15 LAT: Parszywa piętnastka
fot. Jill Allyn Stafford, The End, www.flickr.com, CC BY 2.0 Deed

16 minut czytania

/ Obyczaje

15 LAT: Parszywa piętnastka

Dorota Masłowska

Smartfony, smart-domy, smart-samochody i panele solarne na stodołach. Skala przemian codzienności, zwyczajów, języka ostatniego 15-lecia w oczywisty sposób przerasta mnie i ramy tego tekstu

Jeszcze 4 minuty czytania

15 urodziny to takie, które bardzo rzadko chce się ponownie mieć. Mało która osoba bez zdiagnozowanych zaburzeń pamięci wzdycha raz po raz: „Och, gdyby tak znowu mieć 15 lat”.

Parszywa piętnastka to trudny wiek przekształcenia, niewydarzenia, dysonansu. Twarzy zaminowanej zmianami trądzikowymi, niepewności seksualnej, dysharmonii, dysproporcji, rąk dłuższych niż nogi itp. Was to nie dotyczyło, mówię oczywiście na własnej podstawie. Jakie to szczęście, że wiek tygodników i dwutygodników, tak jak zwierząt domowych, liczy się inaczej. Więc kwestię, ile „Dwutygodnik” tak naprawdę ma lat, pozostawmy profesjonalnym rzeczoznawcom – tygodnikologom.

Zwłaszcza że i to ostatnie półtorej dekady w historii kultury polskiej samo w sobie wydaje się czasem dziwacznym, niespokojnym, zaminowanym zmianami. Czasem, którego percepcja wypaczona jest przez flautę pandemii – okres zwolnienia, impasu i wymuszonej introwersji. Ale też bezprecedensowo przyspieszonym i zagęszczonym przez rozwój nowych technologii, które sprawiają, że nasze życie nieuchronnie nabiera aspektów futurystycznych.

Akceleracja jest powszechna, ale nierównomierna, więc miejscami wygląda to jak „Jetsonowie”, czasem jak „Black Mirror”, ale równie często jest jak u Szulkina: człowiek w silosie odziany w worek po kartoflach czarną od ziemi dłonią przegląda wyświniony smartfon. Nowe technologie zmieniają kulturę, sposoby jej powstawania i kanały dystrybucji zmieniają percepcję i ekspresję artystów.

Jednocześnie pogrążony w kryzysie świat, z resztkami ułudy przewidywalności i bezpieczeństwa, która rozmywa się na naszych oczach, nie jest już tym gnuśnym światem sprzed chwili, w którym najbardziej dyskutowanym problemem było sojowe latte, khe, khe, hipsterów. Jest złożonym, narastającym, wielowątkowym, transmitowanym 24h prosto do naszych kieszeni i torebek dramatem, na który w skomplikowanych związkach przyczynowo-skutkowych składają się i wynikają z siebie nawzajem: katastrofa klimatyczna niemożliwa już do zatrzymania, wojna w Ukrainie i w Gazie, wojna, która coraz realniej wisi w powietrzu i w naszym kraju, uchodźcy tonący na morzach i umierający na polskiej granicy, pandemia chorób psychicznych i fale samobójstw, również wśród młodzieży i dzieci. I jakkolwiek to teraz zabrzmi: taki płonący świat, w jakim teraz żyjemy, Titanic, na którym momentami, jakby wskazywał Instagram, całkiem dobrze się bawimy i świetnie wyglądamy, płonąc i tonąc, powinien być eldorado dla artystów.

15 lat w kulturze

W „Dwutygodniku” już od 15 lat przyglądamy się kulturze. Przez ten czas wiele się zmieniło. Media społecznościowe rosły w siłę, a te papierowe przechodziły kryzys za kryzysem. Po polityce ciepłej wody przyszedł czas na zimny prysznic. Przynajmniej w świecie sportu zrobiło się podobno trochę milej. W numerze urodzinowym przyglądamy się kulturze ostatniego piętnastolecia.

Jednak i nad nimi zbierają się czarne chmury wszystkożernej AI. I oni, oprócz jakiegoś tam sobie tworzenia, zmuszeni są dwoić się, troić, stepować i tańczyć do ulubionych piosenek, zachęcać i zanęcać, wdzięczyć się w gówno-filmikach, by zarobić na serduszka niezbędne do uzyskania odpowiedniej widoczności swojej sztuki. Sztuki, która unosi się w plazmie informacyjnej razem ze sposobami na czyszczenie fug i śmiesznymi kotkami, i razem z nimi jest konsumowana i scrollowana; podlega wymogom takim jak zasięgi, lajki, klikalność, fandomy. I bardzo często, by je wyrobić, artysta musi teraz dorzucić coś w gratisie: wnętrze swojej kuchni, zdjęcie z partnerem, a najlepiej dzieckiem i zwierzaczkiem; rolkę z wakacji; zwierzenie o depresji.

Skala przemian codzienności, zwyczajów, języka ostatniego 15-lecia w oczywisty sposób przerasta mnie i ramy tego tekstu. Smartfony, smart-domy, smart-samochody i panele solarne na stodołach. Regres do kultury hasłowo-obrazkowej i idący za nią gremialny odwrót od (stosunkowo przecież świeżej) zdobyczy czytania i pisania.

Protesty w kwestii praw kobiet o niespotykanej wcześniej skali, metoo, kryzys męskości, bezpłodność i krach demograficzny. Laicyzacja polskiego społeczeństwa, Jarosław Jakimowicz w publicznej telewizji, drag queen show w publicznej telewizji, życie społeczne i prywatne, którego rytmy dyktują „trendy z Instagrama” i „trendy z TikToka” (które to stały się wylęgarniami gorących i gwałtownie przemijających obłędów estetycznych, dietetycznych, kulinarnych i językowych). Moda na piękno starości, biedachirurgia plastyczna, 9 milionów Polaków z otyłością. Żabkoza, barberyzacja i paczkomatyzacja przestrzeni publicznej, gadające kasy w biedronkach. Wegetarianizm. Polska jako kraj wielonarodowy: Białorusini grający grunge na placu Defilad, Afrykańczycy wożący po mieście pad thai. Uber. Ramen. Równolegle destygmatyzacja nacjonalizmów i faszyzmów. I na koniec coś subiektywnego, na co nie mam żadnych badań naukowców, że w tym wykrzaczającym się coraz bardziej świecie czas zaczął płynąć zupełnie inaczej.

Wpływają na to różne rzeczy. Od tanich linii lotniczych po szybkość samochodów. Od częstości naszych kompulsywnych sięgnięć po telefon, by sprawdzić, co nowego (o, wszystko!), przez rosnącą automatyzację mozołów codzienności, aż po eliminację z życia wszelkich pustych przelotów, mielizn, monotonii i cykliczności.

Cykliczność to mała wieczność, jednak ta zdaje się ostatnio najgorszym bagnem, które się może człowiekowi zdarzyć. Wydaje mi się, że wieczność w ogóle wyleciała z hukiem z ludzkich dążeń – walczy o nią tylko kasta superbogatych, młodo-starych ludzi – jak na przykład Madonna czy Cher, które dzięki najnowocześniejszym osiągnięciom medycyny okopują się w wyglądzie kogoś nie tyle młodego, ile przebywającego jakby poza upływem czasu. Reszta ludzkości na każdym kroku optymalizuje swoje wysiłki i spieszy się, by zaoszczędzić jak najwięcej swojego czasu. Na ten czyhają zaś bezwzględni cinkciarze: media społecznościowe i platformy.

„Znowu nuda? Przerwij monotonię!” – krzyczały niegdyś reklamy, obiecując wypędzenie z naszego życia pierwiastka powtarzalności, szarości, samotności za pomocą jakiejś nowości, czegoś „ekstra”. To dość emblematyczna figura kapitalizmu, sądzę jednak, że coca-cola to już nie jest TO!, co ma moc rozegnać nudę i pustkę człowieka lat dwudziestych nowego tysiąclecia.

To nowa pustka. Przepełniona, hałaśliwa pustka człowieka, który nie porusza się bez smartfona i dostarczanych przez niego bezustannie strumieni obrazków, twarzy, fabuł. Nasza rozdwojona między rzeczywistość a ekran uwaga jest coraz bardziej kapryśna, płochliwa, trudna do przyszpilenia, dlatego to ostatnie musi być umiejętnie przeprowadzone: oferować nowość, ale niezbyt nowatorską, odmienność, ale podobną do wszystkiego, co znamy. Stąd skrzętnie zalgorytmizowane seriale i coraz częściej naśladujące ich taktyki narracyjne grube powieści, oferujące konsumentowi znajome sekwencje zaciekawień, zdziwień, niepewności i ulg albo zaskoczeń związanych z rozwiązaniem kolejnej zupełnie innej, ale podobnej do wszystkich fabuły.

Pamiętam, jak z dziesięć lat temu pisałam o serialach. Kupowałam za grubą kasę boxy płyt, dziś nie wiem nawet, czy mam gdzieś jeszcze w ogóle DVD. Dzieliłam się wtedy żartobliwą refleksją o swojej przynależności do anonimowych serialoholików. Dziś to brzmi mało żartobliwie: seriale to w dużej mierze cyniczne neurostymulacje, których uzależniająca formuła jest programowa. Mówimy o „wciąganiu się” albo „przepadaniu” w kolejnych sezonach.

W tej chwili myślę o tym jednak inaczej niż o względnie mało szkodliwym pobingowaniu wieczorem: myślę o oglądaniu seriali jako o dogęszczaniu naszych przerzedzonych, jałowiejących żyć; możliwości nieskończonego cerowania ich przeżyciami, twarzami i losami nieistniejących ludzi.

Można w nieskończoność unosić się na falach nie swoich emocji i przygód, podróżować w miejscu, ulegać fantasmagorii bycia cały czas wszędzie ze wszystkimi ciągle zawsze. Życie nabiera fałszywych rumieńców, nasze naiwne umysły chwytają się tego wrażenia intensywności, wielotorowości, prędkości, dziania się, i w tej kolorowej próżni tłoczą swoje skromne jak konfitury babci biologiczne neuroprzekaźniki. Kiedy o tym piszę, raz za razem nasuwają mi się słowa takie jak „rzeczywistość” i „tak naprawdę”, ciągle próbując nakierowywać mnie na ten umowny i druzgocąco już nieaktualny podział na to, co „realne”, i na to, co „wirtualne”.

Te dwa aspekty rzeczywistości nie są już równoległe – są naczyniami połączonymi. Kiedy ktoś doświadcza samotności i pustki i uzupełnia niedobory życia serialami, jałowizna jego rzeczywistości będzie narastać. Również wszystkie formy „share’owania” wydarzeń powodują ich rozwodnienie, osłabienie, dewaluację.

Myślałam o tym, oglądając w zeszłym tygodniu performans „Czyszczenie Zachęty” Katarzyny Krakowiak-Bałki. Skądinąd bardzo w swojej koncepcji pożyteczny. Zaproszeni doń wokaliści i aktorzy, rozmieszczeni w przestrzeniach tak wystawowych, jak i administracyjnych galerii, przepędzali demony po poprzedniej ekipie śpiewem, krzykiem, wrzaskiem, zawodzeniem, gdakaniem i różnymi formami spastykowania. I słusznie.

Zwrot ku pogańskim rytuałom nie dziwi – siły, którym w ostatnich latach udało się przejąć instytucje kultury, zdawały się dzikie i nieczyste w swej durnocie, wręcz w niej nadprzyrodzone. Jako ich jednostkę przyjęłabym 1 jakimowicza. W niektórych miejscach Zachęty stężenie sięgało nawet miliona jakimowiczów i było absolutnie toksyczne. Duchy-głuptaki jadły z naszych miseczek, piły z naszych kubeczków, a wręcz jakby do nich srały. Koncept przepędzenia ich hałasem jest fajny, bo jest złośliwy, ale subtelny; baśniowo-religijny, a nie wulgarny; wszyscy chcieli zobaczyć te popisowskie duchy: popiskujące, przerażone, zdezorientowane, jak spierdalają z podkulonym ogonem, ukrywając w prześcieradłach swoje świątobliwe bohomazy, billingi, lewe faktury i ukradzione zszywacze.

Spontaniczny rytuał przywiódł do galerii środowisko, paru celebrytów, rozmaite szychy, włodarzy kultury, a nawet jej ministra. Jednak większość publiczności momentalnie wyjęła telefony i zaczęła to wszystko filmować. Pytaniem, które za mną chodzi od paru dni, jest: czy egzorcyzm filmowany, transmitowany, relacjonowany i nagrywany w ogóle się wydarza? Czy nie traci swojej antydemonicznej mocy? Czy ma szansę dokonać się, rozmieniony na dziesiątki filmików, które będą pałętały się w strumieniach bzdur między wyciskaniem pryszczy a supertrendową zapiekanką z serka wiejskiego?

Środowiskowy egzorcyzm miałby moc przewietrzenia swądu przeszłości i zrobienia miejsca na nowe, gdybyśmy tylko w nim uczestniczyli. Gest wyciągnięcia telefonu i przerzucania wydarzenia do sieci osłabia je jednak, dewaluuje, odbiera mu znaczenie i gęstość. Gęstość rozumiem jako obecność uczestników, ich uwagę. Bez widzących duchy nie są widzialne. Zostają spłoszone przez dziesiątki proaktywnych i nieznośnie przedsiębiorczych operatorów kamer, którzy polują na coś atrakcyjnego. Rzeczywistość, w której nie ma już uczestników i która cały czas „przelewana” jest do netu, nie wybrzmiewa. Wytraca się, blednie i rzednie. Internety zaś puchną, puchną i puchną od tych nędznych transmisji, scrollowanych i obserduszkowywanych przez odległych i niezainteresowanych „obserwujących”.

Utyskuję, ale w gruncie rzeczy to po prostu nieuchronna zmiana proporcji: coraz więcej wirtualu i pożerany przez nią real. Kiedy patrzyłam na tamtą sytuację, olśniło mnie, że rzeczywistość transmitowana jest w jakiś sposób rozkradana: traci jakość. Staje się cienka jak barszcz. Dewaluuje się, nędznieje i bylejaczeje. Kto jednak odeprze ten rozkoszny dopaminowy rush, jaki towarzyszy złowieniu czegoś i zaprezentowaniu tego światu jako pierwsza_y?

No właśnie – dopamina. Ta ostatnimi czasy gwiazda poppsychologii nie wymaga przedstawiania. Sama, przeczytawszy swego czasu kilka sugestywnych popnaukowych książek, niemal fizycznie zaczęłam czuć, jak na widok tej czy innej występnej albo niepotrzebnej rzeczy dopamina wylewa mi się z rzek mózgowych, przerywając wały, podtapiając przylegające pola, siejąc spustoszenie, a potem znika i wszystko staje się nagle suche, suche i umierające jak źle zrewitalizowany rynek w małym mieście.

Może w pandemii, a może jeszcze trochę wcześniej naszymi osobistymi historiami zawładnęły kategorie psychoterapeutyczne i psychiatryczne. Do medykalizacji i psychiatryzacji osobistych narracji przyczyniły się z pewnością: w szerszej perspektywie świecczenie społeczeństwa, w węższej – stworzona przez media społecznościowe przestrzeń nieskrępowanej konfesji, zawierzania intymnych szczegółów swojego życia publiczności internetowej, czyli wszystkim i nikomu, w zamian za neuroprzekaźnikowy haj, jaki przynoszą łapki w górę…

Mnie ciekawi jednak trend idący dalej: neurologizacja języka, w którym mówimy o swoim doświadczeniu. Na pewno stoi za tym rozwój i upowszechnienie wiedzy o ludzkim mózgu i układzie nerwowym – sądzę jednak, że przyniósł on też modę na postrzeganie swojego życia wewnętrznego w kategoriach biochemicznych. Neuronauka. Endorfinki zamiast motyli w brzuchu, dopamina, kortyzol, triggery to konkrety, które wypierają bardziej tajemnicze i uznaniowe „stany” emocjonalne i duchowe. Opowiadanie sobie o sobie jako o przelewających się substancjach nieco zmienia pojęcie ja. To mózg i jego kapryśna chemia.

Inną wyraźną tendencją wydaje mi się autodyskurs ukierunkowany informatycznie: zawiesiłam się, buforuję itp. (Sama łapię się na takim stosunku do swojego umysłu, który przestaje wydawać mi się mną, ale jakby noszonym przeze mnie w czaszce ni to mięsem, ni to komputerem).

To nasuwa mi jeszcze kilka refleksji o języku. Mój tłumacz hiszpański, Pau Freixa-Terradas, spytał mnie wczoraj, dlaczego w mojej nowej książce jest tyle anglicyzmów. Być może duży język hiszpański nie anglicyzuje się aż tak szybko, jak dużo mniejszy i trudny polski. Niekoniecznie wynika to z jakiejś powszechnej biegłej znajomości angielskiego – moim zdaniem to raczej oglądanie seriali i youtube’ów sprawia, że nasuwają się nam często zamiast polskich gębołamaczy angielskie słowa, krótsze i bardziej pojemne.

W zglobalizowanym świecie języki się upraszczają – skomplikowany polski przechodzi wielką przemianę. To, co mnie najbardziej w tej chwili uderza, to jego użytkownicy, po których słychać, że nie czytali jeszcze nigdy żadnych książek – łatwo wyczuć ten ubogi język, który niesie echa różnych struktur i frazeologizmów, ale to już tylko kalekie pogłosy, oderwane od znaczenia i sensu. Niestety coraz częściej widoczne jest to w serwisach internetowych i mainstreamowych mediach, w których teksty idą jakby bez redakcji i korekty, utrwalając te różne gramatyczne gargamele i kulfony.

Co ciekawe, piękna polszczyzna wyleciała z rejestru cnót intelektualnych – wydaje mi się, że teraz ważne jest, żeby umieć gadać bez przerwy i nie dać sobie przerwać. Bo okazał się to też czas masowego wylęgu samozwańczych kaznodziejów, rozmaitych „mądrych dla głupich”, którzy dostarczają gotowych myśli i poglądów dla wszystkich, nienadążających z uważaniem czegokolwiek na temat szybko powstających problemów…

Nieważne. Zimą przyjechałam po dłuższym czasie do Polski z kraju lepiej rozwiniętego – uderzył mnie przepych, srebrna łuska wieżowców, ale też liczba pijanych i zakrwawionych osób przed Żabką – był to widok przykry, ale bardzo ludzki, sprawiający, że symulacje z katalogów deweloperskich ciągle się gliczują. Na ulicy Grójeckiej zobaczyłam coś jakby sunącą między przechodniami skrzynkę i po chwili z tą mieszaniną zdziwienia, zachwytu, niedowierzania i przerażenia zrozumiałam, że to prymitywny, bezgłowy robot, który różne przedpołudniowe starowiny mijały bez większego zainteresowania. I złapałam się na takiej myśli: „Robot? Sam na ulicy? A co, jak go ktoś napadnie? Zgwałci?”.

„Dwutygodnikowi” z okazji 15 urodzin życzę kolejnych 15 lat nieco mniej ciekawych.