DOROTA MASŁOWSKA: Zostałam oddelegowana do zrobienia tego wywiadu jako osoba, która przeszła na wegetarianizm pod twoim wpływem, mimo wieloletniej wegetarianizmoodporności. W przeciągu dosłownie kilku lat większość moich znajomych zrobiła to samo. Chciałam cię spytać, czy jakkolwiek monitorujesz rozmach swojego przedsięwzięcia?
MARTA DYMEK: To nie jest kokieteria, ale gdy pojawia się takie słowo jak „rozmach”…
Nie czujesz go? Jak się ma to, co osiągnęłaś, do początków Jadłonomii? Twój wpływ na to, jak jedzą młodzi ludzie, jest totalny, ale wydaje mi się, że ty widzisz się bardziej jako podwykonawczyni pewnej idei.
Zdecydowanie tak. Jadłonomia jest w zupełnie innym punkcie niż to, co zakładał pierwotny plan. Faktycznie lubiłam sobie pogotować i to było coś kompletnie niezwiązanego z moim studiami na MISH-u. Studiowałam kulturoznawstwo, gender studies, filozofię. Gotowanie było rodzajem wytchnienia, nijak się nie kleiło do moich planów na przyszłość. Dopiero w pewnym momencie nastąpiło jakieś połączenie: gotowanie może pozostać w moim życiu, ale zmienić trochę funkcję, zaspokoić pewną potrzebę sprawczości.
Myślę, że kierunki moich studiów były nieprzypadkowe, bo gdy poszłam na PAN studiować gender, wybrałam sobie mainstreaming. Stąd cały pomysł na to, jak można takie treści jak weganizm wprowadzać do przestrzeni publicznej. W pewnym momencie gdzieś mi się skrystalizowało, że gotowanie może być przestrzenią do kształtowania rzeczywistości; że może nieść temat wegetariańsko-wegański dalej.
Próbowałam określić, jak funkcjonujesz w panteonie figur publicznych. Bo jesteś kucharką, trendsetterką, influencerką, ale żadne z tych pojęć nie jest wyczerpujące. Ostatecznie najbliżej moim zdaniem jest ci do Ewy Chodakowskiej, bo jesteś jakby coachem, opiekunką. Patronką osób, które przechodzą na dietę bezmięsną. Postacią, zaryzykowałabym, trochę religijną.
Marta Dymek / fot. Luka ŁukasikSama mam problem z tym, jak się określić, zwłaszcza w życiu prywatnym, gdy ktoś poza Polską pyta mnie, co robię. Czasem też doświadczam braku przynależności zawodowej, bo działam na pograniczu wielu różnych treści, systemów. Przekaz, który niosę, jest prosty i oczywisty, ale do jego ekspresji zapożyczam techniki z innych środowisk. Na przykład nieocenność. Ta idea jest dla mnie na tyle ważna, że staram się zadawać sobie trud zgłębiania, jak efektywnie ją nieść. Czy w ogóle są możliwe jakieś techniki, systemy czy sposoby kształtowania rzeczywistości na lepsze. Bo skoro tak często świat jest psuty w sposób precyzyjny i zaplanowany, to może można równie precyzyjnie i systemowo zaplanować jego naprawianie, robienie czegoś dobrego.
Ale nie wyjaśniłaś, jak to jest być współczesną postacią religijną. Nie żartuję, mam poczucie, że to musi być bardzo trudne. Wielokrotnie widziałam, jak ludzie czynią ci konfesje, chcą rozgrzeszeń i błogosławieństw, podjudzają cię do gniewu na innowierców.
Zupełnie szczerze myślę, że nieczęsto mam okazję się tak poczuć. Będąc ekspertką od siebie, zdaję sobie sprawę, że mogłabym być podatna na pewne przyjemności płynące z takiej funkcji. Staram się na to nie eksponować. Trzymałabym się tego, że czuję się wysłanniczką idei i że jestem tu z misją.
Marta Dymek
Autorka kultowego roślinnego bloga Jadłonomia i książki pod tym samym tytułem (Wydawnictwo Dwie Siostry, 2014) , która doczekała się kilkunastu dodruków, a także bestsellera „Nowa Jadłonomia” (Marginesy 2017) i „Jadłonomii po polsku” (Marginesy 2020). Od sześciu lat prowadzi stronę z roślinnymi przepisami, która każdego miesiąca zalicza ponad milion odsłon. Współpracuje z najciekawszymi polskimi magazynami kulinarnymi oraz prowadzi autorski program kulinarny na kanale Kuchnia+ „Zielona Rewolucja Marty Dymek”. W 2019 roku została ambasadorką kampanii RoślinnieJemy. Wierzy, że każdy, kto chce, może jeść bardziej roślinnie.
Jadłonomia jako plan życiowo-biznesowo-idealistyczny jest superprzemyślana na różnych poziomach, nawet słabości ego. Ale interesuje mnie też bardzo narracja, którą stworzyłaś dla swojej kuchni. Bo na jakość twoich przepisów pracuje również twoja opowieść. Jest w niej smykałka literacka, poczucie humoru, erudycja. Wspominasz w niej nawet „Dwutygodnik”. Nie przypadkiem spotykamy się dziś tutaj, na festiwalu literackim.
Ja w ogóle nie mam poczucia, że jestem związana z literaturą. Bardziej interesują mnie idee, to, jak można je układać, przekładać i nimi żonglować, by mogły być klarowne, jasne i oddziaływać. Jak skonstruować opowieść, która będzie równie smaczna i łatwostrawna jak te przepisy. Widzę to jako techniki z obrządku filozoficzno-intelektualno-ideowego bardziej niż artystycznego. To się doskonaliło poprzez moje naturalne dorastanie. Kiedy „stałam się” Jadłonomią, to więcej było w tym intuicji i młodzieńczej pasji, a im jestem starsza, tym więcej poświęcam temu namysłu, staram się dużo czytać, zastanawiać się.
Poprzednie części „Jadłonomii” to przepisy pokazujące rozmaitość kuchni wegańskiej, inspirowane podróżami, kuchniami świata. Teraz „Jadłonomia” zwróciła się ku temu, co polskie, tradycyjne, lokalne. Wszyscy zaczynamy sobie uświadamiać, że niekoniecznie musimy jeść bataty i awokado, które jadą tu miliard kilometrów. Ty wychodzisz temu naprzeciw i weganizujesz to, co znamy z domów, stołówek i ogródków. Wydaje się, że ten trend wzmacnia jeszcze pandemia.
Koronawirus sprawił i sprawi, że będziemy wszyscy jeszcze bardziej grawitować w stronę rodzimego i regionalnego. Bo wydaje mi się, że w sytuacji zagrożenia wracamy do znanego jedzenia. Wszyscy to odczuwali, dlatego wszyscy tak piekli chleby w czasie pandemii. Jak jest ci źle i nie wiesz, co przyniesie jutro, to nie zwracasz się ku sushi, ale ku kluskom, zupom, pierogom. Bo to takie jedzenie przeszłości.
I zarazem przyszłości! Bo jest lokalne, tanie, dostępne. Biochemicznie to jest comfort food, ale przywodzi też na myśl lepsze czasy.
Dzieciństwo, które nawet jeżeli nie było świetne, to chętnie do niego wracamy.
Mitologizujemy je, czynimy z niego, może nie do końca podstawnie krainę obfitości. Ja jedzenie naszego dzieciństwa wspominam jako potworność.
Nie ma wątpliwości, że stare dobre czasy powstają ze złych wspomnień. Tak samo jest z jedzeniem. Niezbyt wyszukane dania, każdy ma swoje, sympatia do keczupu Tortex moim zdaniem nie wynika ze złego smaku Polaków, ale jego popularność przypadła dla wielu osób na czas dzieciństwa. Polacy mają bardzo dobre miejsce na mapie, jeśli chodzi o rozwijanie swoich smaków i bardzo inspirującą kulinarnie historię.
Bardzo dużo różnych tradycji regionalnych, dużo różnych wpływów, to wszystko jeszcze się pomnożyło przez ogromne rozwarstwienia klasowe. Oczywiście w tym wszystkim kłopotliwe jest, że wszystkim wydaje się, że mieszkali w Soplicowie – to przeświadczenie nie jest najlepsze, zwłaszcza dla kuchni wegańskiej.
Bo to jest przeświadczenie, które wiąże ciasnym, nieprawdziwym węzłem przeznaczenia Polaka z mięsem. To jest kompletne urojenie, mit mięsa w kuchni chłopskiej.
Wczoraj przed snem włączyłam sobie kawałek dokumentu o kobietach w PRL-u, żonach ważnych polityków, i tam jakiś bardzo mądry historyk opowiadał naprawdę niesamowicie ciekawe rzeczy o ich miejscu w społeczeństwie i nawet on uległ takiej iluzji i powiedział, że żona jednego z tych dygnitarzy specjalizowała się w kuchni chłopskiej. To znaczy, wiecie państwo, robiła schabowe. Aż mnie zatkało, że nawet dla historyków schabowy przemieścił się do kuchni chłopskiej.
Ja myślę o jeszcze innej słabości tej fantazji. W latach, kiedy się kształtowała, był tego mięsa straszny niedobór. Więc to jest taka fantazja spowodowana przez brak, trochę sobie to mięso wymyśliliśmy, by go powetować.
Głód mięsa w Polsce wynikał z niedoborów. I w innych krajach i kulturach też niezwykle wysoka pozycja mięsa wynika z tego, że zawsze było ono towarem luksusowym, symbolicznym, drogim, niedostępnym dla wszystkich. Ciekawe jest dla mnie to, jak głęboko jest to gdzieś zakorzenione – połączenie fantazji na temat pochodzenia dworskiego z jedzeniem mięsa: przy okazji różnych rozmów czy wywiadów osoby prowadzące, bardzo mądre i przygotowane, używają fraz, które to wszystko demaskują, mówiąc, że teraz już mieszkamy w domach, gotujemy sami, bez służby. Nikt nie mówi „już nie jesteśmy służbą”. Każdy nawet w tej fantazji zakłada, że to on miałby służbę. Patrząc statystycznie, większa jest szansa, że gdybyśmy cofnęli się w czasie i losowo gdzieś narodzili, to raczej w stanie chłopskim, biednomieszczańskim niż magnackim. Ale w sumie czy można się temu dziwić? Kto by fantazjował o tym, że jest gorszy? O tym, że jest brzydszy i biedniejszy?
Myślę sobie jeszcze o tych związkach z mięsem, o religijnym do niego stosunku. Moja babcia miała zawsze pętko kiełbasy w pokoju pod firanką. Ten mezalians koronek i kiełbasy stoi mi ciągle w oczach. I myślę o tym, jak rodzina zareagowała na moją decyzję o niejedzeniu mięsa. Ile pojawiło się spontanicznych argumentów w rodzaju „Nie jesz mięsa? Ale przecież jadłaś mięso”.
Nie da się ich zbić. (Śmiech)
Albo: „Nie jesz mięsa? To może kurczak?”. Potem mama zaczęła grać swoim backgroundem medycznym. A przecież WHO w międzyczasie dowartościowało dietę wegańską jako optymalną dla dorosłych i dzieci. Wtedy zrozumiałam, że jedzenie jest sprawą rodzinną. I rodzina jest właścicielem tego, jak i co jesz. Kiedy się wyłamujesz, to się niepokoi, zwołuje gremia, bo to zagraża jakoś całemu status quo…
Myślę, że tak jest, że to nie jest twoje indywidualne doświadczenie. Poza tym kiedy ktoś mówi, że nie je mięsa, zupełnie przypadkowo wprawia w dyskomfort moralny swojego rozmówcę. Czasami powiedzenie, że jest się wegetarianinem szeptem i na ucho i tak budzi dyskomfort osoby, która cię gości, bo ona czuje się oceniona.
Bo to jakbyś swoim niejedzeniem mięsa mówiła cały czas: A TY JESZ MIĘSO.
Tak. Natomiast gdy dochodzi do zetknięcia osób z innych pokoleń, jest to o tyle odczuwalne, że dla pokolenia rodziców i dziadków niejedzenie mięsa musiało być ideologiczne. Że nie mogło być zdrowotne, bo mięso wtedy uchodziło za rodzaj multiwitaminy, pokarmu, który ma wszystko.
Nasz dawny super food.
Właśnie. Więc kiedy oznajmia się, że mięsa się nie je, to automatycznie oświadcza się, że chodzi o coś z tymi zwierzętami, z tym zabijaniem. Właściwie mówiąc, że go nie jesz, mówisz do kogoś: jesteś mordercą. Moim zdaniem taki dysonans emocjonalny jest za duży i trzeba sobie sprawić ulgę, nieustannie próbując kogoś nakłonić, żeby to mięso zjadł i nas rozgrzeszył.
Jest jeszcze inna metoda rozgrzeszania się, językowa. Uparte nazywanie mięsa mięskiem. Kurczaczkiem, kaczuszką, a nawet czasem „krówką” i „świnką”. Więc czuję, że w moim domu dochodzi do takiego niewypowiedzianego dialogu między mną a moją mamą. Ja nie jem mięsa, więc bez słów mówię: jesteś morderczynią. A mama to gdzieś podskórnie słyszy, więc kompulsywnie pieści i głaszcze zwierzątka, które właśnie gotuje.
To jeszcze inny dysonans. Kochamy zwierzęta albo jesteśmy przynajmniej czuli na ich krzywdę i kochamy jeść mięso. Nie da się często pomieścić w sobie tej ambiwalencji. Więc dochodzi do różnych taktyk, które mają zneutralizować jedną z tych postaw.
Uspójnić to.
Mówiłaś o tym, że to TY nie jesz mięsa, a to już wyzwalało różne emocje w innych. Na wszystkie pytania, dlaczego ja to robię i jak Jadłonomia się rozwija, właściwie jest cały czas ta sama odpowiedź, bo czuję, że to jest pole minowe, że właściwie mam tutaj jedną strategię…
Wiarygodne badania pokazują, że weganie budzą niechęć i uprzedzenia właśnie przez to bijące z niejedzenia mięsa nieme oskarżenie. Jednak ty zdajesz się to w swojej pracy sprytnie omijać. Ja mam teorię sympatyczności twojej i twoich przepisów. Są dowcipne i dbają o osobę, która będzie je odtwarzać. Cała twoja osobista narracja jest miła i ciepła. Stąpasz po trudnym gruncie i żeby nikt nie poczuł się oceniany, poza nawiasem, musisz wzbijać się na wyżyny sympatyczności.
Może to jest rodzaj takiej akrobacji, którą ciągle wykonuję, żeby łączyć wiele różnych rzeczy. Nieocenność, empatię, wyrozumiałość. Przychodzi mi to chyba łatwo, bo naprawdę tak odbieram rzeczywistość i ludzi. Dlatego u mnie jest bardzo mały margines kręcenia nosem, komentowania rzeczywistości, krytyki. Nie do końca mieści się to w moim etacie.
Ale jednocześnie znam cię jako osobę bardzo przenikliwą. Twoja persona medialna jest zmuszona przemilczać wiele rzeczy, które persona niemedialna dostrzega.
To jest mój wybór. Dlatego kiedy nieustannie mnie ktoś pyta, czy chciałabym mieć taki program jak Magda Gessler i jeździć po wegetariańskich knajpach i wytykać im błędy, no to aż mi staje włos dęba na głowie. To by było kontrą do tego, co próbuję robić. Jeśli miałabym gdzieś jeździć, to raczej żeby pokazywać dobre i mocne strony. Bo tak rozumiem Jadłonomię i póki co to się udaje – by ona łączyła i wokół niej się łączyli ludzie dobrowolnie, a nie żeby tworzyła podziały i wytykała błędy. Jednak wegetarianizm i weganizm są relatywnie nową rzeczą w Polsce i żeby do nich zachęcić trzeba stawać na rzęsach.
À propos Magdy Gessler: jesteś jedyną osobą spośród moich znajomych ze smykałką telewizyjną. To jest rodzaj inteligencji, która jest dla mnie intrygująca, bo z jednej strony jest to zawiadywanie uwagą tłumu, mówienia tak, aby wszyscy rozumieli, bycia klarowną kosztem błyskotliwości i indywidualności. Chciałam zapytać, co ci to dało i co ci to zabrało? Jak to jest prowadzić popularne programy kulinarne?
Telewizja bardzo mało daje i bardzo dużo zabiera. Kiedy włącza się kamera, czy to jest program kulinarny, czy powtarzanie tych samych rzeczy na temat wegetarianizmu, jest to dla mnie rodzaj trybu, który wymaga bezustannego syntetyzowania, co paradoksalnie moim zdaniem się udaje, kiedy mądre osoby syntetyzują. Sama też staram się poszerzać swoje pole wyobraźni. Im lepiej rozumiesz świat i jego komplikacje, jeśli zadasz sobie ten trup… Ten trud… Połączyłam trud i tryb….
Wyszedł trup.
(Śmiech) Jakiś psychoanalityczny lapsus! Kiedy zadasz sobie trud wejścia w tryb syntezujący, to może mieć lepsze efekty dla sprawy. To polega na tym, żeby przedstawiać trudne i zniuansowane sprawy w sposób prosty i może mniej niezniuansowany. Co rzeczywiście jest przeciwieństwem jakiegoś snucia refleksji. W pewnym sensie jest to odzierające, bo sama się skazujesz na ciągłe zawężanie. Moim zdaniem nie służy za dużo pracy w ten sposób. Po takich intensywnych okresach staram się siebie skierować na jakieś sanatorium intelektualne.
Żeby się odzyskać.
Żeby się odzyskać i żeby odzyskać też pewne odcienie szarości. W telewizji nie ma szarości. Jest czarne i białe, nie ma nic pomiędzy, bo wszystko musi być powiedziane szybko, na miarę, optymistycznie, żwawo, nie za długo. Jest na to taki termin wśród osób, które zajmują się analizą dyskursu publicznego, to się nazywa „elegancka klarowność przekazu”. Lata temu, kiedy dawałam pierwsze wypowiedzi do kamery i zastanawiałam się, jak to robić, żeby to było dobre, żeby miało moc, dużo o tym czytałam. Do dzisiaj mam to gdzieś na marginesach notatek, to mi się wydawało najważniejszym aspektem wejścia w telewizję. Ale osiągnięcie eleganckiej klarowności przekazu pochłania duże koszty. Jeśli nie jest się świadomym tych kosztów, to się marnie skończy.
Wyobrażam sobie, że włączasz ten tryb, a potem musisz go jakoś wyłączać, żeby on nie zainfekował twojego sposobu bycia na co dzień.
Ja się boję często, że jestem w iluzji, że już go wyłączyłam.
Że ciągle występujesz przed ludźmi?
Sama przed sobą! Staram się nad tym czuwać. Ale znowu: mam takie poczucie, że nie powinnam na to narzekać, bo dla wielu osób praca w telewizji byłaby świetną alternatywą dla ich pracy. Czy ja zawsze mam ochotę na ten typ przekazu? Mogę powiedzieć, że często nie mam ochoty wchodzić w ten tryb. Natomiast popularyzacja jakichś idei tego wymaga. Użycia różnych mediów, zwłaszcza tych, które mają duże dotarcia. Często, kiedy nie przyjmuję zaproszenia do jakiegoś programu, to potem się borykam z myślą, czy właśnie nie straciłam jakiejś szansy na opowiedzenie o niejedzeniu mięsa w jakiś nowatorski, jeszcze inny sposób.
W oczywisty sposób jedzenie zmienia swoją rolę i funkcję społeczną. W poprzednim ustroju byliśmy zrównani bylejakością dostępnego jedzenia. Potem to jedzenie postransformacyjne miało funkcję hierarchizującą, ale w tej chwili mam wrażenie, że ją straciło, że to jest coś jeszcze innego. Ludzie poprzez jedzenie wyrażają teraz swoją indywidualność, każdy sam według swoich możliwości, środków, źródeł informacji konstruuje swoją osobowość spożywczą, swój profil. Jedni korzystają z pomocy doradców i specjalistycznych wyliczeń, inni znajdują jakiś demoniczny składnik, gluten czy cukier, którego usunięcie z diety zabezpieczy ich przed całym złem świata. Ta rozmaitość opcji i parametrów, spośród których możesz teraz wybierać, jak wygląda z twojej perspektywy? Jedzenie jako wyznacznik tożsamości, jakieś takie zdjęcie profilowe?
Przez to, że w tym jedzeniu siedzę, wydaje mi się, że przynajmniej tu i teraz właśnie przez jedzenie manifestujemy się najbardziej. Jest to coś o tyle niespotykanego, że kiedyś jedzenie było w reżimie rozmaitych hierarchii społecznych i religijnych i nasze miejsce na drabinie – czy tej pionowej, czy też poziomej – określało ściśle to, co jemy. Teraz to wszystko się poluzowało. W tym karnawale jedzenia i produktów spożywczych, zwłaszcza w świecie zamożnej globalnej północy, gdzie wszystko jest, coraz częściej wyrażamy się przez NIEJEDZENIE czegoś. Mam wrażenie, że przez to często niejedzenie czegoś jest rodzajem snobizmu. Zawsze jak czytam świadectwa kronikarzy o tych niesamowitych ucztach XVIII i XIX-wiecznych, te różne konstrukty dań, piramidy zwierząt, zwierzęta w zwierzętach były wyrazem pozycji społecznej jedzących i goszczących. Teraz odpowiednikiem tego jest, że idziesz do kogoś na kolację i on mówi: wiesz, wszystko jest bez glutenu, bez pszenicy, bez soi. Na wejściu dostajesz informację, czego NIE MA. To obrócenie porządku bardzo wiele mówi o naszej sytości.
Myślę o tym BEZ. Bez czegoś. Ktoś ci tak anonsuje swoją kolację, to wciąga cię w komitywę, ty i ja wiemy, o co chodzi. To ekspresja pewnego wtajemniczenia.
To jest ciekawe, że jedzenie pokazuje nie tylko nasz kapitał ekonomiczny, ale też nasz kapitał kulturowy. To, że my wiemy, co ono oznacza, co ono zawiera, co ono robi. Zauważ, że produkty spożywcze coraz częściej mówią do nas tym językiem. Jesteś w sklepie i one coraz częściej mówią…
Bio! Bio! Bio! Mnie zawsze uderza to abstrakcyjne bio, tak jakby żywość jedzenia była ewenementem, jakby reszta zwykłego jedzenia była nieorganiczna, martwa.
Albo BEZ GMO. Bardzo lubię oglądać różne etykiety, zwłaszcza mięsne, bo ciekawi mnie, jak to jest komunikowane. Coraz częściej widzę opakowania szynek, kiełbas i parówek, które są bez GMO. Inne z kolei są bez sztucznych konserwantów. Tę lekcję już odrobiliśmy, że chcemy żyć zdrowo, jak najdłużej, a konserwanty nam w tym przeszkadzają. Ale to GMO? Ten brak w diecie jest czymś, czego wcześniej nie było, nie miało takiego znaczenia i to mnie tak bardzo fascynuje.
Wracając do tego „bez pszenicy, bez soi” – mnie uderza to odruchowe kojarzenie diety roślinnej z dietą. Ze zdrowotnością. Ludzie uważają, że kuchnia wegetariańska to kompilacja wszystkich najnowszych trendów prozdrowotnych.
To się często myli. Miałam rozliczne sytuacje, w których fryzjerka mówiła mi: „Słuchaj, znajoma sprowadza owoce morza, ślimaki, czasem jakieś wiesz, oleje, tran, ghee… Bardzo korzystna cena. Z Francji. To powinno cię zainteresować”. Kiedy próbuję się wymigać, słyszę: „Nie chcesz? Myślałam, że ty właśnie tak zdrowo jesz”.
Więc to faktycznie jest pomieszane, weganizm jest tak uwikłany w zdrowe jedzenie, że każdy próbuje tam wsadzić to, co uznaje za zdrowe. Na przykład owoce morza. Jeśli ktoś nie je chleba, bo uważa, że szkodzi mu gluten, to dziwi się, że ja jem chleb. Dużo jest też tutaj pomieszań na gruncie alkoholu, soli, smażenia. Przeświadczenia, że weganie nie smażą. Karnawał nie tylko produktów, ale też diet.
Sukces twojego jedzenia polega też w dużej mierze na odczarowywaniu tego mitu, że jedzenie wegańskie jest dietetyczne. Więc jest niesmażone, niedosmaczone, nietłuste, krótko mówiąc: słabe, chude, dla kobiet. Bo twoja kuchnia jest kuchnią hedonistyczną, namiętną. Wielokrotnie podkreślasz, żeby na przykład nie przychytrzać na ilości oleju. Ja to notorycznie robię. Na zasadzie wdruku: kobieta i tłuszcz to niedopinające się spodnie.
Na pewno. Idealizm jest dla mnie ważny, ale nie oznacza, że ja się do czegokolwiek przymuszam. Ja naprawdę kocham jedzenie. Bardzo lubię myśleć o jedzeniu. Bardzo lubię fantazjować wieczorem o tym, co zjeść na śniadanie.
Ja też. Kojarzysz mi się z tym. Nocne Polaków o jedzeniu rozmowy.
Przede wszystkim ważne jest dla mnie to, żeby jedzenie, oprócz tego, że pyszne, było normcorowe. Bardzo jestem ostrożna w korzystaniu z nowinek. Jako Jadłonomia prędzej zaproponuję owsiankę niż bowla. Kanapkę niż smoothie. To jest niekorzystne, żeby trendy splatać i łączyć, bo odciąga uwagę od tego, co naprawdę ważne. Mój mąż ostatnio był na wyjeździe pracowym i nocował w hotelu, gdzie zgłosił, że je wegańsko. Zapanowała panika, czy jest cokolwiek wegańskiego, po dłuższej chwili nadbiegł kucharz ze słoikiem masła orzechowego, krzycząc: „Ja pana szukam! A pan tu taki chudy stoi!”. I to jest też coś, co ja czasami słyszę, gdy na przykład przy promocji „Jadłonomii po polsku” gotowałam z kołami gospodyń wiejskich. Zwłaszcza kobiety mi mówiły, że jak na wegankę to tak bardzo zdrowo wyglądam. Albo że jestem postawna jak na wegankę. Weganizm kojarzony jest w pokoleniu naszych mam i babć z niedożywieniem i rachitycznością. I gdy ja jestem niewychudzona, to często słyszę ten komentarz. To jest coś, co też musiałam oswoić. Że kiedy przypadkiem stajesz się istotnym symbolem idei w jakimś kraju, to oceniana jest nie tylko twoja praca, ale też ty i twój wygląd, chudość, grubość, każdy ma interpretację i ocenę, czasem dwa słowa komentarza do ciebie na żywo. Ale nie mam za wiele o tym do powiedzenia, to w końcu tylko dodatek do tego, czym dla mnie jest moja praca i Jadłonomia.
Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.