Mówi się, że po twarzy nie można poznać człowieka, a co dopiero go osądzić. Jako przykład na potwierdzenie tej tezy podaje się choćby zbrodniarzy wojennych – z wyglądu przecież nie przypominają rzeźników, bestii, są do bólu zwyczajni, podobni do naszych sąsiadów. A co jeśli pod lupę weźmiemy polityków? Czy ich twarze też nas zwodzą? Może i tak, ale my jednak wiemy swoje. Kto bowiem, patrząc na Putina, Berlusconiego czy choćby Busha, nie jest przekonany, że zna ich równie dobrze jak własną kieszeń? Wydaje się nam, że w ich twarzach zakodowana jest cała prawda: ich cynizm, zły smak, bezmyślność. Skąd biorą się te przypuszczenia? W dużej mierze pewnie są skutkiem medialnego wmówienia i kontekstu. A może po prostu rodzą się one na gruncie naszego poczucia wyższości nad politykami, tymi dziwacznymi straszydłami, które uwielbiają babrać się w bagnie?
„Boski”, reż. Paolo Sorrentino.
Włochy, Francja 2008, na DVD od 30 czerwca 2011Filmowcy opowiadający o politykach najczęściej właśnie powielają utrwalony przez media wizerunek i idą w płaską satyrę, prostacki kabaret. Filmują idola, który przysłania cały horyzont i do niczego nie odsyła. Tak było choćby w „W.” Olivera Stone’a, w którym to Bush Jr. jest marną reprodukcją figury stworzonej przez dziennikarskie newsy: smutnym, rozmodlonym i zagubionym pajacem, specem od gaf językowych, sfrustrowanym dzieckiem surowego ojca. O jego charakterze najwięcej według reżysera mówi przewałkowana przez wszystkie media scena z miną, którą były prezydent przybrał, gdy dowiedział się o zamachu na Dwie Wieże.
Film Paolo Sorrentino, którego bohaterem jest Giulio Andreotti, legendarny polityk włoskiej chadecji, wielokrotny premier i minister, jest całe szczęście inny. W „Boskim” nie ma zużytych medialnych frazesów, nie ma realizmu rodem z małego ekranu ani scen przetransponowanych wprost z wiadomości telewizyjnych. Całość przypomina barokową fantazję. W niekończących się, zwolnionych jazdach kamery włoska scena polityczna wiruje w somnambulicznym tańcu, w rytm Sibeliusa, Beth Orton, a nawet Renato Zero, bywalca festiwalu w San Remo. Tańczą długonogie asystentki, urzędnicy, dostojnicy kościelni, mafiosi – tylko Andreotti stoi w miejscu. Nie rusza się, bo nie musi – wszyscy i tak kręcą się wokół niego. Jedni ze strachu, drudzy po to, by się mu przypodobać, jeszcze inni ze zwyczajnej głupoty.
Twarz Giulio Andreottiego jest inna. Nie widać jej. Uciekła do środka albo na zawsze przysłoniła ją maska. Maska wykuta w skale: zimna, nieporuszona i obca. Sorrentino nie próbuje jej zedrzeć, nie szuka tego, co kryje się pod spodem. Dla niego Andreotti to właśnie ta maska. To także cały spis przezwisk, które ludzie nadawali mu przez lata. Każde jest inne i każde pasuje. Nieśmiertelny, Garbus, Sfinks, Belzebub, Kosmita, Moloch, Salamandra, Czarny Papież. To wszystko on: labirynt tropów, królestwo sprzeczności.
Sorrentino testuje twarz swojego bohatera i konfrontuje go tak, jak Kuleszow konfrontował twarz Iwana Mozżuchina. Zestawia ją z kotem, z masakrą, z włoskim pieśniarzem. Efekt tego eksperymentu jest inny niż u rosyjskiego reżysera. Tam każde zestawienie przynosiło inne nastroje. Gdy ujęcie Mozżuchina zderzane było z zupą, wydawało się, że jego twarz wyrażała co innego niż wtedy, gdy zderzana była z kobietą w trumnie albo małym dzieckiem. W „Boskim” nic z tych rzeczy się nie dzieje. Za każdym razem twarz Andreottiego wyraża wielką zagadkę – nic, co przychodzi z zewnątrz, nie może jej naruszyć ani zmienić. Choć przecież nie zawsze taka ona jest. Gdy w krótkich ujęciach reżyser filmuje go w ogromnym zbliżeniu, wyabstrahowanego, wyrwanego z rzeczywistości, jak drzazga pojawia się w świadomości widza wrażenie, że maska noszona przez Andreottiego musiała być zrobiona z modela, który jakby dopiero co zszedł z krzyża. Emanują z niej jakieś głęboko przeżyte, a potem zakamuflowane przez formę, cierpienie i samotność. Czy więc to jest ta prawda o napiętym jak struna księciu ciemności, który przez lata rządził Włochami? Tego Sorrentino nie mówi. Może być i tak, i tak. Z kłębu sprzeczności nie ma wyjścia.
Kiedyś Federico Fellini powiedział o Andreottim: „Jest strażnikiem czegoś cennego, kimś, kto musi mieć dostęp do jakiegoś obcego wymiaru, do którego nie mamy dostępu”. Sorrentino podąża tym tropem. „Boski” jest wyrazem jego wielkiej fascynacji Andreottim i równie wielkiej bezradności wobec idola.
Ciągle jesteśmy w pułapce. Z jednej strony banalne karykatury, z drugiej barokowe konstrukcje. Nikt jakoś nie potrafi polityków sprowadzić na ziemię, uczynić z nich ludzi i tym samym odzyskać ich dla nas. Polityka w kinie jest więc albo marną szopką, w której podrygują nudne, banalne i żenujące pacynki, albo dworskim życiem, pełnym taktycznych zagrań i wojen podjazdowych, którym gawiedź może co najwyżej się pozachwycać, ale ze świadomością, że nie należy i nigdy nie będzie należeć do tego świata.
Mimo wszystko jednak wolę strategię Sorrentino niż choćby strategię Stone’a. Włoski reżyser stroni bowiem od wymierzania moralnych policzków, nie grozi palcem z perspektywy niepobrudzonego, zatroskanego i zniesmaczonego obywatela. Nie ma też ambicji, by swoim filmem na cokolwiek wpłynąć, popchnąć widza w konkretną stronę, do czegoś skłonić. Jedyne, co go interesuje, to zmiana sposobu opowiadania o polityce. To z pewnością mu się udaje. „Boski” pod tym wzglądem jest bez wątpienia filmem rewelacyjnym i bez mała rewolucyjnym. Tylko co może przynieść ta rewolucja, jakie zmiany wywołać w nastawieniu, postrzeganiu widzów-obywateli, podmiotów uwikłanych na zawsze w sferę polityczną? Ano niewielkie. Po obejrzeniu „Boskiego” pozostaje podziw dla sprawności reżysera, ale na innym poziomie już tylko strach, bezsilność, zniechęcenie. Włoska polityka w filmie Sorrentino przyrównywana jest do tonącej w przepychu, pustych gestach i rytuałach oderwanych od znaczeń, polityki Watykanu. Dla reżysera to po prostu czyste, prawie że metafizyczne Zło. Można je kontemplować, można się nim fascynować. Poza tym niewiele można z nim zrobić. Jedyne co pozostaje, to odwrócić się plecami i zająć się sobą.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.