Czy świat zwariował?
„Ziemia jest niebieska jak pomarańcza”

13 minut czytania

/ Film

Czy świat zwariował?

Jakub Socha

Jednym z najbardziej wstrząsających filmów tegorocznej edycji Millennium Docs Against Gravity był dokument „Witamy w Czeczenii” Davida France’a o bestialskich prześladowaniach mniejszości seksualnych w Czeczenii. Festiwal jeszcze się nie skończył, a jedynie płynnie przeszedł do sieci

Jeszcze 3 minuty czytania

Dobre idee, takie jak ta, żeby założyć kanał telewizyjny grający przez cały dzień muzykę, szybko umierają. Szaleńcy, którzy wpadli na ten pomysł, mówią dziś, że smutni goście w garniturach, urzędujący w wysokich biurowcach, rozdzielający pieniądze na inwestycje, już na początku straszyli ich katastrofą. Okazało się, że jednak mieli rację. Muzyka się skończyła, już nawet nie wiem, co grają w MTV. Ale zanim do tego doszło, jeden z pierwszych dyrektorów stacji potrafił pojechać do Micka Jaggera i poprosić go, żeby zagrał w klipie promującym pierwszą w historii stację muzyczną z teledyskami – to jedna z wielu historii, które przedstawia film „I Want My MTV” Rylera Measona i Patricka Waldropa; jedna z wielu nieprawdopodobnych historii z zakończonego niedawno Millennium Docs Against Gravity Film Festival (festiwal tak naprawdę się nie skończył, przeszedł płynnie do sieci). No więc facet pojechał do Jaggera i na wstępie zdradził się, że nie ma kasy. Gwiazdor powiedział, że za darmo nie wystąpi, na co jego gość wyciągnął z jeansów jednego dolara. Jagger popatrzył na zmięty banknot, wziął go do ręki i rzucił: „Podoba mi się twoje podejście, wchodzę w to”. Jak Jagger wszedł, to zaraz weszli inni. I już się kula kręciła, kasa pęczniała od kasy, można się było rozwijać, ale też i profesjonalizować, tracić na spontaniczności. Dawnych pasjonatów zastąpili zawodowcy. Jeden z rozmówców Measona i Waldropa mówi w dokumencie, że nie wierzy, żeby coś takiego jak MTV powstało dla kasy, ale umarło właśnie przez kasę. Weszli księgowi i zaczęli liczyć. Nie można było zarabiać mniej albo tyle samo, trzeba było ciągle się rozwijać.

Poniekąd analogiczną historię opowiada dokument „Bezlitosny Mike Wallece”, portret legendarnego reportera, twarzy słynnego programu informacyjnego „60 minut”, który zmienił telewizyjne dziennikarstwo – to ten facet, którego w „Informatorze” Michaela Manna zagrał Christopher Plummer. W czasach, gdy Wallece był na szczycie, wielu dziennikarzy uważało, że to, co robi, wcale nie jest dziennikarstwem, nazywali to telewizyjną dramą. Zachowując proporcje, Wallace był kimś w rodzaju Oriany Fallaci – bezczelnym celebrytą, który nie bał się swoich potężnych rozmówców i nie bał się zadawać im trudnych pytań. Film Manna bardzo dobrze pokazuje koniec tej przygody – moment, kiedy stacja telewizyjna zaczęła wstrzymywać materiały, bojąc się wielomilionowych pozwów od potężnych korporacji, bohaterów telewizyjnych materiałów. Wygrał kapitalizm, a na jego barkach urodziło się coś jeszcze. Film „Bezlitosny Mike Wallece”, w którym poświęca się sporo miejsca kontrowersji wokół materiału o kompaniach tytoniowych, zaczyna się rozmową Wallece’a z asem telewizji Fox News, Billem O’Reillym, który w swoich programach nie cofa się przed niczym, a może raczej nie cofał się, bo jest już poza stacją po tym, jak kilka współpracownic oskarżyło go o molestowanie. Wallece wali mu prawdę prosto w oczy, mówi, że to, co ten robi, to nie jest dziennikarstwo. O’Reilly, z uśmiechem na twarzy, odpowiada Wallece’owi: „Ale przecież wzorowałem się na tobie”.

Albo weźmy jeszcze jedną ideę, która wykiełkowała wokół małej wspólnoty ludzi w latach 60. w San Francisco. Chcieli znaleźć wspólnie inny sposób na urządzenie się w świecie i urządzenie świata. Najpierw kupili ziemię w Nowym Meksyku. Potem wybudowali statek, którym opłynęli cały świat. W międzyczasie poznali miliardera Eda Bassa, jednego z dziedziców naftowej fortuny, który zaczął wspierać ich działania. Tu nikt nigdy się nie krył z tym, że kasa jest czynnikiem, bez którego trudno się obyć. Tak minęły dwie dekady z hakiem, w trakcie których grupa budowała hotele i zakładała galerie sztuki, aż na początku lat 90. pojawił się nowy projekt – „Biosfera 2.0”. Postanowili wybudować coś na kształt stacji kosmicznej, w której na małej przestrzeni odtworzono by dominujące strefy klimatyczne na Ziemi. Następnie wpuszczono tam kilkoro śmiałków, którzy mieli nie ruszać się z tej dziwnej budowli przez całe dwa lata. Obserwujemy archiwalia, przypominają trochę tani film s.f. Badacze jedzą tort z banana, urządzają zapasy w błocie, hodują zwierzęta, uprawiają rośliny, eksperymentują, kłócą się. W mediach jest o nich głośno, ale sporo naukowców, komentując projekt, mówi, że to nie nauka, tylko park rozrywki. W każdym razie skończyło się nagle i niespodziewanie – Bass postanowił, że impreza kosztuje za dużo, więc wezwał do pomocy Steve’a Bannona, tak, tak, tego samego, który jeszcze nie tak dawno temu doradzał Trumpowi, ideologa skrajnej prawicy, niedawno aresztowanego za defraudacje pieniędzy ze zbiórek na budowanie muru z Meksykiem. W latach 90. Bannon był wilkiem z Wall Street. Przyjechał do hippisów i szybko się z nimi policzył.

„Planeta 2.0”; „Wierzymy w dinozaury”


Minęły prawie dwie dekady od zamknięcia „Biosfery 2.0”, żyjemy w takich czasach, w których wiceprezydent USA nie chce odpowiedzieć w telewizyjnym wywiadzie na pytanie, czy wierzy, że świat powstał w ciągu siedmiu dni. W czasach, gdy budowany jest inny wielki projekt – drewniana arka, nazywana też Muzeum Kreacjonizmu, projekt trochę biznesowy, a trochę religijny. Opowiada o nim dokument „Wierzymy w dinozaury” Monici Long Ross i Claytona Browna. Widać, że pomysłodawcy muzeum wszystko sobie dokładnie policzyli – pieniądze, ale też to, że dinozaury pojawiły się na Ziemi jakoś tysiąc lat temu i że żyły na niej razem z ludźmi i razem z ludźmi schroniły się do arki Noego. Na filmikach, które mogą zobaczyć odwiedzający, widać, jak zaczął się potop – co ciekawe, tu Ziemia jest jeszcze okrągła. Żeby spróbować odpowiedzieć na pytanie, jak ludzie mogą wierzyć w różne bzdury, trzeba by najpierw zacząć rozmawiać o tym, co jest tematem „Dylematu społecznego”, dokumentu, który pojawił się na Netfliksie praktycznie w trakcie tegorocznego festiwalu Millennium Docs Against Gravity – jego twórcy opowiadają o tym, w jaki sposób pracują nad naszą korą mózgową portale społecznościowe i przeglądarki takie jak Google, jak dzięki nim rośnie społeczne uznanie dla najbardziej niedorzecznych teorii i sądów. W „Wierzymy w dinozaury” interesująca jest właśnie wpisana w przedstawiany świat sprzeczność – z jednej strony sama arka jest dziełem bardzo pomysłowych ludzi, nie każdy by wiedział, jak zbudować tak potężną drewnianą konstrukcję. Technika, w której pracownicy muzeum odtwarzają naszych przodków z arki, też wymagała sporej mocy obliczeniowej. Ciekawe, jak to jest – być równocześnie kimś zależnym od liczb i wierzącym w fantazje o tym, że tyranozaur bawił się w berka z Adamem i Ewą.

Jedźmy dalej. Oprócz dobrych idei, które się kończą, są jeszcze te, które kończą się katastrofą. W „Zatoce cieni” Richarda Ladkaniego jest prawie jak z tą arką, tylko że w innym kraju i na innych wodach. Otóż niektórzy Chińczycy wierzą, że pęcherze pławne totoaby, ryby endemicznie występującej w Zatoce Kalifornijskiej, mają cudowne właściwości, co sprawia, że są skłonni zapłacić nawet 100 tys. dolarów za kilogram. Złoty interes, który od razu zwietrzyła meksykańska mafia – kusząca łatwym zarobkiem biednych rybaków, którzy żyją z tego, co wyłowią w oceanie. Rybacy dostają się między młot a kowadło. Po jednej stronie gangsterzy, po drugiej rząd, który wydaje grube pieniądze, żeby ukrócić kłusownictwo, a tym samym uchronić morświna kalifornijskiego – gatunek ssaka znajdującego się na wymarciu, pływającego w tych samym wodach co totoaba. Rząd sprowadza nawet grupę naukowców, która buduje dla morświna specjalny rezerwat, gdzie będzie bezpieczny od sieci rybaków i kłusowników. W poruszającej scenie widzimy naukowców, którzy wpuszczają go do nowego domu. Zwierzakowi dosłownie staje serce z przerażenia na widok jego arki. Niedawny raport WWF „Living Planet Report 2020” mówi jasno: w ciągu ostatniego pół wieku populacja dzikich kręgowych ssaków, gadów, płazów i ryb zmniejszyła się o 68 procent – głównym powodem jest działalność człowieka.

„Ośmiornica. Nauczycielka życia”; „Zatoka cieni”

Na festiwalu można było zobaczyć też „Ośmiornicę. Nauczycielkę życia” Pippo Ehrlicha i Jamesa Reeda. To film o Craigu Fosterze, facecie, który przeprowadza się na południe Afryki i zaczyna nurkować w Atlantyku, codziennie w jednym konkretnym miejscu, które przypomina oceaniczny las. Tam zaprzyjaźnia się z ośmiornicą – Foster filmuje ją pod wodą, siedząc przy drewnianym stole, przedstawia przed kamerą swoje przemyślenia na temat przyjaciółki, jej inteligencji, filozofii życia etc. Oczy zachodzą mu łzami, głos więźnie mu w gardle, jednym słowem – podejrzany typ, trochę może za bardzo oddaje się antropomorfizacji. No ale z drugiej strony jest w filmie jedna fantastyczna scena, gdy ośmiornica wpływa w ławicę ryb i wykonując nieznaczne ruchy swoimi odnóżami, sprawia, że ławica rozstępuje się, łamie swój pierwotny wzór, a potem znowu do niego wraca, przynajmniej do momentu, aż ośmiornica znowu nie wykona ruchu. Foster, komentując to wydarzenie, mówi, że zszokowało go to, że ośmiornice lubią się bawić. No właśnie, a skoro przyznamy, że zwierzęta potrafią się bawić, to dlaczego mielibyśmy nie uznać, że mają jakąś własną filozofię życia? Film Ehrlicha i Reeda, pięknie sfilmowany, poprowadzony jak wciągająca fabuła, nie wiem dlaczego, przypomniał mi niepokojące wideo Jonathasa de Andrade z zakończonej niedawno wystawy „Wiek półcienia” – widzimy na nim rybaków, którzy z czułością przytulają do swoich piersi złowione przed chwilą ryby. Głaszczą je, okazują im czułość, w tym czasie ryby zwyczajnie się duszą. U Ehrlicha i Reeda żaden człowiek ośmiornicy nie zabija, jest jedynie świadkiem jej śmierci, jej biografem, który mówi: żyła szybko, umarła młodo, tak jak chciała.

***

W „Dylemacie społecznym” Tristan Harris, jeden z byłych analityków Google’a, założyciel Center for Humane Technology, pyta dramatycznie: czy świat zwariował? Oglądając dokumenty pokazywane na Millennium Docs Against Gravity Film Festival, trudno nie odpowiedzieć mu twierdząco. Jedyne, co w zasadzie odwleka tę odpowiedź, to właśnie działalność takich ludzi jak Harris czy ekolodzy walczący dzień i noc o uratowanie morświna kalifornijskiego. Jednym z najbardziej wstrząsających filmów tegorocznej edycji był dokument „Witamy w Czeczenii” Davida France’a, poruszająca opowieść o bestialskich prześladowaniach mniejszości seksualnych w Czeczenii. France nakręcił kilka lat temu „Jak przetrwać zarazę”, rzecz o epidemii AIDS w USA w latach 80. i 90. Oba filmy są o tyle podobne, że pokazują grupę ludzi, która nie daje się zastraszyć i walczy o swoje prawa. W „Jak przetrwać zarazę” to członkowie organizacji ACT UP i TAG, w „Witajcie w Czeczenii” – garstka niespotykanie odważnych ludzi, którzy z jednej strony nagłaśniają politykę Kadyrowa, z drugiej organizują drogi ucieczki na zachód dla osób, których ich ojczyzna chce pozbawić godności i życia.

„Witajcie w Czeczenii”; „Nomada. Na tropie Bruce’a Chatwina”

Jaka w tym wszystkim jest rola filmowców? Werner Herzog powiedział w jednym z wywiadów, że gdyby wiedział, że jutro świat się skończy, to jeszcze dzisiaj zacząłby kręcić nowy film. W swoim najnowszym, zatytułowanym „Nomada. Na tropie Bruce’a Chatwina”, wspomina dzień, gdy odwiedził umierającego na AIDS pisarza. Chatwin miał poprosić go, żeby pomógł mu umrzeć. „Chcesz, żebym rozwalił ci głowę kijem do bejsbola czy może przystawił pistolet do głowy?” – zapytał przyjaciela reżyser. Zamiast tego pokazał mu swój dokument „Wodabe. Pasterze słońca”, opowiadający o afrykańskim plemieniu nomadów, a w szczególności o rytuale Gerewol, w trakcie którego mężczyźni malują się i przebierają za kobiety, by zdobyć przyszłą żonę. Sceny z tego filmu to ponoć ostatnie obrazy, jakie widział Chatwin.

Ślad słów Herzoga można znaleźć w słusznie nagrodzonym Grand Prix na tegorocznym festiwalu dokumencie Iryny Tsilyk „Ziemia jest niebieska jak pomarańcza”. To poniekąd film w filmie. Iryna Tsilyk opowiada o rodzinie mieszkającej w Donbasie, mieście zniszczonym przez wojnę: trójce dzieciaków wychowywanych przez matkę, które bawią się w kino. Chcą sfilmować to, czego są uczestnikami, oswoić traumatyczne doświadczenia, znaleźć odskocznię dla rzeczywistości. Inicjatorką projektu jest najstarsza z córek. Domowe próby stanowią dla niej przepustkę do innego życia – chce zdawać na wydział operatorski do szkoły filmowej. W jednym ujęciu widzimy ją, jak stoi z przyjaciółmi na pomoście skleconym z plastikowych niebieskich pływaków. Przed nimi jest woda w kolorze metalu, dalej dymią kominy elektrowni. Dziewczyna zapala lampion i puszcza go w powietrze. Lampion nie zdąży się wznieść, a już spada. „To tyle, jeśli chodzi o moje marzenia” – komentuje dziewczyna. Ale przecież to nieprawda. Film Tsilyk pokazuje, że jeszcze nie wszystko stracone.