„Pokora” to 500-stronicowa powieść o śląskim Piszczyku, który po I wojnie światowej chciał zostać mieszczaninem. A także powieść o tym, że mieszczaństwo to nie tylko klasa społeczna, lecz również model historii i wariant tożsamości.
Czasy i miejsca akcji
Tytułowy bohater, Alois Pokora, to potomek śląskiej rodziny górników, który zaznał innego losu niż jedenaścioro rodzeństwa. Urodził się około 1890 roku i wszystko przemawiało za tym, że, jak ojciec, zostanie górnikiem. Dzięki finansowemu wsparciu parafialnego księdza trafia do gimnazjum w Gleiwitz. Po gimnazjum jedzie do Breslau na studia filozoficzne (których nie kończy), a w 1914 roku zgłasza się do wojska niemieckiego i po odbyciu kursu oficerskiego i uzyskaniu stopnia porucznika trafia na front. Poznajemy go cztery lata później, gdy razem z innymi członkami 6. Batalionu Śląskich Pionierów tkwi w okopach I wojny. Jest październik lub listopad roku 1918. Alois odnosi ranę, trafia do szpitala w Berlinie, wojna się kończy, bohater opuszcza szpital, nie ma grosza, na ulicy sprzedaje cygara, zostaje wciągnięty w wir berlińskiej rewolucji. Jako członek Związku Spartakusa walczy i szkoli do walki.
Wśród rewolucjonistów dochodzi do rozłamu na lewicę radykalną i umiarkowaną. Umiarkowana dominuje w tymczasowym rządzie i z użyciem wojska wyłapuje i zabija radykałów. Aloisa przed śmiercią ratuje gimnazjalny kolega, Smilo von Kattwitz, potomek arystokratów, który wciąga go do Freikorps Kattwitz, tajnej organizacji wojskowej, mającej wywalczyć przyłączenie Śląska do Niemiec. Alois wraca do Gleiwitz, a ponieważ uchodzi za stronnika Niemiec, więc u Niemca dostaje pracę w charakterze księgowego (przy okazji pracodawca wciąga go na listę członków Niemieckiej Narodowej Partii Ludowej); poznaje Ślązaczkę Emmę, żeni się, ma potomka. Stara się unikać wszelkiego zaangażowania, ale czasy są takie, że wszyscy od wszystkich nawzajem oczekują wyrazistych deklaracji, więc Alois lawiruje: przed Niemcami udaje Niemca, przed Polakami Polaka, przed Ślązakami Ślązaka.
Szczepan Twardoch, „Pokora”. Wydawnictwo Literackie, 518 stron, w księgarniach od 16 września 2020Historia przyspiesza: pierwsze powstanie śląskie, drugie powstanie, plebiscyt, trzecie powstanie i wszystkie gry tożsamościowe obracają się przeciw Aloisowi. Niemiecki pracodawca odkrywa jego udział w rewolucji i wyrzuca go z pracy, żona odkrywa jego miłość do innej kobiety (z wyższej sfery) i odchodzi od niego, a patrol śląskich powstańców chce go rozstrzelać, bo znaleziono przy nim papiery świadczące o przynależności do Niemieckiej Narodowej Partii Ludowej.
„Pokora” to zatem opowieść o śląskim Zeligu, który podczas kontroli nie zdołał schować jednego z licznych dowodów osobistych. Alois kompletował te papiery jak tarcze: poszedł do gimnazjum, aby nie zostać górnikiem; został oficerem, aby nikt do niego nie strzelał; został mężem, aby nikt nie pytał go, czy kocha; dał się wciągnąć do partii narodowo-socjalistycznej, aby nikt nie sprawdzał, kim był w Berlinie podczas rewolucji… Cokolwiek robił, robił po to, by być bezpiecznym, czyli niewidocznym.
Narracja różnicująca
W takiej historii (i w historiozofii wymyślonej przez Twardocha) nic jednak nie znika: każdy czyn odciska swój ślad w wosku dokumentów, które ktoś w najmniej odpowiednim momencie odczyta. Nie dotyczy to jednak każdego i wszystkich, a jedynie słabszych. To być może najciekawszy aspekt twórczości Twardocha: od początku zmienia on definicję i profil tożsamości dyskryminowanej. Dzięki temu z powieści na powieść coraz bardziej oddala się od swoich pierwotnych założeń i sposobów przedstawiania relacji społecznych. W powieści „Sternberg” (2007), odsłaniającej autorskie fetysze, jeden z bohaterów mówi: „Jesteśmy upiorami dawnej szlachty, która władzę wyrąbywała sobie mieczem. To, co kiedyś dla siebie i swoich potomków nasi przodkowie zdobyli męstwem, dziś straciliśmy przez słabość i tchórzostwo. Ale ciągle jesteśmy ludźmi honoru. To jedyne, co nam pozostało”. Pisarz uznawał wtedy, że czas późnej nowoczesności jest wielkim spiskiem przeciw wartościom stwarzającym świat – męstwu, honorowi, dumie. Historia jest dla tych jakości nieubłagana, ale można ich bronić poprzez jedyny prawdziwie męski wybór – wybór śmierci w walce.
W powieści „Pokora” – co jest wyrazistym domknięciem zmian, jakie dokonywały się w twórczości Twardocha przez dekadę – teksty o honorze, czystości, męskości wypowiadają postaci groźne, nadęte, bufonowate, niewiarygodne. Ich słowa kompromitują zarówno mówcę, jak i same wartości. Tak było już w „Morfinie”, w której teść Willemanna, endek Peszkowski, „kocha [Polskę] miłością pana Romana, a więc nienawidzi tej, która jest, a kocha tylko tę, która być może, jeśli stworzą ją ludzie tacy jak on, ludzie o woli ze stali, o woli wytrenowanej tysiącem małych treningów i wyrzeczeń”. Atak Twardocha na męskość przypuszczony w „Morfinie” nie powiódł się jednak do końca, ponieważ skompromitowanych „menów” – tym bardziej karykaturalnych, im usilniej starających się dorosnąć do roli spiskowców historii – otoczył pisarz przestylizowanymi kobietami. Chciał w ten sposób podkreślić słabość mężczyzn i faktyczną sprawczość kobiet w kulturze polskiej, ale w rezultacie zwalczał konwencję konwencją. Nie lepiej pod względem portretów kobiet było w „Królu”. „Królestwo” było krokiem w głąb – jak zejście do podziemi, w których gnijące szczątki życia stanowią jedyne prawdziwe wytwory nacjonalizmu i kultury męskiej. Wreszcie w „Pokorze” nie ulega już żadnej wątpliwości, że to właśnie posiadacze męskiego „honoru” najszybciej biorą się do przemocy.
Hasła i slogany z męskością na planie pierwszym przypominają tu propagandowe ględzenie lub zapowiadają kolejną rzeź. Tak chyba należy czytać przemowę Smilo von Kattwitza, który wzywa, by Freikorps stał się zalążkiem nowej armii, „prawdziwie męskiej, niezatrutej kobiecą miękkością”, gdyż „wojna zabiła w nas wszelką słabość do kobiet, do istot, które nie zaznały okopów, a więc nie rozumieją, czym we Flandrii albo w Skagerraku stało się dla nas człowieczeństwo, braterstwo, męskość! Heil, towarzysze!”. W tym kontekście celowe i ironicznie inteligentne wydaje się wtrącenie nazwiska „Theweleit”; pojawia się ono w monologu Smilo von Kattwitza, który mówiąc o wyborze żony, zwraca uwagę na to, czy kandydatki są siostrami „dobrych kamratów”. Twardoch rzuca Theweleita en passant, ale kto „Męskich fantazji” nie czytał, może bez trudu sam dojść do najważniejszych wniosków – że faszyzm jest ideologią, która wyrosła na podłożu fantazjowania o męskim ciele. Faszyzm to kult ciała poddanego rygorystycznej dyscyplinie i narzucającego dyscyplinę całemu społeczeństwu. W imaginarium faszystowskim dominuje wyobrażenie ciała twardego, suchego, odpornego na ból i ciosy, opanowanego, sprawnego jak maszyna i bezlitosnego jak bóg. To rojenie o świecie, który odwzoruje męskie cechy lub zginie.
Twardoch coraz uważniej opowiada świat z perspektywy krytycznej – uwzględniającej aspekty genderowe i klasowe. Początkowa dominacja nacjonalizmu i męskości ustępuje u niego, powoli i stopniowo, narracji różnicującej. Ta zaś polega na czytaniu społeczeństwa jako układu sił, nie zaś jako relacji między ginącym ideałem, jego przegranymi rycerzami i zdradzieckimi odstępcami. Narracja różnicująca lepiej, precyzyjniej, pełniej pozwala Twardochowi przedstawić powiązania historii i społeczeństwa. W jego ujęciu epoka porządku społecznego sprzyja klasom wyższym, a przychodząca po niej rewolucyjna zawierucha, choć egalitarna w przebiegu, nie jest zdolna wytworzyć stabilności. W czasach pokoju wszystko pracuje na rzecz reprodukcji nierówności, czas rewolucji nie zrodzi ładu. Pierwsza faza historii jest zatem niesprawiedliwa, choć produktywna, druga jest sprawiedliwa, ale bezproduktywna. W fazie pierwszej króluje prestiż, w drugiej – ekstaza. Faza pierwsza trwa wieki, druga – moment.
Między prestiżem i ekstazą
Zanim wyjaśni się, czy istnieje coś pomiędzy tymi dwiema fazami, warto zaznaczyć, że takie uporządkowanie historii i społecznej rzeczywistości wynika z dość szczególnego wiązania, jakie pisarz stworzył między hierarchiczną stabilnością i rewolucyjną dehierarchizacją. W powieściach Twardocha rewolucja dlatego zawsze przechodzi w restaurację, zawsze obraca się na korzyść grup uprzywilejowanych, ponieważ jest raczej paroksyzmem zemsty niż tworzeniem innej historii. Egalitaryzm rewolucyjny według pisarza jest przejawem odwetu, a nie podstawą przyszłego świata. Dlatego ekstaza Aloisa podczas wydarzeń berlińskich układa się w grymas mrocznej satysfakcji: „To, co kiedyś było ich, teraz należy się nam! To jest moja rewolucja. Chciałbym zgwałcić każdą kurwę z dobrego domu, w drogiej sukni, odpłacić jej i jej rodzinie za wszystkie służące obmacywane w ciemnych zakamarkach mieszkań, za wszystkie dziewki folwarczne gwałcone na sianie, za ich bajtle wyskrobane albo na siłę wciśnięte jakiemuś parobkowi z obfitym wianem”.
Czas rewolucji jest czasem odrabiania wielowiekowych strat, oddawania upokorzeń i gwałtownego likwidowania różnic. W tym krótkim błysku historii znikają hierarchie klas, narodowości, wyznania religijne. A nawet różnice płci. Dominuje karnawałowa bliskość ciał, stan permanentnej niezakrytości: przez cienki płaszcz skóry w każdej chwili może przeniknąć bagnet lub kula, do powierzchni ciała w dowolnym momencie może przylgnąć inne ciało. To dlatego podczas rewolucji berlińskiej Aloisowi przydarza się miłość homoseksualna z fascynującą parą bliźniaków Salmakis – miłość opisana z subtelnością, jakiej Twardoch chyba nigdy nie stosuje wobec kontaktów damsko-męskich.
Pisarz przedstawił zatem berlińskie wydarzenia nie jako rewolucję, lecz jako karnawał równości, ekstazę dotykalności i bezpośredniości. W świecie cielesnego zmieszania znika jednak podmiot. Jest masa, skłębiona i stwórcza, ale nie ma jednostki, osoby, indywiduum. Nikt nie może doświadczać rewolucji we własnym imieniu, jako konkretne „ja”, ponieważ „ja” zanika. Pod tym względem rewolucja i pierwsze dni wojny są identyczne. Pisarz stawia znak równości między nimi nie w definicjach, lecz w metaforach i opisach skutków. Wojna i rewolucja znoszą porządek, likwidują przedziały między klasami, zacierają granice między jednostkami.
Stąd podobieństwo różnych momentów historycznych:
I wojna: „Kullrich wcale nie chciał słuchać o ludzkiej masie zamieniającej się w błoto ani o kroczącej nawale artyleryjskiej, wobec której nie ma bohatera ani tchórza, oficera ani gemajna, wobec której nie ma w ogóle człowieka, tylko mielona odłamkami masa”.
Rewolucja berlińska roku 1918: „Nie mam broni. Ktoś próbuje mi wcisnąć w dłonie karabin, ale ja nie chcę karabinu, odpycham go, chcę być częścią tłumu, chcę patrzeć, chcę być wspólną tłumu emocją, ale nie chcę walczyć, strzelać, nie chcę nikogo zabijać, chcę tylko patrzeć, być, rozpuścić swoją osobność w tłumie. Chcę być mrówką, częścią całości”. „Jestem niczym i nie potrzebuję niczego, ani państwa, ani rewolucji, ani porządku. Jestem czystą anomią. Chaosem. Opowieścią idioty, pełną gniewu i wrzasku”.
Wrześniowa Warszawa roku 1939 (w „Morfinie”): „Wyszedłem, miasto nie moje. Szyb w oknach nie było, tam, gdzie były, to papierem na krzyż polepione, […], na tych krzyżach życie nasze ukrzyżowane […]. […] na ulicach handel, sprzedawali ludzie wszystko. […] I jacy ludzie: przekupy podwarszawskie Bóg wie skąd towar biorące, eleganckie damy, apasze, żuliki, wyrostki. Społeczeństwo rozpuszczone, nie ma Żyda, nie ma Greka, nie ma damy, nie ma kurwy, nie ma profesora, ni złodzieja”.
Doznanie Kostka Willemanna z „Morfiny” zostało wyrażone poprzez parafrazę Listu do Galacjan. Jednak w nowotestamentowym przesłaniu zapowiadany zanik różnic („Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety”) nie odbiera podmiotowości, odsłania nową tożsamość zbiorową („wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie”). Ironiczna parafraza dokonana przez Twardocha akcentuje pękanie podziałów i powszechną degradację, nie zaś możliwą przyszłą transgresję. Bo przyszłości nie będzie. A przynajmniej – przyszłości innej niż przeszłość. Po krótkim karnawale równości wyłoni się z wojny zwycięzca, rewolucja zostanie zdeptana, nowy rząd zadekretuje porządek i na powrót wyłoni się hierarchia klas. Od „Morfiny” wiedzą to wszyscy bohaterowie Twardocha – i wypowiadają tę prawdę z nieznośną wyższością przegranych. Jak Kostek, który stwierdzał: „[…] zawsze muszą być i zawsze będą rządzący i rządzeni i […] granica między nimi jest większa niż między zbawionymi i potępionymi […]. Czy to będzie rzymski senator i jego niewolnik, baron w kolczudze i jego chłop, […] czy jakakolwiek inna konfiguracja tych dwóch podstawowych i osobnych człowieczeństw”.
Pesymistyczna historiozofia osadzona w materii wydarzeń roku 1918 sprawia, że pisarz pomija realne zdobycze rewolucji berlińskiej. Twardoch na pewno świetnie wie, że właśnie dzięki rewolucji wprowadzono w Niemczech ośmiogodzinny dzień pracy, wolność zgromadzeń i stowarzyszeń. Jednak w „Pokorze” nie ma o tym mowy. Nie czynię z tego zarzutu – sądzę, że Twardoch potrzebuje wizji nieskutecznych zrywów, ponieważ chce odsłonić szansę wyjścia z kołowrotu historii.
W jego prozie do tej pory powtarzała się ta sama sekwencja: niedojrzały bohater, szukając (jak w baśni) drogi do własnej tożsamości, wybiera tożsamość „mocnego” mężczyzny, tylko po to, by przekonać się, że został skazany na odgrywanie pozorów. Agata Bielik-Robson, odnalazłszy ten motyw w prozie Twardocha, stwierdziła: „Synowie Polski nie mogą się narodzić, nie mogą w pełni zaistnieć i nabrać jakiejkolwiek tożsamości […]. Na zawsze pozostają w łono-grobie, tej na wpół rzeczywistej, na wpół fantastycznej macierzy zwanej «polskością», która im zabrania upodmiotowienia”.
W niedojrzałym społeczeństwie kierowanym przez infantylnych mężczyzn tożsamość zbiorowa zwana „polskością” to symptom wyboru zastępczego życia. Chłopcy są wychowywani do ról narodowych Rambo, ale państwo, do którego należą, jest utkane z pozorów. W tym kontekście Alois Pokora byłby chyba pierwszym w prozie Twardocha bohaterem, który nie chce uczestniczyć w naprzemiennym kołowrocie upokarzającej hierarchiczności i karnawału równości. Nie chce wybierać między okrutną teatralnością pokoju i ekstazą niszczenia. Jest antybohaterem, w czym przypomina Kostka z „Morfiny” albo Jakuba Szapiro z „Królestwa”. Ale Kostek i Jakub chcieli w swojej antybohaterskości przestać być kimś konkretnym i próbowali roztopić się w nieistnieniu. Natomiast Alois Pokora chce wreszcie się narodzić – chce móc określić swoją tożsamość pomiędzy alternatywami dziejów.
Mieszczaństwo jako nierozpoczęty projekt
Plan jest antybohaterski, bo minimalistyczny: Alois chce ukryć się na nudnym płaskowyżu drobnomieszczaństwa. Na tej wąskiej równinie jest prestiż i jest zmiana, ale w wymiarach mikro: szacunek przybiera formę małomiasteczkowej szacowności, zaś zmiana może dotyczyć miejsca w kawiarni. Jest to więc przestrzeń codzienności, przeciętności, banału, powtarzalnych czynności, przewidywalnych życiorysów, mieszcząca się między prestiżem, którym dysponują klasy wyższe, i ekstazą, która wymaga zniszczenia wszelkich klas. Bohater Twardocha przeżywa zatem przygodę z klasą średnią. Nie jest to po prostu jedna z klas społecznych, lecz alternatywa dotychczasowego modelu dziejów, obszar życia, na którym nie obowiązuje pogoń za prestiżem (bo ten prowadzi do reprodukcji niesprawiedliwego porządku hierarchicznego) i na którym nie wybucha niszczycielska ekstaza równości.
Modelując w ten sposób drobnomieszczaństwo, Twardoch przyjmuje co najmniej dwa fabularne założenia – że życie mieszczańskie nie wprowadza zmian na skalę masową i że nie ma w nim wewnętrznych podziałów hierarchicznych. Być może sam twórca rozwinie te przesłanki powieściowe w następnych utworach, więc i ja odłożę je na później. Pozostanę natomiast przy pytaniu, dlaczego Alois Pokora poniósł klęskę.
Po pierwsze, pisarz wrzucił swojego śląskiego Piszczyka w czas największej zawieruchy dziejowej. W takim momencie wszyscy żądają od siebie wyrazistych deklaracji tożsamościowych, aby precyzyjniej oddzielić „swoich” od „obcych”. A podział jest skomplikowany, bo trzy strony walczą o trzy różne rzeczy: Niemcy chcą nienaruszalności Heimatu, bogactw naturalnych i taniej siły roboczej; Polacy chcą poszerzenia Ojczyzny, bogactw naturalnych i taniej siły roboczej; Ślązacy (przynajmniej niektórzy) chcą niepodległości, niezależności i samostanowienia. Znowu więc dostrzegamy zmianę w twórczości Twardocha. Pięć lat temu w recenzji „Dracha” Eliza Szybowicz słusznie pisała: „Ślązacy Twardocha to ludzie należący do najniższej klasy społecznej, bez tożsamości, twardzi, milczący, mało myślący, którym zazwyczaj wszystko jedno, dla kogo fedrują. Ci, którzy czują się podmiotami historii (polskiej lub niemieckiej), to naiwniacy, względnie obłudni mściciele osobistych krzywd. Czasem dają się zwieść mirażowi awansu społecznego, który zawsze wymaga opowiedzenia się a to za niemieckością, a to za polskością. Nie tworzą zbiorowości i nie wybijają się na polityczność. Nie bardzo wiadomo, dlaczego w takim razie wybuchały powstania śląskie. W «Drachu» to bardziej wojna domowa lub rewolucja”. Natomiast w „Pokorze” Ślązacy są uświadomieni etnicznie, kulturowo i klasowo. Wiedzą, że zwycięstwo Polski lub Niemiec będzie oznaczało wznowę wcześniejszego stanu podległości: oni będą fedrować, a Polacy lub Niemcy będą zarządzać. Autochtoni pozostaną więc najniższą klasą społeczną, okupując awans klasowy zdradą narodową. Kto będzie chciał zostać mieszczaninem, będzie musiał zostać Niemcem. Polskość natomiast zagraża Śląskowi wyraźniej od strony kulturowej niż ekonomicznej, bo już na etapie plebiscytu widać, że po przyłączeniu do ojczyzny Ślązacy będą „przerabiani na Polaków”. Aby stworzyć niezależny Śląsk, mieszkańcy musieliby za jednym zamachem powołać do życia niezależne struktury państwowe i własną klasę średnią. Ale nie mogą owej klasy mieć, ponieważ od stulecia żyli w stanie kolonialnej zależności. Historia Śląska w ujęciu Twardocha okazuje się właśnie tym – podległością kolonialną chowaną pod płaszczykiem wspólnoty narodowej.
I znowu, jak w przypadku rewolucji berlińskiej, wypada zaznaczyć, że Twardoch, choć doskonale zorientowany w historii Śląska, wciąga do powieści wąską i prawie stronniczą wersję dziejów. Nie trzeba głębokich studiów, by uświadomić sobie, że Śląsk został podzielony między trzy państwa (trzecim była Czechosłowacja) i że, co najważniejsze, Polska już w trakcie kampanii plebiscytowej 1920 roku przyznała prawo do uzyskania przez województwo śląskie statusu autonomicznego. Miało to zachęcić mieszkańców Górnego Śląska do głosowania korzystnego dla Polski. Ale obietnice były poważne i w dodatku zostały dotrzymane: uchwałą z lipca 1920 Sejm RP ograniczał suwerenność państwa polskiego na terytorium województwa. Otrzymywało ono własne organy władzy – wśród nich przede wszystkim regionalny parlament, czyli Sejm Śląski. Sejm ten dysponował realnymi i szerokimi kompetencjami ustawodawczymi, obejmującymi regulowanie i nadzór nad lokalną administracją, policją, sądownictwem, opieką zdrowotną, szkolnictwem, przemysłem i handlem, polityką socjalną, rolnictwem, transportem, budownictwem oraz religią. Uchwalał odrębny budżet i dysponował własnym, niezależnym od Skarbu Państwa Skarbem Śląskim, nawet z własnymi rezerwami złota przechowywanymi do 1939 roku w specjalnym skarbcu.
Wkroczenie wojska polskiego na Śląsk, Królewska Huta, 1922 / fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Powstania, rokowania i obustronne ustępstwa miały zatem sens. A deklaracje strony polskiej nie były puste. Tymczasem pisarz poprzestał na wersji wąskiej, a więc na opowieści o tym, że w latach 1918–1922 na Śląsku dwóch silnych się biło (Niemcy i Polacy), a ten trzeci był zbyt słaby, aby z okazji skorzystać. Sądzić można, że uproszczony wariant historii pozwolił Twardochowi rozkręcić dramatyczną opowieść o tym, że Ślązacy po I wojnie wybierali między podległością (wobec Niemców lub Polaków) i separacją (a więc odłączeniem się od państw istniejących i utworzeniem państwa własnego). Alternatywa ta wpisuje się zaś w autorską historiozofię, w której masa żyje w upokorzeniu lub wznieca bunt. Ruch separatystyczny, pojawiający się w powieści, zmierza w tę samą stronę co rewolucja berlińska – ku ekstazie niszczenia. Rozkręca się więc wir historii, z którego Alois za wszelką cenę usiłował uciec. Jego klęska następuje w momencie, gdy konflikt zagarnia obszar mieszczańskiego życia. I o to chyba pisarzowi chodziło – by pokazać, że mieszczaństwo jako alternatywa nacjonalizmów skończyła się, zanim na dobre dla Śląska się zaczęła.
Jest jeszcze drugi powód klęski Aloisa Pokory – kobieta. Alois nigdy nie przestał kochać Agnes Novack – córki bogatego mieszczanina niemieckiego, zjawy niedosiężnej dla chłopca z górniczej rodziny śląskiej. Agnes to kobieta fatalna i sadystyczna. Upokarza Aloisa, ten zaś właśnie dlatego ją kocha, że przyznał jej nad sobą władzę. Wyrazista komponenta sadystyczna ze strony Agnes i masochistyczna ze strony Aloisa daje do myślenia. Można sądzić, że taka kobieta – niedotykalna, bardziej okrutna na jawie niż w koszmarach – uosabia ów naddatek sensu, który musi się przejawić w życiu mężczyzny, aby życie miało sens. Ściślej jednak rzecz biorąc, w powieści Twardocha to nie życie jako takie samo sobie nie wystarcza, lecz mieszczański wariant tego życia. Nie ma w tym życiu celów wyższych od rodziny i zarabiania, jak i gotowości ukorzenia się wobec potęgi silniejszej od podmiotu. Świadczy to, po raz kolejny, że pisarz nie do końca wierzył w zwykłość jako wartościowy model egzystencji. Pisał o śląskim Piszczyku po to, by doprowadzić go do klęski, nie zaś po to, by powieściowymi środkami sprawdzić możliwość godnego życia klasy średniej.
Ani podmioty, ani przedmioty
W powieści Twardocha nie ma zatem właściwie dobrego wyboru: nacjonalizm polski i niemiecki chcą podtrzymać zależność kolonialną, zaś separatyzm śląski nosi cechy kolejnego nacjonalizmu. Każda próba zmiany istniejącego (złego) stanu rzeczy musi rozpocząć się od paroksyzmu zabijania i każda z nich doprowadzi do wytworzenia jakiejś upadlającej hierarchii. Jednakże model mieszczański, do pewnego momentu służący Aloisowi za schronienie przed historią, również okazuje się wybrakowany – niepełny, niewystarczający, pozbawiony wzniosłego sensu. Mimo tego po raz pierwszy w prozie Twardocha odnotować można tak silną kompromitację wszelkich pozamieszczańskich modeli życia. To przesunięcie pisarskiego gniewu odcisnęło się delikatnie na gatunku.
Powieść jest niby taka sama jak poprzednie. Czytamy ją i rozpoznajemy styl Szczepana Twardocha. Styl i składnię. Zdania wielokrotnie złożone, nawracające kolejnymi orzeczeniami do punktu wyjścia, jakby nowa czynność mogła rozciągnąć czas i zatrzymać ciąg dalszy, którym u Twardocha jest nieodmiennie śmierć albo gorsze od śmierci upokorzenie. Rozpoznajemy też zdania składające się z wyliczeń, konstruowane tak, jakby poprzez kolejne przedmioty albo aspekty przedmiotu autor chciał olśnić swoich bohaterów i pozwolić im przeżyć rozkosz przed klęską. Składnia u Twardocha jest na służbie spowolnienia. A spowolnienie – na służbie udręki.
Wszystkie jego fabuły są opowieściami o klęsce. Nie ma szans na inne zakończenie, skoro – przekonuje autor – życie nie ma znaczenia. Jedyną odpowiedzią na śmierć jest dumna zgoda, rodzaj wyniosłej akceptacji, z jaką skazany wita nadchodzący koniec. Nieznaczna zmiana, jaką odnaleźć można w „Pokorze”, polega przede wszystkim na czułości, z jaką autor opisuje mieszkanie, ubranie, wychodzenie do pracy, opiekę nad dziećmi, czyli drobnomieszczańskie zabiegi wokół życia. W recenzji „Morfiny” Jakub Majmurek pisał: „Nowa proza Twardocha potwierdza, że najbardziej adekwatną formą mówienia o Polsce i problemach z polską formą jest groteska. Wszystkie przejawy polskiej formy, z jakimi styka się Konstanty, są w różny sposób karykaturalne i niespełnione”. Ciekawe w „Pokorze” jest właśnie to, że groteska hula po całej historii, ale omija codzienność. Formy życia drobnomieszczańskiego są nieefektowne, proste, ale dla groteski nietykalne.
III powstanie śląskie, grupa powstańców / fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Ktoś mógłby powiedzieć, że mieszczańska codzienność to niewiele. Ale to „niewiele” okazuje się „wszystkim” za sprawą Emmy: kiedy żona Aloisa odchodzi od niego z dzieckiem, potwierdza godność przeciętnego życia. Dla Emmy drobnomieszczańskie życie jest pełne i wartościowe – niczego w nim nie brakuje. Znaki powieściowe świadczą, że pisarz staje po stronie Emmy, nie zaś po stronie Aloisa. Jeśli jednak Twardoch nie stworzył powieści mieszczańskiej, to nie tylko dlatego, że czas akcji jego powieści przypada na okres krwawego zamieszania, lecz również dlatego, że życie drobnomieszczańskie według autora nie nadaje się na powieść. Dlatego pisarz wkłada w usta Aloisa metaliteracki wyrok: „Żyliśmy z Emmą życiem, które nie zasługuje na opowieść, i innego życia nie chciałem, wierzyłem nawet, że uda mi się je zachować”.
Można by na to odpowiedzieć, że wielcy pisarze – od Balzaka i Stendhala, poprzez Flauberta, aż do Manna – nie tylko uznali mieszczaństwo za godne przedstawienia, lecz również stworzyli całkiem sporo wielkich powieści. Ale Twardoch to wie, bo czyta. Zdanie powyżej zacytowane być może miało znaczyć najprościej tylko tyle, że w okresie stanowienia granic i tworzenia państw, w okresie „wielkiej historii” mieszczaństwo nie odgrywa żadnej roli. Ale sam fakt, że takie zdanie padło, świadczy o jakimś kompleksie na punkcie mieszczaństwa. To zaś pozwala sformułować nieco ryzykowną hipotezę ogólną: czy nie jest tak, że większość pisarzy krytycznie przepracowujących męskość i polskość (Twardoch, Żulczyk, Szczerek, Varga, Sieniewicz) postrzega mieszczaństwo jako jedyną szansę przezwyciężenia polskich histerii i fanatyzmów? I zarazem czy nie jest tak, że przekonaniu temu towarzyszy wstyd wyznania wiary w coś tak przyziemnego oraz niezdolność znalezienia formy powieściowej wystarczająco wiarygodnej i wartościowej, aby model mieszczańskiego życia w niej się pomieścił? Dlatego pisarze ci poświęcają tak wiele energii niemal obsesyjnemu kompromitowaniu śmiercionośnych alternatyw mieszczańskiego życia, takich jak nacjonalizm czy faszyzm, ocalając w ten sposób życie, którego powieściowo nie potrafią przedstawić.
Z powodu tych wahań, nadziei i wstydów nowa powieść Twardocha jest trochę stara. Nie proponuje nowych rozwiązań gatunkowych, ale jest jakimś krokiem ku innej estetyce. Świadczy o tym również śmierć Aloisa. W ostatniej scenie powieści wszystko przemawia za tym, że bohater za chwilę zostanie rozstrzelany. Będzie to śmierć nieco absurdalna, groteskowa, ale zarazem (i na tym polega zmiana) nie zmieni obrazu życia Aloisa i nie dostarczy żadnej wzniosłej gratyfikacji. Na groźbę śmierci Alois (nie po raz pierwszy) reaguje lękiem i błaganiem. I jest to zachowanie adekwatne wobec wcześniejszej biografii Twardochowego antybohatera.
Co go określało? Cechą naczelną Aloisa jest reaktywność: nie tyle działał, ile był działany. W jego życiorysie słowem podstawowym powinno być „został wciągnięty” – do gimnazjum, do rewolucji, do partii, do mieszczaństwa. Nie wybierał na własnych prawach. Swój los powierzał instytucjom, które miały ulokować go w odpowiednim miejscu społeczeństwa. Nie dysponował wystarczającą kulturą, majątkiem, znajomościami, aby cokolwiek osiągnąć samemu. Oddawał swoje życie do dyspozycji silniejszych. Wiedział, choć jest to wiedza samego pisarza, że siłę zapewnia jedna z dwóch pozycji: trwała przynależność do elity w czasach pokoju albo doraźne uczestnictwo w niszczycielskiej ekstazie mas. W pierwszej z tych pozycji podmiotowość jest pochodną przywilejów (zwłaszcza klasowych), w drugiej przywileje (zwłaszcza klasowe) mają zostać zniesione za cenę roztopienia się jednostki w masie. W obu wariantach stwarzanie historii wiąże się z przemocą. Tymczasem Alois właśnie przed tymi wyborami chciał schować się w mieszczaństwie.
Szukając azylu, wybrał inną formułę tożsamości. Można ją nazwać niepełnopodmiotowością. Charakteryzuje ona zdecydowaną większość uczestników historii, zwłaszcza tych, którzy byli podbijani, kolonizowani, okupowani, uzależniani. Niepełnopodmiotowi to istoty dysponujące niewielką siłą sprawczą, zakleszczone między silniejszymi, wyzyskiwane, upokarzane, z rzadka zdolne do stawienia oporu, ustawicznie szukające przestrzeni gwarantującej ochronę. Ślązacy po I wojnie to w powieści właśnie tacy niepełnopodmiotowi, którzy zbrojnie chcą zyskać status podmiotu w historii. Tacy jak oni, półpodmiotowi, muszą zaryzykować prawie wszystko, aby zyskać niewiele. Znajdziemy ich w całej historii Polski: chłopi w Polsce szlacheckiej, Ukraińcy i Poleszucy na Kresach, Żydzi w Polsce międzywojennej, cywile w czasie II wojny, kobiety w polskim patriarchacie, zwierzęta w świecie mięsożerców… Jesteśmy niepełnopodmiotowi. A większą podmiotowością dysponujemy tylko w relacji do słabszych.
Polska narracja zbiorowa pełna jest wizerunków podmiotowej sprawczości – heroizmu, męczeństwa, walki. Obrazy te, choć prawdziwe w odniesieniu do jednostek, sprawiają wrażenie wielkiej zasłony zakrywającej status większości – status cywilów wysiedlanych i osiedlanych, wciąganych do organizacji, powoływanych do wojska, masowo zatrudnianych i zbiorczo zwalnianych. Prawdziwa historia naszego społeczeństwa ma twarz istoty niepełnopodmiotowej – niewiele mogącej zdziałać, niezdolnej do skutecznej walki z jakąś formą ucisku, za to ustawicznie zabiegającej o życie codzienne. Alois Pokora to rzadki przypadek bohatera, który wszystkie ograniczenia związane z klasową i etniczną tożsamością chciał zamienić w wybór niepełnopodmiotowości. A wybór chciał zamienić w trwały model.
Jeśli przypomnimy sobie melancholijny lament nad męskim ciałem i nad zanikiem honoru przenikający pierwsze dzieła Twardocha („Obłęd rotmistrza von Egern”, „Sternberg”), zobaczymy, jak ciekawą drogę pisarz przeszedł. Zmiana zaczęła się na etapie „Morfiny”, w której autor znęcał się nad polskimi wzorcami męskości. Potem w „Królu” przedstawił antysemityzm jako przemoc i przemoc jako jedyną odpowiedź na antysemityzm. W powieści najnowszej wymyślił „pokorę” i niepełnopodmiotowość jako szansę innej tożsamości jednostkowej i innych relacji społecznych. Niepełnopodmiotowi – czy nie należałoby o tym porozmawiać? Czy nie z tej perspektywy należałoby częściej czytać naszą historię?