Otwarty horyzont
„Nomadland”, reż. Chloé Zhao

7 minut czytania

/ Film

Otwarty horyzont

Jakub Socha

Nakręcony przez Zhao z niespotykanym wyczuciem „Nomadland” opowiada o tej Ameryce, gdzie można patrzeć i jechać przed siebie do woli

Jeszcze 2 minuty czytania

W klasycznym filmie Prestona Sturgesa z 1941 roku, „Podróżach Sullivana”, hollywoodzki reżyser od komedii, właściciel rezydencji z majordomusem i basenem, zmęczony sukcesem oraz tym, że jego kino utożsamia się z rozrywką, postanawia nakręcić prawdziwie realistyczną historię, która złapie za pysk czas wielkiego kryzysu. Jego opiekunowie ze studia pukają się w głowę, ale w końcu idą na ustępstwa kurze znoszącej złote jaja – pozwalają mu udać się na badania terenowe w przebraniu żebraka, ale przezornie wysyłają w ślad za nim kilku aniołów stróżów z workiem pieniędzy w czymś, co można by pewnie nazwać luksusowym kamperem. Badania idą jak po grudzie, aż pewnego dnia nasz reżyser, krążąc po niebezpiecznej dzielnicy, dostaje w łeb, traci przytomność, budzi się w pociągu towarowym daleko od domu, a stamtąd ląduje prosto w mamrze, gdzie dostaje prawdziwy wycisk. Zgnębiony, zdesperowany doznaje jednak iluminacji. Oto wraz z grupą współwięźniów trafia do kina, urządzonego w małym, biednym kościele. Skazani siadają wśród wiernych, projektor idzie w ruch – na ekranie zostaje wyświetlona komedia, klasyczny slapstic, wszyscy na widowni co chwilę pękają ze śmiechu, na ich twarzach widać ulgę. Ulgę, a może nawet szczęście. Reżyser już wie, jakich filmów potrzebują ci, którzy żyją w biedzie i strapieniu.

„Nomadland”, reż. Chloé Zhao„Nomadland”, reż. Chloé Zhao. USA/ Niemcy 2020, w kinach od 28 maja 2021Przypomniał mi się ten klasyk, gdy oglądałem „Nomadland” Chloé Zhao – film, który w tym roku zgarnął i Złotego Lwa w Wenecji, i najważniejsze Oscary. Po wielu miesiącach oczekiwania trafił wreszcie do regularnej dystrybucji. Gdzieniegdzie narzekano, że sytuacja jest trochę krzywa – znowu przemysł filmowy uwłaszcza się na czyjejś biedzie, i robi to tak sprytnie, że samej biedy, jej przyczyn i skutków właściwie nie widać. Scenariusz, napisany przez Zhao na podstawie reporterskiej książki Jessiki Bruder, niemalże w całości pomija to, co jest jej punktem wyjścia i rdzeniem – niewydolny, niesprawiedliwy system emerytalny, który sprawia, że ludzie z dnia na dzień tracą całe oszczędności i zostają z comiesięcznymi groszowymi wypłatami. Nawet przy czterdziestoletnim stażu pracy nie stać ich na mieszkanie we własnym domu. Pomija rynek pracy, w którym nie ma stabilnego zatrudnienia dla ludzi po pięćdziesiątce. I rzeczywistość, w której ci ludzie muszą podejmować słabo płatne sezonowe prace, żeby związać koniec z końcem. W której zostaje im dom na kółkach, bo na inny ich nie stać. Co ciekawe, smutne i paradoksalne, mogą liczyć na przychylność dwóch gigantów, modelowych przykładów brutalności późnego kapitalizmu: Amazona i Walmartu. W Amazonie dostają pracę w okolicach świąt, gdy potrzeba dodatkowych rąk przy sortowaniu towaru; na parkingach Walmartów, które zmiotły tysiące lokalnych sklepów i pogrążyły niejednego małego dostawcę, mogą zaś spokojnie parkować. Bruder pisze, że założyciel tej sieci sam jest zapalonym turystą, więc z zasady patrzy przychylnie na ludzi w kamperach. O Walmarcie w filmie ani mru mru, o Amazonie – bardzo delikatnie. Zero o środkach przeciwbólowych, które trzeba brać zarówno przed, jak i po zejściu ze zmiany, żeby móc dotrwać do kolejnego dnia. Ani słowa o skanerach, które u obsługujących je emerytów wywołują bardzo ciężkie urazy w okolicach nadgarstka. Zhao opowiada inną historię. 

Kiedy głównej bohaterce, samotnej kobiecie o imieniu Fern, psuje się w filmie ciężarówka i nie ma kasy na jej naprawę, to kasa nie wybija się na plan pierwszy – nie zostaje postawiona sama sobie, pod ścianą, w beznadziei, co dla ludzi opisywanych przez Bruden jest chlebem powszednim. O kasę zawsze może poprosić siostrę, której mąż robi w nieruchomościach i któremu powodzi się całkiem nieźle. Gdy mechanik sugeruje jej, żeby zrezygnowała z auta, w którym śpi i marznie po nocach, jeździ w poszukiwaniu pracy, bohaterka mówi, że nie zamieni go na inne. Włożyła w nie za dużo pracy i emocji, to jest jej dom. 

„Nomadland”, reż. Chloé Zhao

Fern, grana przez jak zwykle wspaniałą Frances McDormand – chyba jedyną aktorkę, która potrafi powiedzieć „odpierdol się” tak, żeby to brzmiało jak „wybaczam ci” – w książce w ogóle nie występuje – to fikcyjna postać. Z kolei Linda, mieszkająca w ciężarówce kobieta, która marzy o małym skrawku ziemi, gdzie kiedyś wybuduje dom ze starych opon, pierwszoplanowa u Bruder, tu pojawia się na drugim planie, podobnie jak inni współcześni nomadzi, bohaterowie reportażystki. Zhao daje Fran do towarzystwa Dave’a, jeszcze jedną osobę, która wybrała życie na czterech kółkach, jego też gra zawodowy aktor, David Strathairn. Reżyserka buduje między nią a nim coś jakby opowieść miłosną, której punktem kulminacyjnym jest idealny dom, gdzie wszyscy siadają do wspólnej kolacji i wznoszą toasty, patrząc sobie głęboko w oczy. Chwilę później Fern udaje się na stare śmieci, do Empire, gdzie spędziła całe dorosłe życie, do dostatniego miasteczka, w którym pielęgnowała umierającego męża, zamkniętego z dnia na dzień, gdy w związku z kryzysem na rynku nieruchomości spadło zapotrzebowanie na produkowane tam płyty gipsowe. W książce pojawia się ono jako miasto duch, symbol tych wszystkich miasteczek z Pasa Rdzy i nie tylko stamtąd, które już nigdy nie wrócą do dawnej świetności. Ci, którzy byli właścicielami prawdziwego Empire, przed wyjazdem zostawili tam stado kóz jako ostatni przyczółek walki z rozpadem, zwierzęta miały pilnować, żeby trawa szybko wszystkiego nie pożarła. W filmie między domami gna tylko wiatr. 

Gdy Fern wspomina wspólne lata ze zmarłym mężem, mówi, że w ich domu, leżącym na skraju miasteczka, lubiła najbardziej wychodzące na rozległe pole okna. Można było patrzeć przed siebie do woli, bez końca. I o tym właśnie jest ten sen, nakręcony przez Zhao z niespotykanym wyczuciem – o tej Ameryce, gdzie można także jechać przed siebie do woli. I pewnie dlatego rację ma siostra Fern, ta sama, która od zawsze podziwia jej szczerość i odwagę. Uważa, że Fern kultywuje tradycję amerykańskich pionierów, szukających terenu pod nowy świat, bo ten stary jest nie do utrzymania. I pewnie dlatego tak trudno bohaterkę Zhao stawiać chociażby obok dziewczyny z niezapomnianego filmu Agnès Varda „Bez dachu i praw”, egzystencjalnej wagabundki, którą toczy ten nieodgadniony robak buty, złości – pęd do wolności, ale równocześnie śmierci. Bruder pisze, że w Ameryce zawsze dziwiło ją to, że nawet w największej recesji ludzie nie złorzeczyli, nie narzekali, ufali, że ich los się odmieni. I ten film też taki jest – Frances MacDormand, mimo całego smutku i zagubienia, nie jest żadną francuską egzystencjalistką, gra osobę, która chce wierzyć. A tą wiarą żyruje otaczający ją świat – saturn w lunecie teleskopu, ludzi przy ognisku, pusty dainer, pralnię po godzinach, miasteczko nocą, zamknięte kino. Pusty krajobraz, otwarty horyzont.