Na blokach czułem się lepiej
„Chleb i sól”

13 minut czytania

/ Film

Na blokach czułem się lepiej

Rozmowa z Damianem Kocurem

U mnie w domu nie było żadnej kultury. Nie było muzyki, literatury, nawet gazet nie było. Książki, płyty? Nie wiem, skąd mi się to wzięło – mówi Damian Kocur, reżyser jednego z najciekawszych filmów tegorocznego festiwalu w Gdyni

Jeszcze 3 minuty czytania

MATEUSZ DEMSKI: Dorastałeś na blokach w Mikołowie?
DAMIAN KOCUR
: Nie do końca. Dokładnie to jestem z Łazisk, które graniczą z Mikołowem. Miasta są niemal połączone. Kwestia jazdy rowerem albo trzech przystanków autobusem.

Pytam, bo przez kilka lat pracowałem jako reporter w Mikołowie. Dużo się tam mówiło o braciach Bies. Marcin poeta wydający w Instytucie Mikołowskim. Tymoteusz, występujący w głównej roli w twoim filmie, to pianista znany m.in. z konkursu chopinowskiego.
Znamy się właściwie od dziecka z chłopakami. Marcin, starszy brat Tymka i Jacy, chodził ze mną do liceum. Przez niego wszedłem w tę rodzinę. Byliśmy i jesteśmy blisko, kawał życia się przyjaźnimy. Pamiętam jeszcze, jak Jaca srał w pieluchy. Zawsze jak mam gorszy czas w Warszawie, to przyjeżdżam się z nimi zobaczyć. U nich czuję się jak w domu.

Kiedy pojawił się pomysł, żeby postawić ich przed kamerą?
Jakieś pięć lat temu, zaraz po tym, jak miały miejsce wydarzenia w Ełku, które były jedną z inspiracji do filmu. Pomyślałem, że muzyczne umiejętności Tymka byłyby dobrym kontrapunktem dla tej historii. Podbiłem do chłopaków, powiedziałem, że chcę ich wziąć do filmu, i spoko. Nie było dyskusji, nie dostali do ręki scenariusza. Na początku nie wierzyli, że coś się w ogóle wydarzy. Nie robiliśmy żadnych prób, tylko weszliśmy na plan i zaczęliśmy robić film. Potem się trochę przestraszyłem, jak się zorientowałem, że Magda Koleśnik rok przygotowywała się do „Sweat”. Dwa tygodnie przed zdjęciami zadzwoniłem do Tymka i powiedziałem mu, że chyba nas popierdoliło, bo nie zrobiliśmy ani jednej próby. Odpowiedział: „Stary, a do czego ja się mam przygotowywać, jak od 20 lat gram na fortepianie?”. To mnie uspokoiło, a poza tym wiesz – znam ich, wiem, jak się zachowują.

Ale Tymoteusz i Jacek nie są aktorami.
No tak, ale to nie jest mój pierwszy taki film. Nagle wszyscy mnie o to pytają, a ja przecież pracuję tak od dziesięciu lat. Nakręciłem siedem shortów, z czego tylko jeden zrobiłem z zawodową aktorką. Reszta była obsadzona przez moją rodzinę, przyjaciół, bliskie mi osoby.

Może ludzie ciągle się dziwią, bo w Polsce rzadko takie rzeczy się robi.
W ogóle się nie robi.

A dlaczego?
To nie do mnie pytanie, ja robię (śmiech). Pewnie wymaga to od reżysera czegoś więcej – wspólnej obecności, relacyjności z ludźmi. Może w szkołach się uczy, że podstawą jest praca z aktorem zawodowym. Nie jestem po reżyserii, nie wszedłem w tradycyjne tryby myślenia. Zrobiłem operatorkę. Eksperymentowałem. To jest wynik moich prób, poszukiwań. Poza tym ludzie myślą, że Tymek i Jaca są na ekranie sobą i niczego nie grają. Film pokazuje totalnie zmyśloną relację, oni musieli dużo rzeczy zagrać – robiliśmy czasem po sześćdziesiąt dubli. Niesamowite jest to, że potrafili niektóre emocje wytwarzać na potrzeby filmu. 

Ale historia o życiu na blokach jest chyba faktem.
To akurat totalnie mój świat, moja historia. Miałem 20 lat, kiedy wyjechałem na studia do Krakowa. Byłem już jedną nogą w dużym mieście, ale ciągle wracałem na swoje bloki, bo tam się czułem lepiej. Powrót do domu był takim powrotem na stare śmieci, w których wiele rzeczy już mi brakowało, ale czułem się tam bezpiecznie. Bo znałem ten świat. 

Ze mną było podobnie – też pojechałem na studia do Krakowa, większość chłopaków została u nas na blokach, poszła pracować na kopalnię albo zakłady przemysłowe.
Znam to, bo sam pracowałem po maturze w fabryce, w której całe życie robili moi rodzice. Pół roku tam spędziłem. To było dojmujące doświadczenie. Nie pasowałem tam, to nie był mój świat. Bałem się, że mnie też to czeka, że tam na całe życie utknę. Dlatego zacząłem obsesyjnie uczyć się niemieckiego, żeby tylko dostać się na germanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. 

Damian Kocur

Reżyser i operator. Absolwent Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach oraz doktorant w Szkole Filmowej w Łodzi. Autor nagradzanych w kraju i za granicą filmów krótkometrażowych. „Dalej jest dzień” (2020), zdobył m.in. nagrody na festiwalach filmowych w Trieście i Teheranie. W 2021 r. był pokazywany na przeglądzie New Directors/New Films w MoMA w Nowym Jorku. „Chleb i sól” (2022) to jego pełnometrażowy debiut fabularny, za który otrzymał Nagrodę Specjalną Jury prestiżowej sekcji Orizzonti podczas 79. festiwalu w Wenecji.

Czemu germanistyka?
Bo jestem Ślązakiem. To jest składnia mojej osobowości, czuję się związany z regionem. Lubię tę godkę, lubię tą kulturę. U mnie w domu przecież trzeba było godać po naszymu. Jak się szło do babci, to się ino godało – trochę po niemiecku, trochę po polsku, ale zawsze po śląsku. Na placu nie godało się, że idziesz na rower, tylko idziesz na koło. Nie godało się, że idzie się pograć w piłkę, bo patrzyliby na ciebie jak na ciula. Szło się w fusbal pokopać. No i nie idziesz na podwórko, tylko na plac. Nie poetyzuję jednak bycia Ślązakiem jak Szczepan Twardoch. Korzystam z tego, ale nie robię z siebie śląskiego twórcy.

A skąd się u ciebie wzięło zainteresowanie kulturą? U mnie na osiedlu raczej nie było z nią dużo kontaktu, ale matka pracowała w bibliotece, a ojciec słuchał rocka i metalu.
No to super, że miałeś takie warunki, bo u mnie w domu nie było żadnej kultury. Nie było muzyki, literatury, nawet gazet nie było. Książki, płyty? Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Po prostu musiałem w pewnym momencie jakoś sam o siebie zadbać. 

Z tego, co wiem, nie ma w Łaziskach kina.
No co ty, w życiu. Niczego tam nie było. Kino odkryłem późno. Jak miałem 20 lat, poznałem dziewczynę, która była kinofilką. Podrzucała mi płyty DVD z Buñuelem albo Tarkowskim. Od razu się tym zachwyciłem. Poczułem, że to jest coś ciekawego. Chwilę wcześniej zajmowałem się fotografią – miałem ciemnię w domu, robiłem dużo zdjęć.

Aparat leżał w domu?
Leżał, pierwszego Zenita dał mi ojciec. Od dziadka dostałem ciemnię, był pierwszym kinooperatorem w Łaziskach. Po latach myślę, że może po nim mam trochę takich cech. Pod koniec życia zbliżyłem się z dziadkiem, jak chorował. Nagle zrozumiałem, że to jest ważna dla mnie postać. Poczułem, że mam z nim dużo wspólnego – nie chodzi o zainteresowania, ale cechy osobowościowe albo czysto fizyczne. Niestety, za późno się poznaliśmy. Dziadek był dość trudną osobą. Był repatriantem, przyjechał z rodziną spod Tarnopola.Z kolei drugi dziadek był górnikiem – typowa rodzina ze Śląska. 

Kumple z osiedla pewnie też byli mocno związani ze Śląskiem. Jak wracałeś do nich z tego Krakowa, to czułeś, że nie należysz już do tego świata?
No totalnie, wiedziałem to, jeszcze zanim wyjechałem. To nie były moje zainteresowania. Nie grałem w piłkę, nie chodziłem na mecze. Jako dziecko dużo siedziałem w domu, wkuwałem, miałem nos w książkach. Byłem tak pozamykany, że chłopaki z osiedla sami zaczęli się mną interesować i z ciekawości do mnie pukać. Na klatce stało dziesięciu chłopa i gadaliśmy. Potem, żeby nie czuć się przez nich odrzuconym, musiałem stać się częścią tego świata. Byłem opierdzielony na łyso. Bujałem się w dresie. Latałem po dyskotekach. Biłem się, piłem wódkę, jeździłem do Czech przemycać tę wódkę. Do dziewiętnastego roku życia tak się działo.

„Chleb i sól”, reż. Damian Kocur, fot. T. Woźniczka

To znaczy, że ty chuliganem byłeś.
Byłem, bo trzeba było jakoś przetrwać. Niby człowiek wiedział, że istnieje jakieś inne życie, ale nie potrafił go sobie nawet na tym robotniczym osiedlu wyobrazić. Było dużo przemocy w moim mieście. Na ulicy, nawet w szkole. Szczerze to bałem się chodzić do szkoły, bo wszyscy się tam bili. Robiło się rankingi, kto jest najlepszy w klasie.

No i jak wysoko byłeś w takim rankingu?
Na samym dole, stary. Potem, jak miałem siedemnaście lat, poczułem, że nie mogę dłużej liczyć na starszych kolegów, tylko muszę sam o siebie zadbać. Trzeba było się bronić. Mieliśmy z chłopakami siłownię w piwnicy. To była nasza jedyna rozrywka, jak ta budka z kebabem w „Chlebie i soli”. Byłem niewysoki, ale jednak żyła. Nie robiłem tego, bo jakoś bardzo chciałem, tylko dlatego, że czułem, że jest to potrzebne w tym świecie. Do teraz mam zgarbienie w ciele przez przemoc. Jestem przygarbiony, bo na blokach ciągle trzeba było być gotowym do obrony. Rehabilitant uzmysłowił mi ostatnio, że wszystko zostało w ciele.

A jak z tymi twoimi zainteresowaniami przyjmowali cię na osiedlu?
Kumple z bloków byli w porządku. Oni rozpoznawali moją odrębność. Dobrze mnie przyjęli. Potem zacząłem więcej jeździć do Mikołowa, bo tam było więcej rzeczy do roboty. Niby mała miejscowość, a jednak na Śląsku jakieś epicentrum kultury – przecież ciągle działa tam duży instytut literatury imienia Wojaczka. To właśnie tam poznałem Marcina Biesa, który mnie tym zaraził. Dawał mi dużo książek – jak jeździłem na saksy do Berlina, to brałem zawsze dwa plecaki. Jeden z książkami, a drugi z ciuchami.

Co ci podrzucał?
Dużo amerykańskiej literatury. Przeczytałem wtedy knigi typu „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego, Saula Bellowa, Philipa Rotha. Nigdy później tak wiele nie czytałem jak wtedy.

Z Biesami się chyba nie biłeś.
No między sobą nie, ale na naszych osiedlach wszyscy się ciulali. Nawet ostatnio Jacek wpierdolił jakiemuś dresowi, bo zaatakował Tymka. Bronił brata, a typowi przywalił tak, że tamten nogami musiał się nakrywać. To jest też tak, że patrzysz na nich przy fortepianie i ludziom dużo się wydaje. Tymek zaczął grać na fortepianie, jak miał sześć lat. Brał udział w konkursach chopinowskich, wygrał Konkurs im. Szymanowskiego.

A przy tym jest normalnym chłopakiem z bloku. Jak słusznie zauważył w jednym z wywiadów, „Chopin w bloku to nie jest nic dziwnego”. Pianiści klasyczni też mieszkają na osiedlach, nie chodzą we frakach po ulicy.
To jest stereotyp. Znam jeszcze co najmniej dwóch, trzech chopinistów, którzy są większymi wariatami niż Tymo. Przecież to są młodzi ludzie, którzy potrzebują oderwać się od tego bycia we frakach i przy fortepianach, odpinając wroty. Prawdą jest, że Tymek wykłada teraz na akademii w Katowicach, gra Bacha – wydaje zresztą płytę z utworami bachowskimi – ale na co dzień robi też dużo elektroniki i rapsów, jest producentem muzycznym.

Mówiłeś na początku, że takim zaczynem do „Chleba i soli” była tragedia w Ełku.
No to było pięć lat temu. Pod kebabem zginął chłopak, dźgnięty nożem przez pracownika w wyniku jakiejś awantury, szarpaniny. Nie wydaje mi się, żeby to było zamierzone morderstwo, jak zostało to przedstawione przez prawicowe media. Pisało się, że to był „mord na tle etnicznym”. Bzdura. Pracownicy kebaba się bronili. Byli mniejszością w mieście. Nie czuli się jak u siebie, a chłopaki ich zaczepiały i miały nad nimi liczebną przewagę. Potem, jak zginął ten chłopak, to wybuchły zamieszki i ludzie zniszczyli ten bar z kebabem.


Kiedy poczułeś, że jest tam temat na film?
Od razu. Byłem tam, robiłem dokumentację. Nawet się okazało, że znam chłopaków, którzy znali tego, który zginął. Robiłem z nimi wcześniej inny, krótki film. Pojechałem, zacząłem węszyć. Nie starałem się jednak dowiadywać, co tam się dokładnie stało. Nie odtwarzałem tych wydarzeń, to był tylko punkt wyjścia. Reszta to już moje fikcyjne story

Podobne historie, że była bójka w kebabie i ktoś zginął, cały czas się dzieją. Ciebie boli taki obraz Polski?
No bardzo. Kilka ostatnich miesięcy spędziłem akurat w Berlinie i tam jest inaczej. Ludzie są dla siebie życzliwi. Z drugiej strony Berlin to nie Niemcy – pojedziesz kawałek dalej do Brandenburgii, to zobaczysz, co naprawdę się dzieje. Bardzo duże poparcie ma tam AfD. Nie ma akceptacji, podobnie jest Polsce. Nie jestem socjologiem, nie wiem, z czego to się bierze, ale to obserwuję.

Zwykle takie zachowania biorą się ze strachu i niewiedzy.
Dla mnie rasizm czy ksenofobia to jest zawsze efekt czegoś, ale źródło leży gdzie indziej. Ludzie stają się przemocowi, bo sami byli ofiarami przemocy i transferują to dalej. Za każdym razem jest to przemoc skierowana wobec tych, którzy są potencjalnie słabsi od nas.

Na przykład wobec kobiet, uchodźców, osób LGBT+.
Miałem kolegę geja na podwórku. Dopiero jak wyjechał do Anglii, to się okazało, że jest gejem. Przez cały czas musiał to ukrywać. To są tragiczne sytuacje, w których ktoś pod wpływem presji społecznej zaczyna udawać kogoś, kim nie jest. W naszym filmie pojawia się motyw z tym związany, ale nawet nie chodzi o to, czy bohater Tymka jest gejem, czy nie jest. Nieważne. Bardziej chodzi o zarzut bycia nim, który pada z ust znajomych. Chodzi o ten strach, że w sekundę staniesz się mniejszością, która może być napiętnowana. Na szczęście to się zmienia. Do głosu dochodzi młodzież, dla której to nie jest duży temat. Bardziej jest to pożywka polityczna, która opiera się na mechanizmie szukania kozła ofiarnego. Pamiętajmy jednak, że są różne środowiska, gdzie istnieje problem z akceptacją jakiegoś rodzaju inności. Mamy 2022 rok, a znam pary, które boją się coming outować.

Podobnie było z moimi przyjaciółmi z małych miasteczek.
Miałem takiego sąsiada na wiosce, który chodził cały czas smutny. Był tramwajarzem. Potem żona się od niego wyprowadziła, wprowadził się facet. No i wiesz, co się stało?

Mam nadzieję, że nic złego.
Ten pan zaczął chodzić uśmiechnięty. No zupełnie inny facet.