wpływem naszych praktyk i potrzeb. Sięgając po przykład z historii: hasztag jako sposób porządkowania treści został wprowadzony oddolnie, właściwie zaimprowizowany przez użytkowników Twittera. Dopiero z czasem firma zrobiła z niego podstawowy element interfejsu, społecznościowy kod, który szybko się rozplenił po niemal całej sieci. W 2016 roku Instagram wprowadził relacje (Stories) w odpowiedzi na popularność Snapchata i pomysł chwycił, mimo że efemeryczne, tworzone na gorąco zapiski z życia wydawały się sprzeczne z estetyzującym charakterem aplikacji. Dzięki tej funkcji Instagram mógł sprawdzić się m.in. w roli medium relacjonującego protesty przeciw ograniczaniu praw (a de facto torturom i zabijaniu) kobiet czy politycznej nagonce na osoby LGBTQ w Polsce. Dziś wydaje się to niemal oczywiste, że za sprawą instagramowych Stories możemy poczuć energię społecznej mobilizacji, wywołującą wrażenie, że maszerujemy razem w wielkim, ponadlokalnym tłumie, nawet jeśli w naszym miasteczku zebrało się tylko kilkadziesiąt osób. Choć podczas buntu kobiet w 2020 roku Małgorzata Halber zbierała nagrania z pomniejszych demonstracji z różnych zakątków Polski nie na Instagramie, ale na Facebooku – w miejscu bardziej dostępnym także dla osób, które korzystają z mediów społecznościowych rzadziej, nie nadążają, nie próbują nadążać za trendami.

No właśnie, wracając do Facebooka. Był on kiedyś miejscem, gdzie najważniejszą informacją – lądującą na samym szczycie feeda – było, kto z kim się związał lub rozstał, lub z kim miał „to skomplikowane”. Byliśmy też karmieni sukcesami znajomych w kultowej grze FarmVille (sam nie grałem, ale byłem wielokrotnie do gry zapraszany), różnymi quizami i psychotestami, aż trudno dziś uwierzyć, że człowiek to wszystko łykał i jeszcze wydawał przy tym mlaski uznania. Z czasem zresztą okazało się, że to nie my pochłanialiśmy psychotesty, ale że to one karmiły się nami, trawiły naszą ciekawość i metabolizowały ją w zyskowne dane. Kilka lat później Facebook przesądzał już o wyborach prezydenckich (co w przypadku zwycięstwa Obamy witano na ogół z entuzjazmem, a w przypadku Trumpa – z niedowierzaniem i zgrozą). Teraz sam nie wie do końca, co robi – szuka tożsamości, trochę dłubie przy interfejsie (ale np. scrollowanie wideo to ciągle koszmar internauty), trochę zachęca do randkowania, a trochę buja w obłokach Metaversu.

Jednak to wciąż największa platforma społecznościowa na świecie, obejmująca niecałe 3 miliardy osób. I tak, TikTok jest bardziej wyrazisty, bardziej „jakiś”, bardziej zabawny i bardziej hot, ale Facebook dzięki swojej względnej „nijakości” i ustawicznemu absorbowaniu funkcji innych platform pozwala na więcej: przyjmuje prawie każdy format posta, umożliwia dotarcie do ludzi z niemal wszystkich grup wiekowych itd. A przede wszystkim pozwala tworzyć grupy i wydarzenia – a więc organizować internetowe społeczności oraz przerzucać pomosty pomiędzy „realem” a „wirtualem”. Inne platformowe molochy nie dają takich możliwości. Z kolei rozproszone po „starym” internecie (Web 1.0) fora nie dysponowały taką skalą. Ani strumieniem newsów i innych aktualizacji, po które logujemy się nieraz do sieci, niejako przy okazji natrafiając na materiały z grup.

Kruszenie murów

Nawet wspomniany już powyżej raport „The Power of Virtual Communities” wskazuje na poważne problemy związane z Facebookiem jako miejscem tworzenia internetowych wspólnot. Tradycyjnie pojawia się obawa związana z ochroną danych, zwłaszcza że na zamkniętych grupach ludzie dzielą się nieraz informacjami intymnymi, „wrażliwymi” na rozmaite nadużycia. Dane te, jak wiele innych na Facebooku, mogą wyciec, a także zostać użyte (lub nadużyte) w celach marketingowych, projektowych, produktowych etc.

Innym – chyba nawet poważniejszym – problemem jest to, że grupy stanowią prywatną własność Mety, która w efekcie może z nimi zrobić, co chce i kiedy chce, choćby usunąć z dnia na dzień bez podawania przyczyny. A tym samym zaprzepaścić kolektywny dorobek setek, tysięcy, a nawet milionów ludzi, z dowolnego powodu (np. niezgodności z interesami czy polityką firmy) albo przez przypadek, jak to często dzieje się na tego typu platformach przez zautomatyzowaną analizę czy oderwaną od kontekstu moderację treści (przykładowo takim niezamierzonym błędem Facebook tłumaczył w 2021 roku usunięcie kont kilkudziesięciu lewicowych aktywistów oraz stron organizacji w rodzaju Socialist Workers Party „walczącej z wyzyskiem, opresją i niszczeniem środowiska”).

Właściciel platformy może wyrządzić niemałe szkody także bez usuwania grupy: wystarczą nagłe zmiany w interfejsie, regulaminie czy algorytmie sortującym. Takie zmiany zachodzą często bez naszej wiedzy (np. zaczynamy widzieć pewne rzeczy z mniejszą lub większą częstotliwością albo przestajemy je widzieć w ogóle). Przykładem typowej szkody wyrządzanej przez algorytm jest premiowanie treści ze względu na ilość i temperaturę interakcji – co często oznacza po prostu premiowanie konfliktów, wspomaganą maszynowo polaryzację opinii etc., i w efekcie może wywierać destrukcyjny wpływ np. na grupy, które zajmują się udzielaniem emocjonalnego wsparcia.

Facebook sukcesywnie wprowadza zmiany w działaniu wirtualnych społeczności i nie zawsze są to zmiany korzystne z punktu widzenia oddolnej współpracy czy samoorganizacji użytkowniczek. Widać dążenie do monetyzacji kolejnych działań, przekazywania coraz większej władzy w ręce adminów i moderatorek oraz do konkurowania z płatnymi platformami takimi jak Circle czy Tribes, które służą wyłącznie do budowania wirtualnych społeczności. A są to społeczności z zasady mniej demokratyczne, bardziej hierarchiczne, bo zogniskowane wokół marki albo postaci influencerki czy eksperta, którzy traktują członków swoich „kręgów” i „plemion” jako zasób własny, społeczny i biznesowy kapitał.

Jeśli nie podobają nam się wprowadzone przez Metę zmiany, nie możemy niestety przeprowadzić się wraz z daną społecznością w inny zakątek internetu. O sile Facebooka jako miejsca powstawania i rozrostu grup nie przesądza przecież wyjątkowy design czy dostępne funkcje, ale zamknięty ekosystem Mety (czy też „otoczony murem ogród”, po angielsku walled garden). Po pierwsze, sieć Zuckerberga daje dostęp do największej liczby potencjalnych członkiń. Po drugie, treści z grup są częścią większego strumienia informacji, który i tak przelewa się przez nasze ekrany. Tymczasem każdy kolejny profil, hasło, bramka logowania stanowią zaporę nie do przejścia dla osób, które nie mają głowy, czasu, miejsca na telefonie, siły, chęci, żeby robić slalomy po aplikacjach i skakać przez przeszkody. 

Można by dać nieco więcej władzy w ręce szeregowych członków społeczności, na przykład poprzez wbudowane mechanizmy kolektywnego podejmowania decyzji (czy wręcz demokratycznego wybierania adminek i moderatorów) w miejsce powielania struktur korporacyjnej oligarchii. Rozwiązaniem najbardziej pomocnym byłoby zburzenie „muru” odgradzającego facebookowy ogród od reszty internetu, wprowadzenie interoperacyjności, tj. otwartych protokołów wspólnych dla wszystkich platform (analogicznie do mejli, które możemy wysyłać pomiędzy skrzynkami wielu firm, a nie tylko w obrębie np. Gmaila lub Yahoo). Istnieje na to dobry, bo inspirujący przykład, jakim jest Fediverse – zrzeszenie mikroblogów, które mogą wymieniać między sobą treści, a zarazem mają możliwość tworzenia odrębnych regulaminów, przechowywania danych na własnych serwerach itd. Wtedy jednak Facebook i inne komercyjne platformy straciłyby swoją największą przewagę – to, że nasi znajomi „już tam są”. I my (w liczbie tych prawie 3 miliardów) też tam jesteśmy, przynajmniej na razie.

Oczywiście Facebook będzie dalej odgradzał się murem od reszty cyfrowego ekosystemu, ale to trochę tak, jakby próbować płotem granicznym zatrzymać skutki zmian klimatu. Ostatecznie obwarowywanie treści, danych, protokołów może nie uchronić Facebooka przed naporem kulturowych i technologicznych przemian, przesunięć czy tąpnięć w zbiorowej świadomości. A wydaje się, że prawdziwa emancypacja wirtualnych wspólnot może się dokonać jedynie jako część szerszych procesów demokratyzacji, obejmujących nie tylko protokoły i interfejsy, ale też relacje między pracą a czasem wolnym, między społecznym zaangażowaniem a polityczną reprezentacją, tym, co prywatne i publiczne, cyfrowe i jakościowe, globalne i lokalne, korporacyjne i wspólne. I jak to zwykle bywa w przypadku emancypacji – zmiany te nie dokonają się bez naszego udziału.

*

Publikacja jest częścią projektu „POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI – sztuka, kultura i nowe media w Europie Środkowej po pandemii”.

Grant support received by the project from the Visegrad Fund.

The project „RETURN TO THE FUTURE – art, culture and new media in Central Europe after the pandemic” is co-financed by the Governments of Czechia, Hungary, Poland and Slovakia through Visegrad Grants from International Visegrad Fund. The mission of the fund is to advance ideas for sustainable regional cooperation in Central Europe.

Projekt „POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI – sztuka, kultura i nowe media w Europie Środkowej po pandemii” jest współfinansowany przez rządy Czech, Węgier, Polski i Słowacji poprzez grant w ramach Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. Oprócz Dwutygodnika uczestniczą w nim pisma kulturalne: „A2” z Czech, „Tiszatáj” z Węgier i „Vlna” ze Słowacji.