Nikim innym już się nie będzie
"Silent Twins"

13 minut czytania

/ Film

Nikim innym już się nie będzie

Jakub Socha

W tym roku na festiwalu w Gdyni można było obejrzeć prawdziwy przekrój tego, co może zaoferować polskie kino. Mieliśmy filmy stworzone z myślą o środowych seansach w telewizorze i takie, które właśnie wróciły z nagrodami z najważniejszych festiwali kina artystycznego

Jeszcze 3 minuty czytania

„O, kurwa”, westchnął głośno dziennikarz chwilę po tym, jak rozsiadł się na pokazie prasowym na festiwalu w Gdyni. Siedział sam w środkowym rzędzie. W tym zdaniu było wszystko: kac, zmęczenie, nuda, frustracja, polskie kino, polskie media i kryzys wieku średniego. Miał zaczerwieniony nos, nieobecny wzrok, charczał i pociągał nosem. Oho, pomyślałem sobie, czyżby covid? Ale nie za długo, bo już nad dziennikarzem stał inny dziennikarz. We dwóch z miejsca zaczęli czytać na głos z wirtualnej księgi skarg i zażaleń. Że poziom filmów nierówny, niektóre fatalne, że jest ich za dużo, że kto to widział, żeby w konkursie głównym pokazywać dwadzieścia filmów. Na krytyce się nie skończyło. Panowie zaczęli proponować zmiany – że trzeba przywrócić panoramę, wprowadzić selekcję, otworzyć się na świat. Przytakiwałem im w duchu, ale żadna siła nie podniosłaby mnie z fotela, by włączyć się do dyskusji.

Chwilę przed festiwalem zmieniono regulamin i z pominięciem dyrektora artystycznego imprezy, Tomasza Kolankiewicza, dopuszczono do konkursu cztery dodatkowe filmy. Jeden z decydentów skwitował decyzję z rozbrajającą szczerością: regulamin to nie konstytucja, można go zmieniać. Dlatego w tym roku zamiast obmyślać reformy, oddawałem się fantazjom. Jedną z nich podsunęła mi „Apokavixa” Xaverego Żuławskiego, brawurowy film o warszawskiej młodzieży, w którym pada to wspaniałe zdanie, że Alf jest potomkiem cocker-spaniela. Na ekranie wypowiada je Sebastian Fabiański, dzięki niemu na stałe zapisał się w historii polskiego kina, przynajmniej mojej. Jest u Żuławskiego piękna scena, gdy dwie młode dziewczyny zostają zaproszone do jurty obrońcy drzew, który ma tatuaż z łez biegnących łańcuszkiem od oka do serca – to pamiątka po nieszczęśliwej miłości. Jedna z dziewczyn siada na rower, do którego podłączona jest prądnica, i zaczyna pedałować, żeby zrobić światło. Druga z nich siada za perkusją i zaczyna grać „Lullaby” The Cure, druid dołącza do niej, chwytając za bas. Wyobraziłem sobie, że nie ma hotelu Gdynia wraz z jego piekiełkiem, nie ma kin, jest tylko jedna wielka jurta, gdzie ludzie kina pedałują na rowerach, żeby zasilić projektory i lodówki, oglądają przez całe dnie polskie filmy, a potem kładą się pokotem na sobie i czekają na sen. I tak przez miesiąc, bo impreza jest wkluczająca, a nie wykluczająca – nie ma żadnej selekcji, pokazywane jest wszystko to, co zostało nakręcone w ciągu danego roku.


Ale zejdźmy na ziemię, a raczej na dno. Festiwal otworzył długo wyczekiwany „Orzeł. Ostatni patrol” Jacka Bławuta. Spodziewano się, że będzie po amerykańsku, z oddechem, akcja, reakcja, celne strzały, zatopienia, bohaterowie, polska flaga łopocze na wietrze, biało-czerwoni. Bławut nie zamierzał sprostać tym oczekiwaniom, zamiast filmu prosto z Hollywood, który moglibyśmy stawiać między „Das Boot” a „Polowaniem na czerwony październik”, postanowił zrobić własną „Hiszpankę” – arthouse’owe kino, które gwiżdże na politykę historyczną. Tym razem to mi nawet nie przeszkadzało. Jasne, film ma sporo usterek i wad konstrukcyjnych – postaci są ledwo zarysowane, czasami gadają, jakby w życiu czytały tylko „Krzyżaków” i „Rycerza Niepokalanej”, niektóre sceny ocierają się o śmieszność, na przedzie z tą, w której kapitan za pomocą psychokinezy przeprowadza statek przez podwodne pole minowe – ale jest też zwyczajnie odleciany. Kamera Jolanty Dylewskiej odmawia uczestniczenia w wojence, obiektywy i filtry używane przez autorkę zdjęć sprawiają, że polscy żołnierze wyglądają, jakby zostali uwięzieni w żelaznym ciele Moby Dicka, którego sercem są wielkie silniki diesla. Ten cud techniki okazuje się ostatecznie pułapką, trumną. Gdy żołnierze z „Orła” leżą w swoim statku na dnie morza i dwutlenek węgla zaczyna im walić do mózgów, nagle jeden z marynarzy wpada na pomysł, żeby odegrać wirtualne starcie z Niemcami. Skoro nie można zmierzyć się z nimi naprawdę, trzeba pokonać ich w wyobraźni. Idą w ruch nieistniejące torpedy, sternik wyczynia cuda za kółkiem, zwycięstwo jest na długość wiosła.

orzeł. ostatni patrol„Orzeł. Ostatni patrol”

Gdyby cały film tak wyglądał, byłoby w nim coś prawdziwie wywrotowego. A tak najbardziej wywrotowym filmem tegorocznej Gdyni był „Odwet” Tomasza Zygadły, film z 1983 roku, pokazywany w ciekawej sekcji Niebyły FPFF, gromadzącej filmy, które przez stan wojenny nigdy nie miały premiery na festiwalu. Młodzi mężczyźni odwołują tu zaćmienie księżyca, starzy mężczyźni boją się, że nikim innym już nie będą – kto wie, może to jest właśnie przypadek festiwalu w Gdyni, w tym roku świętującego czterdzieste siódme urodziny. Grający w filmie inżyniera Świdryckiego Roman Wilhelmi, obudzony nagle ze snu, narzeka, że też zawsze musi w końcu dopaść go ten przeklęty realizm. Zanim jednak go dopadł, ludzie latali po niebie, tańczyli na weselu z widelcem w głowie, porywali karła, uprawiali seks zbiorowy, chodzili po górach. Wariactwo, którego w kinie jest dzisiaj jakby coraz mniej. Gdy trwała gdyńska impreza, gdzieś daleko w Szwajcarii odszedł Jean-Luc Godard, nazywany papieżem kina. Tadeusz Sobolewski we wspomnieniu cytował za Pawłem Mościckim to jedno zdanie Godarda: „Filmy są coraz gorsze. Ale mit kina coraz większy. Pewnego dnia kino zniknie i pozostanie wyłącznie jako mit”.

Laureaci

ZŁOTE LWY:Silent Twins” w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej, producentki: Klaudia Śmieja-Rostworowska, Ewa Puszczyńska
 REŻYSERIA: Jacek Bławut za film „Orzeł. Ostatni patrol”
 NAJLEPSZA ROLA MĘSKA: Piotr Trojan za film „Johnny”
 NAJLEPSZA ROLA KOBIECA: Dorota Pomykała za film „Kobieta na dachu” 
NAGRODA „ZŁOTY PAZUR”: „Apokawixa” w reżyserii Xawerego Żuławskiego, producenci: Anna Waśniewska-Gill i Krzysztof Terej
NAGRODA PUBLICZNOŚCI: „Johnny” reż. Daniel Jaroszek

W tym roku w Konkursie Głównym można było obejrzeć prawdziwy przekrój tego, co może zaoferować polskie kino. Mieliśmy filmy stworzone z myślą o środowych seansach w telewizorze i takie, które właśnie wróciły z nagrodami z najważniejszych festiwali kina artystycznego: Cannes i Wenecji. Trudno powiedzieć, czy jest sens w ogóle oceniać w tej samej kategorii filmy takie jak „IO” Jerzego Skolimowskiego i „Johnny” Daniela Jaroszka – to trochę jakby porównywać książki Waldemara Bawołka i Katarzyny Grocholi. W tym pierwszym stary reżyser zabiera nas w dziwną podróż po świecie, który sam sobie szykuje zagładę. W tym drugim, gdy umierają ludzie, słońce zawsze ogrzewa im twarze. Ten pierwszy w najlepszych momentach przypomina eksperymentalne kino. Ten drugi – reklamę czekolady Milka. „Johnny” to kino środka – pierwsze dni festiwalu stały właśnie pod znakiem „środka”. I „Tata”, opowieść o ojcu, który jedzie z dwiema córkami, jedną swoją, druga przybraną, do Ukrainy, i „Zadra” Grzegorza Mołdy – historia młodej raperki z bloku, to filmy sprawnie opowiedziane, ale przewidywalne.

Polscy filmowcy nauczyli się zasad dramaturgii, ale chyba najwyższy czas, żeby trochę przy tych zasadach zaczęli majstrować. Najlepszy przykład – skądinąd wzruszający, ładnie sfotografowany i na pewno potrzebny film „Słoń” Kamila Krawczyckiego, melodramat gejowski, polskie „Brokeback Mountain”, zwycięzca sekcji Mikrobudżety. W jednej z pierwszych scen filmu widzimy głównego bohatera, młodego geja, stłamszonego przez toksyczną matkę i polską prowincję, jak podjeżdża na swoim koniu do linii brzegowej rwącej górskiej rzeki. Stoi przed nią chwilę, patrzy w ciemną toń wody, ale lęka się zrobić krok dalej, więc zawraca. Gdy tylko pojawił się ten obrazek, od razu było wiadomo, że w odpowiednim momencie powróci i że tym razem chłopak przedostanie się na drugą stronę. Przez cały seans po cichu liczyłem, że może chociaż w połowie drogi przez rzekę koń zamieni się w słonia, niestety. Co ciekawe, do podobnej nawrotki wokół wody doszło w „Głupcach”, filmie Tomasza Wasilewskiego, który bardzo się starał, by wyrwać się z potoku oczywistych obrazów, stworzyć coś oryginalnego. Może dlatego za punkt honoru wziął sobie, żeby w każdym kadrze znalazła się monstera, fikus, dracena albo chociaż paproć. 

Jerzy Domaradzki, tegoroczny przewodniczący jury, przyznawał, że przy ocenie filmu zawsze bierze pod uwagę reakcje publiczności. Wziąłem sobie tę uwagę do serca, dlatego rzadko chodziłem na pokazy prasowe, dużo częściej do Teatru Muzycznego, gdzie spotykało się całe środowisko. Najdziwniejsze rzeczy działy się tu jeszcze przed projekcjami, gdy na scenie zbierały się osoby odpowiedzialne za film, który za chwilę miał zostać wyświetlony. Zapowiadająca seanse Agnieszka Szydłowska najpierw wyczytywała pojedynczo nazwiska członkiń i członków danej ekipy, ci podnosili się z miejsc i próbowali przecisnąć się między fotelami i nogami innych widzów, by wejść na scenę, trwało to dość długo, nie ma za wiele miejsca między rzędami w teatrze. Po kilku dniach ktoś trzeźwo myślący podsunął, że może wygodniej by było, gdyby najpierw wszyscy razem wspólnie wchodzili na scenę, a później dokonywano by ich prezentacji. Tak usunięto jedną z przeszkód, ale nie ostatnią. Szydłowska prosiła kolejne ekipy, żeby zajmowały miejsce bliżej widowni niż ekranu, bo tam zwyczajnie jest lepsze światło. Następnie, by wchodzący w jej skład członkowie i członkinie ustawili się tak, żeby fotograf mógł złapać wszystkich na jednym zdjęciu. Za każdym razem, przed każdym seansem ten spektakl wyglądał inaczej, reżyserowanie pożądanego układu szło najczęściej jak po grudzie. Najlepiej wyszło, gdy wziął się za to jeden nieprofesjonalny aktor – chłopak wbił się po prostu przed pozostałych członków ekipy, ściągnął koszulę, pokazał podkoszulek na ramiączkach, znany tu i ówdzie jako żonobijka, i przyjął postawę uczestnika zawodów kulturystycznych. Chwilę później pojawił się na ekranie. Wyświetlano „Chleb i sól”, debiut kinowy Damiana Kocura.

Chleb i sól„Chleb i sól”

Kocur nie tak dawno dostał dużą nagrodę w Wenecji. W Gdyni z kolei nie dostał nic. Myślę, że to przeboleje. I tak zdaje się grać w innej lidze, niekoniecznie na naszym podwórku. To kino zacierające granicę między dokumentem a fabułą. Dowód na to, że Godard mógł się jednak pomylić – nie wszystkie dzisiejsze filmy są gorsze od tych z przeszłości. Reżyser zaprosił do projektu naturszczyków, żeby opowiedzieć fikcyjną historię Tymka, młodego studenta warszawskiego konserwatorium, który wraca na wakacje do rodzinnego małego miasteczka, gdzie czeka na niego brat, niedoszła dziewczyna i banda koleżków. Scenariusz, jak można wyczytać w wywiadach, miał około czterdziestu stron, puste miejsca wypełnili aktorzy, widać, że ciągną swoich bohaterów tam, gdzie czują, niekoniecznie tam, gdzie prowadzi tekst. Młodzi siedzą i chodzą. Tu piwko, tam fajeczka, wesołe miasteczka i myjnia samochodowa. Rozmowy o niczym, hiphopowe nawijki. Balkon, plaża, kebabownia, gdzie młodzi spędzają sporo czasu i oddają się zadręczaniu pracujących za ladą emigrantów – jednym z dręczycieli jest chłopak, który szykuje się do wyjazdu zarobkowego do Norwegii, drugim syn alkoholika. Pianista przygląda się tym seansom raz z zawstydzeniem, raz ze śmiechem, nie wiadomo, co siedzi w jego głowie. Wiadomo jedynie, że jego rodzinny dom jest pusty, wybrakowany, matka cały czas w pracy, ojca w ogóle nie ma. „Chleb i sól” to jednak nie tylko zapis socjologiczny o wykorzenieniu, kryzysie i Polsce B. To także opowieść o przemocy, która wyrywa nas z domu, stoi u podłoża edukacji, relacji międzyludzkich i miłosnych. Formuła filmu jest pojemna, buzujące w bohaterach emocje – wstyd, pożądanie, chłód, ból, tęsknota – mieszają się ze sobą. Przez długi czas nie wiadomo, gdzie nas Kocur prowadzi, czy oglądamy polską „Nienawiść” czy raczej polskie „Nieustające wakacje”. Końcówka, mocna i dramatyczna, może zbyt mocno dociska całą opowieść, nie zmienia to jednak faktu, że film poprowadzony jest z ogromnym wyczuciem.

Film Kocura, ściągnięty, oszczędny, zrodzony w dużej części z improwizacji, stoi na antypodach „The Silent Twins”, pierwszego anglojęzycznego filmu Agnieszki Smoczyńskiej, który zdobył w Gdyni Złote Lwy. Ten film to prawdziwa bombonierka, są tu i fragmenty animacji poklatkowej, i fragmenty musicalu, kadry uginają się od kolorów i przedmiotów, mamy piosenki i monologi wewnętrzne. Każdy element wydaje się dopracowany, prawdziwie koronkowa robota. Wszystko po to, żeby złapać wewnętrzny świat dwóch odjechanych czarnoskórych bliźniaczek, które postanowiły, że będą rozmawiać tylko ze sobą, a ze światem zewnętrznym będą komunikować się co najwyżej za pomocą sztuki. Smoczyńska, choć nie pracuje na własnych scenariuszach, konsekwentnie buduje swój filmowy świat. „The Silent Twins” to jej kolejny film o kobietach, które odrzucają społeczne reguły, i o konsekwencjach wynikających z tej decyzji. Kanonada pomysłów reżyserskich sprawia, że w trakcie seansu myśli się bardziej o tej kanonadzie niż o bohaterkach. Trochę szkoda, co nie zmienia faktu, że jest to kino, które może podbić świat – wizualnie atrakcyjne, rozwibrowane, transowe, zacierające granice między tym, co realne, i tym, co nierealne. Film miał właśnie swoją premierę w USA, gdzie zbiera dobre recenzje. Całkiem możliwe, że to Złotym Lwom jest bardziej potrzebna Smoczyńska niż Smoczyńskiej Złote Lwy.