OSTATNIA DEKADA: Łąki, łopuchy, bezkresy
Gustavo Pacheco CC BY-NC-ND 2.0

18 minut czytania

/ Obyczaje

OSTATNIA DEKADA: Łąki, łopuchy, bezkresy

Dorota Masłowska

To był magiczny moment; jakieś zawieszenie, urbanistyczny i cywilizacyjny suspens. W tej wypalonej rzeczywistości coś było bardzo poetycznego, wielomównego, coś, co mnie niesłychanie uruchamiało, i czego sobie dzisiaj zazdroszczę

Jeszcze 5 minut czytania

Jesień 2003 była jesienią tak niedawną, że widzę to wszystko jeszcze bardzo wyraźnie. Jednocześnie była jesienią tak bardzo dawną, że otwarto wtedy na Marszałkowskiej pierwszy w Polsce H&M. Więc stoją mi w oczach żywym ślepiącym blaskiem okna wystawowe Domów Centrum w tych pierwszych jesiennych mrokach i ludzie tłoczący się przy wieszakach, jakby chodziło o złoto i kamienie szlachetne.

Widząc gorączkowość tego szabru, od razu się chciało dołączyć, by się nie sfrajerzyć: H&M na Marszałkowskiej pojawił się nagle i znikąd, i mógł zniknąć w podobnie niezrozumiały sposób, dając przedsmak wszystkiego, a zostawiając z niczym. Ja również wchodziłam tam, by dać upust swojej rozbudzonej pazerności na niedrogą bawełnę.

Właśnie zamieszkałam w Warszawie, ściślej: na Powiślu. Nie było to tak wspaniałe i przeszklone miejsce, jak teraz; żyłam tam w atmosferze seksu i przemocy. Moje okna wychodziły na ciemną podwórko-studnię, do której wpadało wszystko, co akurat działo się w mieszkaniach, po czym jeszcze długo sprężynowało między jej ścianami zwielokrotnione i spotworniałe. Niechciane życie obcych ludzi wpadało ciągle do mojego pokoju jak odpryski bomby. Wieczorami były to wrzaski jakiejś baby z góry, która spazmowała tak, jakby zmarli w niebie i żywi na ziemi śmiali się z niej kiedyś, że ma anorgazmię, a ona teraz za wszelką cenę chciała udowodnić, że to krzywdząca nieprawda. Czasem wlatywały też nietoperze. Jednak prawdziwie życie zatruwali mi sąsiedzi z boku, czyli niejaki p. Zbyszek z małżonką. Był to człowiek głęboko sfrustrowany, swój gniew rozładowujący na spontaniczne, ale nie do końca dojrzałe sposoby, takie jak wyrzynanie swastyk na świeżo odmalowanych lamperiach czy otwieranie okna i wygłaszanie jakichś koszmarnych jeremiad. W których, wykorzystując podwórko-studnię jako naturalne nagłośnienie, demaskował spisek żydowski na naszej klatce schodowej, nie siląc się na oględność i kluczenie między faktami. Jego żona, z twarzy której ślady dawnej urody krzyczały ostatnim desperackim krzykiem, zamieniającym już się w charkot i rzężenie, pojawiała się rzadko, głównie w postaci odgłosu odbijania się od ścian podczas awantur. Jak czytamy w prowadzonym przeze mnie ówcześnie pamiętniku: 

Z początku w ogóle myślałam, że są to wyłącznie elektryczne głosy na taśmie puszczane w celu zniszczenia mojej sytuacji nerwowej. Leżę w superpiękną niedzielę września. Nagle zza ściany, z brudnego łuszczącego się okna z wystającą przyciętą firaną jak z jakąś luzem latającą tkanką, na którym leżą zgnite chleby i kości od kurczaka, wyraźnie pozostawione dla bóstw chtonicznych, które przylatują nocą, rozlega się: „brudasie, dlaczego tu jest pozalewane kurwo. Świnio. Cała lodówka roztopiona, pozalewane jest. Świnio” 

i (to już wiosna 2004) 

Pan Zbyszek otworzył nam drzwi, w płaszczu na plecach miał 2 dziury, jego głowa z 3 kępami włosów jak bulwa na szyi kiwała się ze zmęczenia. Bardzo chciało mi się płakać, bo wisi nad nimi eksmisja a pan Zbyszek niszczy świeżo pomalowane ściany i raz było o to nawet zebranie mieszkańców na klatce. Wtedy jedyny raz widziałam wszystkich sąsiadów naraz, bo akurat przyszedł do mnie Sufin i musiałam po niego zejść (Sufin w brudnej od sosu marynarce w pepitkę, bez niczego, tylko z wypitą do połowy butelką wina). Siedziały tam na schodach kurpiowskie staruszki na fotelach ortopedycznych, przyniesionych z mieszkań, jakieś młode kobiety w laczkach i dresach. Zastanawiałam się wtedy przez chwilę, która z nich tak wrzeszczy, kiedy się rucha, zatruwała mi tym każdą noc zimą, kiedy cierpiałam na bezsenność. 

Rozgrywające się w mieszkaniu obok codzienne piekło powraca raz po raz w wymownych opisach o turpistycznym obrazowaniu i nowatorskiej interpunkcji. Co tu dużo mówić, w 2003 byłam już czynną pisarką, w dodatku studentką kulturoznawstwa w Instytucie Kultury Polskiej. Mimo że na zajęciach oddawałam się głównie rzucaniu papierami i komponowaniu debilnych krzyżówek, studia nie pozostawiały mnie z niczym. Mimowolnymi nabytkami umysłowymi konsekwentnie szpikowałam swój pamiętnik; rezonowały na jego kartach wspomniane już bóstwa chtoniczne i różne inne niejadalne bakalie, które do dziś kołaczą mi się po głowie jak stare, obklejone tytoniem landrynki po dnie torebki („Hezjod urodził się w Beocji”) („mówi do mnie w konwencji mądrościowej – ojciec i synowie”), („dziś na ulicy – straszna miazma”).

OSTATNIA DEKADA

Jakie były najważniejsze miejsca, nurty, postaci i tematy ostatniego dziesięciolecia? Zjawiska, które promieniowały i wykształcały nasz gust, poczucie humoru, stwarzały nowe języki, którymi wciąż się posługujemy. Czym charakteryzowało się pokolenie, które wtedy rozpoczynało karierę? Czy spoglądając na ostatnią dekadę, możemy wytropić źródła dzisiejszych lęków i radykalizmów? Czy można mówić o specyficzności, wyjątkowości tego okresu? Poprosiliśmy naszych autorów o subiektywny obraz ostatniej dekady – jej początku i końca, tego co się w niej wydarzyło lub wciąż wydarza.

Wyimki z tego okropnego memuaru cytuję wam tu w konfidencji, wiedząc, że nikomu ich nie pokażecie; ten lekko już pożółkły (naprawdę!) i wydrukowany na odwrocie szczotek „Zakazane po legalu” Doroty Szczepańskiej materiał sprawił mi ogromną nieprzyjemność. Bliskość dawnych stadiów siebie ma w sobie coś kazirodczo obrzydliwego. Gdy jednak wyjść poza pierwszy dyskomfort, przeczekać dreszcze niesmaku, stanowi on ciekawy zapis ówczesnego życia obyczajowego. Oprócz zdeparowanych strzępów dyskursu antropologicznego, powracają w nim różne rekwizyty i zjawiska, pozwalające spojrzeć na tamten czas z daleka. Wśród nich: mój nielekki, nieintuicyjny, niedotykowy telefon NOKIA 1A i parówki w szlafroku ze sklepu Albert (dziś Carrefour). Wejście Polski do UE, karta do wypożyczalni wideo Hollywood i oglądany przeze mnie z powodu bezsenności kanał sexy cine.tv z pornosami (których fabuły obsesyjnie zresztą przytaczam). Spalone później przez deweloperów zagłębie Dobra, gdzie chodziliśmy na penne z groszkiem (do prowadzonej przez Zbigniewa Liberę Aurory!), księgarnio-kawiarnia Czuły Barbarzyńca, gdzie nabywaliśmy różne ambicjonalne lektury, czyniące potem mój styl tak gorączkowym, czkającym i ainterpunkcyjnym. Nieodżałowana Cafe Bajka, prawdziwa mekka ulicznych dziwadeł z Nowego Światu, prostytutek z rumieńcami wstydu nasmarowanymi burakiem i różnych frików szukających frajera, co ma 10 wolnych godzin, by słuchać historii ich życia. Obsługiwała tam śmieszna rodzinka: babcia, dziadek, szwagier, ciocia, wszyscy przemili, wąsaci i nieżałujący bitej śmietany. („A jak widziałyśmy tą kurwę w Bajce? Różne akcesoria zupełnie nieadekwatne, nieaktualne, tłuste spojrzenia, różne wyuczone gesty… Wielkie jak spalona stodoła włosy, wielkie wymalowane na czole brwi (…) była wielka jak budynek, jak spalony wieżowiec.”)

No i wreszcie Hoża 8/42, gdzie mieścił się Raster, a jedno z pomieszczeń zajęła redakcja magazynu „Lampa”. 

Raster był na najwyższym piętrze starej kamienicy i strasznie trzeba było się najebać na tę górę, więc życie towarzyskie toczyło się już właściwie na schodach, gdzie mijano się, witano, pito, znoszono nawzajem albo samodzielnie staczano. Wchodziło się tam i pierwsze drzwi po prawej to była „Lampa”, a dalej była galeria. Galeria to były przestrzenie duże, rozświetlone, przewiewne, w których ciągle coś wystawiano i które w związku z tym pozostawały w stałym procesie konstrukcyjno-dekonstrukcyjnym. Choć mieszkanie sypało się w oczach, gospodarze potrafili nadać tej entropii seksapilu; poprzez odpowiednie oświetlenie i narrację grzyb i robak wydawały się czymś fajnym i przywiezionym z Berlina. Natomiast „Lampa” przycupnięta w progu przeniosła się na Hożą z całym swoim piwniczno-pakamerowym potencjałem, nawet na najwyższym piętrze tworząc naziemne podziemie.

Grzyb i robak wracały tu do swoich dosłownych sensów, wpełzając na piętrzące się wszędzie książki, płyty i dosłowne góry niechcianej korespondencji, którą zwano zbiorczo GRAFOMANAMI (od osób, które po sukcesie „Wojny polsko-ruskiej” widziały w Duninie wydawcę, co z druków z ZUS-u zrobi bestseller). Chodziliśmy tam po zajęciach jak dzieciaki do rodziców do pracy i chodziliśmy tam w weekendy na premiery książek i wernisaże jakichś wystaw, które w ogóle nas nie obchodziły. Zawsze można było pogmerać w nowo przysłanych książkach, pogrzać się przy farelce, napić jakichś skandalicznych win, a potem zjeść kebaba na dole. I choć jestem pierwsza, by przed wzruszeniami serca zasłaniać się ironią i podśmiechujkami, to myślę, że w tej ubogiej, zabałaganionej, niespełniającej norm unijnych izbie buzował niesamowity ferment twórczy, którego wtedy nie doceniałam, a już później nie doświadczyłam.

Dyskutowano, kłócono się, unoszono, omawiano! Żyliśmy na permanentnym panelu w przeświadczeniu, że książki są najważniejsze na świecie! Traktowaliśmy to na śmierć i życie, jakbyśmy przeczuwali, że wkrótce empiki zapełnią się dyfuzorami, defibrylatorami i zestawami pot-pourri. W ciemnej redakcji siedział sekretarz, Marek Włodarski, zwany Grzegorzem Gazą, najczęściej też śp. Stanisław Manturzewski, zwany Stanem Mantu i cała plejada innych osób, w które dziś nie chce się wierzyć. Z dzisiejszej perspektywy dochodziło do konfiguracji towarzyskich zupełnie nierealnych, jak te, które przydarzają się w snach; na Hożej przecinały się nieprzecinające się raczej ścieżki artystów wizualnych (tzw. plastyków) i różnych literatów z koziej pałki, którzy koczowali w redakcji. Środowiska wężowały po osypujących się salach galerii w alkoholowym korowodzie; korowodzie oczywiście toksycznym, nieznośnie autotematycznym i kręcącym się w kółko.

Dokumentem tego samourzeczenia jest komiks „Świetlica” Poli Dwurnik, dobrze pokazujący, że było to wszystko interesujące głównie dla zainteresowanych. Trzeba pamiętać, że były to też czasy stopniowego przenoszenia się życia towarzyskiego i uczuciowego do internetu. Proto-hejterzy szaleli na blogu Kumple, popularny też był prefacebook Grono.net i komunikator Gadu-Gadu.

Ostatecznie, myśląc dziś o tamtych czasach, widzę właśnie, jak z Mirkiem Nahaczem, nudząc się, wkradamy się na gadu-gadu Dunina i bombardujemy Roberta Sankowskiego prośbami o „przepisanie wywiadu”. Drastycznie nieatrakcyjną propozycję, którą rozmówca jest bardzo zdziwiony, argumentujemy niedbale i mało przekonująco („no weź”, „Robert plizz, bądź kolegą”), wprawiając go w jeszcze większe osłupienie i zmartwienie kondycją psychologiczną Dunina. Druga scena kompleksowo obrazująca klimat tamtych czasów, to policja wezwana na Hożą z powodu głośnej imprezy i niesłusznie kierująca karcące kroki sprawiedliwości do redakcji „Lampy”. Do dziś twarze wychodzących z niej policjantów są dla mnie reprezentacją wizualną dysonansu poznawczego. Widzę, jak paralizatory i odbezpieczone karabiny maszynowe wędrują z powrotem do kabur. Ponieważ w środku panuje cisza, a wręcz dziwny stupor, zawieszenie, w którym po obydwu stronach biurka tkwią alkoholowi pobratymcy. Pośrodku, jakby niepomny, że znajduje się w sytuacji mimo wszystko towarzyskiej, Dunin leży na dywanie w pozycji wypoczynkowej bocznej i puszcza w kółko swoją kolejkę. Pociąg pędzi po wykładzinie wśród stóp pijanych i przewróconych puszek, a każdy jego przejazd odbija się w twarzy redaktora błogim uśmiechem.

Maj 2004. Polska wchodzi do Unii Europejskiej. Ja wyprowadzam się z Powiśla w zgoła przeciwnym kierunku, na Pragę; w pamiętniku entuzjastyczny wpis: 

Wracając do sąsiadów, tutaj mamy mnóstwo sąsiadów. Robią wszystko, by wejść do nas do domu, my ich wpuszczamy i dajemy im różne rzeczy, które nie są nam potrzebne. Nie mogą w to uwierzyć, najchętniej wzięliby wszystko, ale potem porzucają to na schodach czy na podwórku. 

Krótka ta notatka, wydrukowana na kserówkach z poetyki, zawiera ważną obserwację. Ówczesna Praga-Północ była, jeśliby wierzyć mantrom agentów nieruchomości, „mekką artystów”, gdzie wkrótce miał zacząć się szał rewitalizacji i powstać drugi Berlin, a jeśli wierzyć oczom i uszom, rokującą przestrzenią do paintballa. Kilometr od ścisłego centrum europejskiej stolicy jakieś nierealne chaszcze, zasrane wzdłuż i wszerz trawniki naszpikowane żelastwem, na wpół zburzone mury,  gnijące płaty dykty, rusztowania nigdy niedokończonych inwestycji.

Łąki, łopuchy, bezkresy. W tym wszystkim ludzie z twarzami jak pomidory, jak bakłażany. Od rana stali w bramach i pustostanach, wprowadzając do krwiobiegu pierwsze rozruchowe dozy piwa Książ i obrabiając jakieś tajemnicze łupy, odczepione, ukręcone, wyrwane, zajumane. Takie obowiązywało tam prawo materialne, że nic nie mogło być luzem. Każdy nieprzyczepiony łańcuchem obiekt ruchomy jakby krzyczał, prowokował, „weź mnie sobie!”, „zbiodegraduj mnie!”. Każdy element spuszczony z oczu, choćby na kwadrans, momentalnie trafiał do zbioru elementów powszechnego dostępu i użytku, i mógł zostać zabrany przez kogo bądź, choćby wyłącznie celem przeniesienia w inne miejsce.

Przez to okolica pozostawała w ciągłym (dyskretnym) ruchu robaczkowym, ciągłej pokątnej gorączce, tajonej oczywiście przed odpowiednimi służbami. Na tyłach (tak jakby zresztą były tam jakieś przody!) toczył się permanentny demontaż, rozkładanie na czynniki pierwsze; troskliwe skórowanie, drylowanie, skubanie. To, czego nie dało się rozmontować, sfermentować albo gdzieś opchnąć, było porzucane; z części klecono prowizoryczne pijalki: stoliki, krzesła. To krążenie po ulicach i podwórkach na wpół zbiodegradowanych przedmiotów nie miało żadnego kierunku ani sensu, było czystym krążeniem, temperaturą. Dlatego, gdy zdecydowaliśmy się oddać zastane w mieszkaniu sypiące się mebelki, zniknęły one w 10 minut, jednak jeszcze wiele dni widywaliśmy je porzucone w całej okolicy.  

Nędza i syf były u mnie straszne, chociaż było w tym coś ujmującego. Do dziś czuję to czasem na Pradze: na dworze zimno i wilki, a ty wchodzisz do rozświetlonej kuchni jak do łona mamusi Muminka. Zazwyczaj gotuje się tam coś obrzydliwego, do picia tzw. KADARECZKA, na pewno wiele osób wie, o czym mówię. Ponieważ Dunin niedaleko miał drukarnię, nieuchronnie wpadał ciągle do nas. Mogę śmiało powiedzieć, że jeśli redakcja była na Hożej, to u mnie były „pokoje gościnne” Lampy. Ekumenizm był ogromny. Znałam meneli, znałam księży z kościoła, znałam świadków Jehowy, znałam wyznawców Kościoła Potwora Spaghetti. Jak bardzo otwarty był to dom, niech świadczy fakt, że któregoś niedzielnego poranka do mieszkania po prostu weszła z ulicy jakaś dziewczyna i przetoczywszy się przez cały korytarz, zamknęła się w łazience. Zamknęła to też szumnie powiedziane, bo była tam w drzwiach duża szpara umożliwiająca obserwowanie. Obudziłam ówczesnego partnera i staliśmy, patrząc na dziewczynę przez tę szparę. Jednak z czasem zaczęliśmy się niepokoić. Wysikanie wysikaniem, ale prawdziwym wyzwaniem bywa wstanie, gdy sobie człowiek już tak miło usiądzie, wymości, odpręży się, zacznie odpoczywać, a może nawet przysypiać… Po pewnym czasie jednak drzwi otworzyły się z hukiem. Oczy jej – cóż, z perspektywy czasu powiedziałabym, że miały czarne białka i białe źrenice, ale wiem, że to niemożliwe, więc powiem tylko, że nie były one zwierciadłem duszy. Spytaliśmy jej, jakiej słucha muzyki, a ona odpowiedziała że i-o-pu. W dłoni trzymała majtki, a dupę miała gołą. Widziałam ją jeszcze potem przez okno, jak wariuje wśród blachy falistej, zaprzeczając starej maksymie, że bez gaci nie ma zabawy. 

Jedno jest pewne: na Pradze-Północ nie było H&M-u. Okolica – dziś schludnie połatana żółtym styropianem, zarastająca w oczach szklonymi neoblokami, pełna „klimatycznych knajpek” i sklepów z żywnością bio, znajdowała się w stanie śmierci klinicznej. Deweloperzy po drugiej stronie mostu Świętokrzyskiego już przebierali nogami, by wkroczyć, jednak tu ciągle bida i ciemność biły po oczach. Był podły Wietnamczyk o charakterze loterii zatruciowej, a obok równie niewesoły sklep Alkohole Świata. W witrynach dawnych zakładów rzemieślniczych kisły wśród pradawnych firanek jakieś tajemnicze, zdekompletowane artefakty; porzucone rekwizyty umarłych światów.

To był magiczny moment; jakieś zawieszenie, urbanistyczny i cywilizacyjny suspens. W tej wypalonej, aunijnej rzeczywistości coś było bardzo poetycznego, wielomównego, coś, co mnie niesłychanie uruchamiało, i czego sobie dzisiaj zazdroszczę. Potłuczone kulami, oszczane mury gadały, wygadywały świństwa, klęły przysłonięte kartonami okna i szalone śmietniki; wszystko prosiło się o domysły, dopowiedzenia! Żyłam tam w jakimś uniesieniu, w ciągłej apologii rozpadu, demolki i bezsensu.

Moje tyrady o PRAWDZIE praskiej bardachy, która była dla mnie przeciwieństwem splendorów oferowanych przez Warszawę lewobrzeżną, nie są może bardzo mądre, za to pełne metafizycznego podminowania i wyjątkowo pozbawione przecinków. Wydrukowane z jakiegoś powodu na ksero opowiadania „Siostra Cora” Cortázara są ostatnimi zapiskami w moim pamiętniku. Zaś moja gawęda przerwana zostaje nie tylko poprzez wyczerpanie materiału faktograficznego, ale i niespodziewany telefon Pawła Dunina-Wąsowicza („Doris, śniłaś mi się! Śniłaś mi się, że mnie opierdalasz, że wypiłem pół litra wódki!”).