Lęk to dzisiaj coś więcej niż źródło utrzymania dla psychoterapeutów. Lęk stał się głównym, a w wielu wypadkach jedynym, czynnikiem politycznej mobilizacji. Czasy, gdy partie i ruchy polityczne konstytuowały się w oparciu o wielkie dążenia, wysokie ideały i postępowe plany, wydają się należeć do przeszłości. Nie jest, oczywiście, wykluczone, że kiedyś jeszcze powrócą, na razie jednak poza niewielkimi wyjątkami większością rządzi lęk.
To dziwna sytuacja. Można by naiwnie uznać, że właściwie nigdy w historii człowiek nie dysponował tak wieloma środkami i narzędziami pozwalającymi chronić się przed zagrożeniami naturalnymi i przed innymi ludźmi: potrafimy leczyć choroby, na które kiedyś ludzie umierali milionami, umiemy nawadniać pustynie, ratować ofiary klęsk żywiołowych, zabezpieczać się przed każdym drapieżnikiem, izolować się od ekstremalnych warunków klimatycznych i konstruować maszyny przez lata podtrzymujące funkcjonowanie ludzkiego ciała. Co więcej, jakkolwiek niewiarygodnie może brzmieć to dla przeciętnej odbiorczyni telewizyjnych czy internetowych newsów, żyjemy w czasach o wyjątkowo małej liczbie wojen i konfliktów: w ciągu ostatnich kilku pokoleń konflikty zbrojne nigdy nie pociągały za sobą tak mało ofiar, co obecnie.
Najbogatszy 1 procent naszych społeczeństw wciąż ma narzędzia, aby skutecznie bronić się przed lękiem, ale ludzie ci nie żyją w tej samej rzeczywistości, co my. Nawet jeśli przebywają w tym samym państwie i posiadają te same paszporty, co my, tak naprawdę są obywatelami osobliwego kraju, który Robert Frank nazwał „Richistanem” – zdeterytorializowanej struktury, gdzie obywatelstwa i tożsamości sprzedaje się lub kupuje tak, jak wszystko inne, a granice państwowe nie są barierą trudniejszą do przekroczenia niż linia wyrysowana kredą na chodniku. Reszta z nas nieustannie czegoś się boi.
Skoro świat od dawna nie był tak stabilny i tak technologicznie zdolny do rozwiązywania podstawowych egzystencjalnych problemów, to dlaczego lęk stał się nieodłącznym elementem naszego społeczno-kulturowego pejzażu? Problem, jak się wydaje, polega na tym, że oba zjawiska pozostają ze sobą paradoksalnie związane i mają wspólne źródło: jest nim globalna dynamika kapitalizmu. System ów działa tak, jak platoński pharmakon odczytany przez Derridę: jest lekarstwem i trucizną zarazem. Technologiczne osiągnięcia, które dają nam możliwość bezprecedensowego panowania nad naturą i rozwiązywania podstawowych problemów naszej egzystencji, mają tę samą genezę co zjawiska i procesy będące dzisiaj źródłem lęków destabilizujących nasz społeczno-polityczny porządek. Niektóre z nich mają charakter społeczny i wynikają z podziałów klasowych wewnątrz naszych społeczeństw i na płaszczyźnie globalnej. Inne rodzą się, ponieważ kapitalizm zaburza to, co Jason Moore nazywa „siecią życia” .
Upowszechnienie się świadomości ekologicznej i związanych z nią lęków to dzieło ostatniej dekady, a może nawet ostatnich kilku lat. Oczywiście, w kręgach aktywistów oraz naukowczyń zajmujących się środowiskiem temat ten był podejmowany przynajmniej od lat 70. ubiegłego stulecia, znajdował się jednak poza tzw. oknem Overtona. Dzisiaj świadomość problemów środowiskowych staje się powszechna. Towarzyszy jej lęk przed coraz mniej kontrolowanymi i coraz bardziej złożonymi w swojej naturze ryzykami środowiskowymi. Rosnąca popularność żywności zwanej organiczną czy ekologiczną napędzana jest w znacznej mierze przez lęk przed szkodliwymi chemicznymi substancjami, które wraz z produkowanym przemysłowo jedzeniem przenikają do naszych organizmów.
OSTATNIA DEKADA
Jakie były najważniejsze miejsca, nurty, postaci i tematy ostatniego dziesięciolecia? Zjawiska, które promieniowały i wykształcały nasz gust, poczucie humoru, stwarzały nowe języki, którymi wciąż się posługujemy. Czym charakteryzowało się pokolenie, które wtedy rozpoczynało karierę? Czy spoglądając na ostatnią dekadę, możemy wytropić źródła dzisiejszych lęków i radykalizmów? Czy można mówić o specyficzności, wyjątkowości tego okresu? Poprosiliśmy naszych autorów o subiektywny obraz ostatniej dekady – jej początku i końca, tego co się w niej wydarzyło lub wciąż wydarza.
Wywołane przez kapitalizm zmiany klimatyczne wchodzą też w silną interakcję z podziałami o charakterze klasowym, przyczyniając się do powstawania kolejnych lęków. Jeśli tak długo nie myśleliśmy o dewastacji środowiska wywołanej przez kapitalizm, to dlatego, że jej konsekwencje odczuwali mieszkańcy peryferii kapitalistycznego systemu świata, czyli obywatelki globalnego Południa. W tym czasie na Północy wydawało się, że poza brudnymi rzekami i śmieciami nic złego nam nie grozi. Teraz nie tylko konsekwencje zmian środowiskowych zaczynają docierać do umiarkowanej strefy klimatycznej, w której leży większość państw kapitalistycznego centrum. Do jego bram dobijają się również uchodźcy szukający schronienia między innymi przed postępującą dewastacją środowiska naturalnego. Tak Europa, sąsiadująca z wysychającym Bliskim Wschodem, jak Stany Zjednoczone, położone obok pustynniejącego Meksyku, będą musiały coraz częściej konfrontować się z problemem klimatycznych migracji, które już teraz wywołują lęk wśród sytych społeczeństw Północy.
Weźmy pierwszy przykład z brzegu – tzw. kryzys uchodźców w Europie, czyli samo epicentrum lęków populistycznej prawicy. Wywołał go, rzecz jasna, szereg czynników, pośród których zmiany klimatu odegrały jednak ogromną i rzadko eksponowaną rolę. W połowie pierwszej dekady lat dwutysięcznych Bliski Wschód przeżył długą i wyjątkowo ciężką suszę. Szczególnie ucierpiała na niej Syria. W związku z brakiem wody i załamaniem rolnictwa około miliona ludzi przeniosło się ze wsi do miast. Zmęczona populacja nie wytrzymała już kumoterskiej polityki Asada, który rozdawał prawa dostępu do studni zgodnie z liniami rodzinnych i przyjacielskich powiązań. Syryjczycy zbuntowali się, wywołując krwawą wojnę domową, a ta pociągnęła za sobą falę uchodźstwa, głównie do Europy. Jeśli zmiany klimatu będą postępowały dalej w tym samym kierunku i tempie, co obecnie, to za dwie–trzy dekady do bram Europy zapuka kilka, a może kilkanaście milionów klimatycznych uciekinierów.
Jest to swoista ironia historii, która pokazuje, że w zglobalizowanym świecie ucieczka od konsekwencji własnych działań staje się coraz trudniejsza. Unia Europejska jest trzecim największym na świecie producentem gazów cieplarnianych, a konfrontując się z kryzysem uchodźców, spotyka się tak naprawdę ze skutkami swojej własnej krótkowzrocznej polityki. Nie tylko zresztą klimatycznej. Znakomita większość państw biednego Południa była przez wieki eksploatowana przez europejskie imperia kolonialne. Europa zakumulowała w tym czasie ogromne bogactwo, stało się to jednak kosztem społecznej i gospodarczej dewastacji wielkich obszarów planety. Wbrew pokutującemu w naszym imaginarium obrazowi od zawsze biednego dzikusa, prawda jest taka, że w większości miejsc na świecie ludziom żyło się lepiej, zanim ich kraje stały się częścią europejskich imperiów kolonialnych. Mike Davis szczegółowo opisał to w książce „Late Victorian Holocausts” poświęconej Indiom. Napierający na Europę uchodźcy uciekają przez biedą będącą w znacznej mierze dziełem owej Europy.
Poświęciłem tyle miejsca migracjom, ponieważ figura uchodźcy jest punktem ogniskowania się współczesnych lęków Zachodu i elementem kluczowym prawicowych populizmów. Na uchodźcach wyładowują się lęki zakumulowane w naszych klasowych społeczeństwach. Nie tylko zewnętrzne przyczyny tych lęków, takie jak napływ uchodźców, mają charakter klasowy. Dotyczy to również przyczyn wewnętrznych.
Populizm jest bardzo interesującym przykładem formacji politycznej opartej na przemieszczeniu lęku. Jego filary tworzą dwie grupy: ludzie biedni oraz niższa klasa średnia. W obu przypadkach mamy do czynienia z desublimacją problemów o naturze materialno-klasowej w rejestry sporu definiowanego symbolicznie i artykułowanego jako niechęć do obcych połączona z dumą z własnej ojczyzny (w Polsce „wstajemy z kolan”, w Wielkiej Brytanii mówi się o „British values”, a w USA hasło Trumpa to „Make America great again”). Duma owa – będąca, mówiąc językiem schizoanalitycznym, rodzajem reterytorializacji – to nic innego jak schronienie przed lękiem i brakiem pewności wywołanym bezwzględnością globalnego kapitalizmu.
Sytuacja zarówno ludzi biednych, jak i niższej klasy średniej ściśle wiąże się z neoliberalnym atakiem na państwo opiekuńcze i jego mechanizmy redystrybucji bogactwa. Pokazuje to wyborcza geografia w Polsce czy w Wielkiej Brytanii. Obszary sukcesu populistów to miejsca największych lęków wywołanych przez neoliberalizm i towarzyszącą mu prekaryzację: ci, którzy nie mają nic lub prawie nic, boją się przyszłości i dalszego życia w biedzie, a ci, którzy mają odrobinę więcej, boją się osunięcia w biedę, co w czasach chronicznych kryzysów i rosnącego zadłużenia wydaje się jak najbardziej realne. To właśnie ten zbudowany na lęku sojusz ludzi biednych i niższej klasy średniej pod flagą populizmu wypycha do władzy takie formacje i takich polityków, jak PiS, Nigel Farage czy Donald Trump. Populizm okazuje się rewersem powszechnie znanego i często opisywanego upadku klasy średniej.
Lęk przed obcymi, a szczególnie przed uchodźcami, funkcjonuje tu jak klasyczne formacje mitologiczne opisywane przez teoretyków ze szkoły frankfurckiej – jest przemieszczonym w sferę symboliczną lękiem przed pogorszeniem materialnych warunków życia. Lapidarnie wyraził to Walter Benjamin w „Pasażach”: „Dopóki będzie istnieć choćby jeden żebrak, dopóty istnieć też będzie mit”. To, że lęk przed uchodźcami to właśnie mit mający przesłonić realne problemy, uwidacznia geografia polityczno-migracyjna i twarde dane ekonomiczne: w Europie najbardziej przeciwne uchodźcom są te kraje, w których ich nie ma, jak Polska czy Węgry. Nie można więc powiedzieć, że ludzie głosujący na populistów nie lubią obcych, bo obcy coś im zabrali. Podobnie wyglądało to w przypadku referendum w Wielkiej Brytanii: największe poparcie dla zatrzymania napływu imigrantów było tam, gdzie jest ich niewiele bądź nie ma w ogóle. Mnóstwo raportów i badań pokazało też, że napływowi pracownicy niczego nikomu nie zabierają: rzadziej od miejscowych korzystają z pomocy społecznej, pracują więcej, uczciwiej od elit płacą podatki i wcale nie ma wśród nich więcej przestępców.
Mechanizm owego przemieszczenia jest dość oczywisty i prosty: na dole społecznej drabiny żyje się gorzej, bo bogactwo odpływa z dołu do góry, co świetnie opisuje stary, dobry marksistowski termin: wyzysk. To rodzi lęk. Niestety, elity są bardzo trudnym przeciwnikiem w politycznej konfrontacji, ponieważ mają dużo zasobów – tak materialnych, jak symbolicznych – aby wprowadzać korzystne dla siebie rozwiązania w życie. O wiele łatwiej jest zwrócić się przeciw tym, którzy nie mają nic: nie tylko zasobów, ale również obywatelstwa, a często nawet domu. Proces ten nazywam desublimacją, ponieważ przenosi on nas na poziom społecznych interakcji naładowany barbarzyństwem. Kwestie redystrybucji dóbr mają rozwiązanie arytmetyczne – to zwykła, chłodna matematyka, podczas gdy konflikty tożsamościowe prowadzą często do jakiejś postaci rozwiązania ostatecznego: biologicznego (zagłada) albo przynajmniej geograficznego (przesiedlenia).
Na tym jednak parada klasowych lęków współczesnego społeczeństwa się nie kończy. Podczas gdy klasy niższe coraz chętniej zwracają się ku populizmowi, bo lękają się o swój los, klasy wyższe z powodu owego populizmu coraz bardziej lękają się klas ludowych. Owa postawa, będąca rodzajem klasizmu, stała się tak silna, że zasługuje na swoją własną nazwę: populofobia. Niechęć elit do klas niższych i lęk przed nimi jest oczywiście bardzo stary. „Precz, motłoch ciemny! Cóż mię on obchodzi?” – pisał dwa tysiąclecia temu Horacy. Nowoczesność przyniosła jednak istotne przesunięcie. Począwszy od końca XVIII wieku, masy stają się nie tylko przedmiotem wypowiedzi, ale również podmiotem, ponieważ rodząca się wtedy demokracja parlamentarna daje im możliwość ustanawiania władzy.
Co ciekawe, narodziny parlamentaryzmu motywowane były tyleż dążeniem do politycznej równości, co lękiem elit przed nieprzewidywalnym i irracjonalnym ludem. Przełom końca XVIII wieku nie był wcale tryumfem krytyczno-rewolucyjnych tendencji, ale raczej rodzajem kompromisu między radykalnymi masami i konserwatywnymi elitami, kompromisu, który inaczej nazwać można narodzinami liberalizmu i jego politycznej formy – demokracji przedstawicielskiej. Pokazują to dobrze dyskusje tzw. Ojców Założycieli amerykańskiej republiki: James Madison czy Alexander Hamilton z jednej strony obawiali się tyranii ludu, w tym szczególnie jego ataku na prawo własności; z drugiej strony zdawali sobie sprawę, że radykalni konserwatyści, postulujący utrzymanie sztywnej, paternalistycznej władzy elit nad tłumem, łudzą się co do możliwości zatrzymania oddolnej emancypacji. Dlatego amerykańscy rewolucjoniści uważali ustrój parlamentarny za kompromis między arystokratycznymi dystynkcjami a demokratyczną równością. Od tamtego czasu lud jednak coraz bardziej się upodmiotawiał. W niektórych miejscach grupy dyskryminowane, jak np. kobiety czy mniejszości, potrzebowały 200 lat, aby uzyskać pełne prawo głosu, ostatecznie jednak stało się ono faktem.
Obecnie znajdujemy się w kluczowym i przełomowym momencie tego procesu. Tradycyjne formy reprezentacji politycznej wyraźnie się wyczerpują i coraz większe segmenty społeczeństwa nie widzą w nich już remedium na swoje lęki i bolączki. Populistyczny zwrot klas ludowych, którego obawiają się elity, ma złożoną i paradoksalną naturę. Nazwanie go emancypacją wymagałoby naciągnięcia znaczenia owego terminu, w populistycznej rewolucji widać jednak silny element antyestablishmentowy i antyelitarny. Polski populizm przejawiał te cechy od dłuższego czasu – przypomnijmy sobie takie szlagiery z czasów pierwszych rządów PiS, jak „łżelity” czy „wykształciuchy”. Na tego rodzaju podejrzliwości wobec tradycyjnych elit swoje poparcie zbudował Donald Trump i z tego samego powodu Bernie Sanders łatwiej niż Hillary Clinton – postać ultraelitarna – wygrałby z Trumpem.
Tragedia i ironia sytuacji polega na tym, że masy rozczarowane tradycyjnymi elitami ulegają wpływom polityków o równie elitarnej tożsamości: oprócz Trumpa doskonałym tego przykładem jest Nigel Farage. Jednak populizm i związane z nim lęki sygnalizują również pewną prawdę sytuacji, w której się znaleźliśmy: moment populistyczny, rozumiany jako wzięcie na serio lęków klas ludowych i potraktowanie ich jako podmiotu, a nie tylko przedmiotu działania, musi być punktem wyjścia jakiejkolwiek skutecznej artykulacji politycznej, niezależnie od tego, czy mówimy o prawicy, czy lewicy. Niestety na razie wygląda na to, że tylko prawica opiera się lękowi przed ludem, a populofobią i klasizmem naznaczeni są tak liberałowie, jak i znaczna część lewicy. Jest to jedna z tajemnic sukcesu prawicy i porażki lewicy we współczesnej polityce.
Jesteśmy tu postawieni przed kluczowym i dość tragicznym wyborem. Nic nie wskazuje na to, że bunt mas się skończy tylko dlatego, że grupa zatroskanych liberałów z KOD-u, „Gazety Wyborczej” czy „Krytyki Politycznej” powie ludowi, że powinien zachować się przyzwoicie i szanować demokratyczny etos. Promowanie neoliberalnego fanatyka Leszka Balcerowicza na głównego obrońcę demokracji czy klasistowskie i populofobiczne krytykowanie programu 500+ to tylko dolewanie oliwy do ognia. Żar populizmu będzie wypalał nas tak długo, jak długo klasy niższe – tak skrajnie biedni, jak i niższa klasa średnia – będą lękać się o swój los.
Nie ma na to innego remedium, jak tylko jakaś forma redystrybucji bogactwa. Najskuteczniejsze byłoby wprowadzenie tzw. dochodu podstawowego, a więc świadczenia wypłacanego bezwarunkowo każdej dorosłej osobie i równego dla wszystkich, ponieważ takie właśnie rozwiązanie najtrafniej adresowałoby lęk będący fundamentem populistycznej mobilizacji. Aby do tego doszło, mieszczańskie elity musiałyby jednak przemyśleć swoje własne obawy i przesądy: lęk przed zamachem na święte prawo własności oraz klasistowską pogardę dla „zapijaczonego motłochu”, który zgodnie z wyobrażeniami liberalnych publicystów i publicystek pragnie tylko żłopać piwsko i siedzieć przed telewizorem. Paradoksalnie to właśnie elitarny lęk przed ludem pozwala ukonstytuować się populizmowi, którego tak bardzo obawiają się elity. Jeśli nie będą one w stanie przepracować swojej populofobii, przyczynią się tylko do dalszej radykalizacji mas. A tu dopiero będzie się czego bać: faszyzm jest tuż za rogiem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).