Kompleks polski
"Bogowie", mat. prasowe

Kompleks polski

Jakub Socha

Chciałoby się „Bogów” Łukasza Palkowskiego bardziej lubić. Proszę mnie źle nie zrozumieć: to nie jest zły film, tylko zepsuty przez kalkulacje. Estetycznie zbyt przezroczysty, myślowo zbyt nijaki

Jeszcze 2 minuty czytania

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wzrost. Tomasz Kot wydaje się za wysoki, żeby grać Zbigniewa Religę. Góruje nad resztą jak jakieś straszydło z bajki, inni aktorzy wyglądają przy nim jak mikrusy, poza tym garbi się nienaturalnie, trochę jak Quasimodo. Pewnie nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby Łukasz Palkowski inaczej poprowadził tę rolę, pozwolił sobie (i swojemu aktorowi) na więcej swobody. Tutaj jednak nie o swobodę chodzi, tylko o drobiazgowość. Niestety, Kot ma po prostu wyglądać jak Religa, poruszać się jak Religa i zachowywać się jak Religa, być jego wierną kopią. Jest to jednak fantastyczny aktor, dlatego udaje mu się z tej smyczy kilkukrotnie zerwać, szczególnie wtedy, gdy kamera filmuje w zbliżeniu twarz Kota, a zostawia za sobą ciało Religi.

Widać w „Bogach” ogromne przywiązanie do rzeczywistych postaci i rzeczywistych zdarzeń, wokół których osnuto scenariusz, ale także do realiów epoki – burej Polski lat 80. Scenografowie, rekwizytorzy i kostiumografki spisali się jak zuchy, wszystko pasuje jak ulał: krój garniturów, kształt telefonów, rodzaje samochodów; nie zapomniano nawet o zalewajce ze szklanki i o narzucającym się swoją obecnością na każdym kroku spodku. To na nim gasi się kolejne pety i nosi się polską kawę po turecku. Mimo wszystko trudno opędzić się jednak od wrażenia umowności, która po części wynika pewnie z niezbyt dużego budżetu, a po części – z hiperpoprawności. Gdy kamera wychodzi z pomieszczeń, gdy Religa pędzi samochodem przez Polskę albo zjawia się na wieczornej potańcówce nad jeziorem, pierwsze, co rzuca się w oczy, to prowizoryczność tego świata, zaludnionego przez – tak na oko – dziesięć osób, cztery samochody i jeden ciągnik. To z jednej strony. A z drugiej? Z drugiej mamy na przykład scenę, w której matka odprowadza na salę operacyjną swoją córkę, dumnie prezentując trzymany pod pachą magazyn „Burda”. Ten znak ma widzowi niby pomóc lepiej osadzić się w świecie, ale jest użyty tak ostentacyjnie, że jedynie kłuje po oczach, i trochę śmieszy.

Chciałoby się ten film bardziej lubić. Bohater, żaden mistyk, po prostu człowiek nauki, eksploatujący siebie do upadłego; historia, w której Polacy pokazują, że potrafią coś więcej niż tylko pięknie przegrywać; PRL jako epoka trochę mniej oczywista i trochę mniej piekielna niż się to zwykło ostatnio pokazywać; wreszcie walka pokoleń, w której wygrywają młodsi. To wszystko jest materiałem na świetne kino, co więcej, to wszystko w „Bogach” jest, tylko że w zalążkowej i nieporadnej formie. Stąd pewnie tym większe rozczarowanie. Pogłębia je jeszcze jedna rzecz – Palkowski wraz ze swoim scenarzystą zbyt mocno wdzięczą się do widza. Raz ktoś rzuci żartem, że nie chce serca po geju, raz ktoś poczęstuje sucharem, mówiąc, że jest człowiekiem bez serca. Innym razem ktoś późną nocą powie w barze: „z sercem nie wygrasz”. Bon mot za bon motem. Konkursowi krasomówczemu towarzyszą fanfary – muzyczna tapeta, której zadaniem jest wcisnąć widza w konkretne emocje. Zbyt ostentacyjna jednak, by mogło jej się ze mną to udać.

„Bogowie” ograniczają się do krótkiego wycinka z życia słynnego kardiochirurga: od asystentury w Klinice Kardiochirurgii w Warszawie poprzez przejęcie przez niego Kliniki w Zabrzu aż do przeprowadzenia w niej pierwszego w Polsce przeszczepu serca. Religa od początku jest zrobiony, prawie do końca pozostaje taki sam: niecierpliwy i uparty. Życie traktuje jako swego rodzaju grę, w której wypełnia się po prostu kolejne misje, przynajmniej tak go pokazuje Palkowski. Przez tę perspektywę sam film staje się opowieścią bardziej o zadaniach niż o ludziach.

„Bogowie”, reż. Łukasz Palkowski. Polska 2014,
w kinach od 10 października 2014 
Podstawowy zarzut – nie ma w „Bogach” prawdziwego mięsa. Dyskusja o etycznej stronie transplantologii i zmianie świadomości w środowisku lekarskim przypomina tu skecz. Aparat władzy wygląda co najwyżej pociesznie. Relację Religi z żoną pozostają na poziomie bezpiecznie enigmatycznym, jej postać pojawia się najpierw na trochę, potem znika na dużą część filmu, by wrócić na chwilę przed końcem w roli wybawicielki; alkoholizm kardiochirurga wydaje się zaledwie uciążliwą, trochę przykrą grypą; jego współpracownicy – ślepo zapatrzonymi w mistrza paziami. Problemy u Palkowskiego są czymś, co się po prostu rozwiązuje; dylematy – czymś, czym nikt nie zawraca sobie głowy. Aż chciałoby się tu zaśpiewać za Sewerynem Krajewskim: „To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć”

Autor „Rezerwatu” nie ma pomysłu, jak zbudować relację między bohaterami. Nie wychodzi mu też stworzenie przekonującej dramaturgii, w której byłoby miejsce i na upadek Religi, i na jego odrodzenie. Kluczowa dla filmu sekwencja, w której to główny bohater najpierw idzie do Canossy, a potem doznaje oświecenia, pachnie przedszkolem, jest zbyt poczciwa, żeby przekonywała.

Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie, to nie jest zły film, tylko zepsuty przez kalkulacje. Estetycznie zbyt przezroczysty, myślowo zbyt nijaki. „Tu nie ma kompleksów polskiego kina – jedziemy po amerykańsku, po całości”, napisał po obejrzeniu „Bogów” wyraźnie poruszony Krzysztof Varga. Wydaje mi się niestety, że w tym rozpoznaniu jest już całkiem sporo kompleksów. Odnajduję je zresztą też w samym filmie, budującym z taką determinacją, „po amerykańsku”, uproszczony obraz Polaka, który odniósł sukces i omijającym szerokim łukiem wszystko to, co mogłoby zakłócić jego naiwne piękno. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.