„Mam 17 tysięcy niesprzedanych egzemplarzy książek” – to pierwsza rzecz, którą mówi mi Paweł Dunin-Wąsowicz, kiedy pytam go o dziedzictwo czasopisma „Lampa” i młodego pokolenia pisarzy, których lansował. To oczywiście nie tylko niesprzedane egzemplarze Żulczyka, Masłowskiej czy Szostaka, ale wszystkie liczne publikacje obfitej działalności Dunin-Wąsowicza, jakie nazbierały się przez ostatnie 20 lat. Wydaje się, że mimo popularności kilku wydawanych przez niego kiedyś pisarzy, zamknęła się pewna epoka popularności i apetytów na młodą literaturę w Polsce, epoka, która trwała przez około dekadę, od publikacji „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej w 2002 roku, i która wywróciła do góry nogami niemal cały dotychczasowy świat literacki w Polsce.
Zmieniła się wtedy percepcja literatury, w tym rozróżnienie między niszą a mainstreamem czy twórczością artystyczną a popularną, oraz, co może najważniejsze, panorama pokoleń literackich – do własnego języka doszło nowe pokolenie, które dorastało na przecięciu schyłkowego realnego socjalizmu i nowej, dynamicznie się zmieniającej rzeczywistości transformacji kapitalistycznej. Był to moment, co dzisiaj widać wyraźniej niż kiedykolwiek, tyleż mocno traumatyczny, ile zmitologizowany. A mimo rozlicznych prób nadal pozostaje słabo opisany. Nowe pokolenie różniło się od wcześniejszego (również próbującego opisać transformację) tym, że jego świadomość została już w pełni ukształtowana przez plastikowość i tandetne przejawy kapitalizmu: od dorastania w małym pomorskim miasteczku aspirującym do mieszczaństwa, po rzeczywistość wirtualną i gry komputerowe. To pokolenie zapoczątkowało modę na coś, co Dunin-Wąsowicz promował i drukował tak naprawdę od lat, czyli język – mocno przetworzony, autorski, swoisty i potoczny, a zarazem banalny, bo dotyczący banalnych ludzi i banalnych problemów. Żaden z banalistów lansowanych przez Dunin-Wąsowicza w latach 90. nie zdołał jednak stworzyć wizji Polski B tak totalnej i przejmującej, jak „Wojna polsko-ruska” i „Paw królowej”, tak ambitnej, jak „Niezwykle przygody Roberta Robura” Mirosława Nahacza, czy tak monumentalnej i wpisującej się w zachodnie wzorce powieści avant-popularnej, jak „Radio Armageddon” i kolejne powieści Żulczyka.
Choć oczywiście oprócz młodych autorów z roczników 80. (i kilku starszych z roczników 70., i i kilku outsiderów, jak mocno niedoceniany Marek Sieprawski) w połowie lat zerowych debiutowało lub odnosiło sukces komercyjny wielu innych pisarzy (by wymienić tylko literaturę zaangażowaną spod znaku Mariusza Sieniewicza, Wojciecha Kuczoka czy Dariusza Odiji), to stajnię Dunin-Wąsowicza i „Lampy”, zwłaszcza z perspektywy czasu, należy uznać za symptomatyczną i symboliczną dla ostatniej dekady. „Wojna polsko-ruska”, „Paris, London, Dachau”, „Zrób mi jakąś krzywdę”, „Toksymia” chwytały Zeitgeist. Rynek był głodny młodych pisarzy, którzy w fajny (słowo klucz) sposób opisywaliby często głęboko niefajną rzeczywistość.
Dlaczego? Literatura nie powstaje w próżni, nie jest dziełem samotnego geniuszu – ze względu na medium języka, które współtworzymy wszyscy, jest sztuką wybitnie kolektywną. Masłowska była z pewnością samorodnym, wybitnym talentem, który być może wybiłby się bez kontekstu oferowanego przez „Lampę”, ale dziś to tylko spekulacje. A było tak, że Masłowska posłała swoje teksty do pierwszego i najważniejszego pisma popkulturowego w Polsce, czyli „Machiny”, gdzie trafiły one w ręce redaktorki Bogny Świątkowskiej, która nie znajdując dla nich miejsca, przekazała je wydającemu zina „Lampa i Iskra Boża” Dunin-Wąsowiczowi. Ukazująca się od końca 1995 roku „Machina”, z udziałem takich indywidualności, jak Maurycy Gomulicki czy Dunin-Wąsowicz (oraz cała plejada dziennikarzy czy postaci wywodzących się ze środowiska muzycznego, związanych wcześniej z nurtem alternatywnym w PRL), tworzyła nowy rodzaj popowego dziennikarstwa w postkomunistycznej Polsce, wzorowanego na angielskich pismach muzycznych w rodzaju „The Face”, „Select” czy „NME”, tworząc pomost między popkulturą anglosaską a rzeczywistością polskich lat 90. Lektura „Machiny” była doświadczeniem pokoleniowym. Sztuka i muzyka lansowane przez „Machinę”, gdzie opisywany był zarówno William Burroughs, Allen Ginsberg, Jean Baudrillard, Andy Warhol, William Gibson, jak i Marcin Świetlicki, Kazik Staszewski i Edyta Bartosiewicz, obok grup britpopowych i triphopu, stworzyły unikalną mieszankę kultury wysokiej i popularnej. Okazała się ona bardzo wpływowa dla całego pokolenia „alternatywnie” myślącej młodzieży, dorastającej w latach 90.
OSTATNIA DEKADA
Jakie były najważniejsze miejsca, nurty, postaci i tematy ostatniego dziesięciolecia? Zjawiska, które promieniowały i wykształcały nasz gust, poczucie humoru, stwarzały nowe języki, którymi wciąż się posługujemy. Czym charakteryzowało się pokolenie, które wtedy rozpoczynało karierę? Czy spoglądając na ostatnią dekadę, możemy wytropić źródła dzisiejszych lęków i radykalizmów? Czy można mówić o specyficzności, wyjątkowości tego okresu? Poprosiliśmy naszych autorów o subiektywny obraz ostatniej dekady – jej początku i końca, tego, co się w niej wydarzyło lub wciąż wydarza.
Ci wcześniej reglamentowani autorzy i zespoły zaczęli definiować wrażliwość pokolenia, które nie mogąc sobie pozwolić na płyty za 60 złotych, a zarazem nie mając dostępu do mocno niszowego jeszcze wówczas internetu, nadal tak naprawdę zaledwie „wyobrażało” sobie kulturę zachodnią, podobnie jak ich rówieśnicy dojrzewający w Polsce Ludowej. To był również moment otwarcia tzw. studiów kulturoznawczych w Polsce – Instytut Kultury Polskiej UW, gdzie studiowało wielu z lansowanych autorów „Lampy”, powstał w drugiej połowie lat 90. Skrawki intelektualnych snobizmów typowych dla tego kierunku przewijają się w powieściach Agnieszki Drotkiewicz, zwłaszcza „Paris, London, Dachau”. Nowa odsłona wychodzącej regularnie jako miesięcznik „Lampy” w 2004 roku była pisana w większości przez studentów i absolwentów tego kierunku: Masłowską, Drotkiewicz, Nahacza, Michała Sufina, a także przyszłych redaktorów dwutygodnik.com Pawła Soszyńskiego i Piotrka Kowalczyka oraz wykładowczynię IKP i fenomenalną recenzentkę Justynę Jaworską. Mirek Nahacz nie wydawał u Dunin-Wąsowicza, został odkryty przez Andrzeja Stasiuka, ale przez wizyjny, a zarazem popowy język było mu bardzo blisko do autorów „lampowych”.
Autorów Dunin-Wąsowicz zdobywał różnie, przez internet i kolegowanie się. Małgorzata Rejmer czy Olga Drenda prowadziły blogi, ta pierwsza już wtedy opisywała życie w kilkuosobowym warszawskim mieszkaniu, co potem odbiło się w „Toksymii”. „Lampa” usiłowała na mniejszą skalę robić w literaturze to, co „Machina” robiła w popkulturze. Autorzy tekstów i recenzji (w tym niżej podpisana) ostentacyjnie próbowali manifestować swoją oryginalność i wyjątkowość, zarazem dbając, by nie było widać, że „starają się za bardzo”. Cechował ich dowcip i humor, maksymalny dystans i olewka, lubienie rzeczy w oczywisty sposób złych, pokątny street cred do pary z erudycją, a wszystko podane kompletnie od niechcenia i z ironicznym dystansem. Nikt wtedy jeszcze (a nawet nadal) nie mówił o „Dystynkcji” Bourdieu i polu literackim, nie pokazywał, jak olbrzymie, nieuświadomione i niedyskutowane uprzywilejowanie nas cechowało. Nikt tego nie robił, ponieważ w Polsce przestał istnieć dyskurs klasowy. Wyrwa, która powstała po nim i PRL jako takim, wytworzyła ślepą plamkę, płodną literacko fałdkę, z której nieświadomie czerpała swoją siłę m.in. Masłowska i Nahacz, w mniejszym stopniu Rejmer i cała reszta, ktora dziś może wywoływać dyskomfort.
Być może to anglofilia kilku dziennikarzy muzycznych (obok Dunin-Wąsowicza i Świątkowskiej, m.in. Bartka Chacińskiego, Grzegorza Brzozowicza) w połączeniu z popem, przejawiającym się m.in. w silnie działającej stronie wizualnej, przyczyniły się do upowszechnienia języka, który umożliwił powstanie w Polsce literatury pop. Ładna sztuka pokazywana przez Raster, wzniosłość i metafizyka, mieszały się z plastikiem, intelektualizm z banałem, artystyczność z kiczem – cytując poetę punkowego i twórcę zespołu 19 Wiosen Marcina Pryta, też związanego z „Lampą”: „gówno z alabastrem”. Pod tym względem autorzy „Lampy” byli naśladowcami i kontynuatorami wielu poetyk obecnych w polskiej poezji i literaturze roczników 60., czyli tzw. pokolenia „Brulionu”. Autorów takich, jak Świetlicki, Foks czy Podsiadło, tworzących podziemny, niezależny nurt jakoś powiązany z brudną poetyką punkową, Dunin-Wąsowicz również publikował w Lampie i zebrał w kultowym tomie „Macie swoich poetów”.
Tym były lata 90. Nikt jednak nie mógł przewidzieć pojawienia się na początku następnej dekady czegoś takiego, jak „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, mimo że po latach wydaje się ona naturalną konsekwencją brutalnego rozwoju kapitalizmu, rodzących się podziałów klasowych oraz stopniowej dominacji popu. Brutalny świat „Wojny” przejawia się przede wszystkim w dosadności języka – kompletnie wymyślonego pseudo-slangu Andrzeja „Silnego” Robakoskiego. Masłowska, niby opisując rzeczywistość prowincjonalnej, dotkniętej społecznymi konsekwencjami kapitalizmu Polski, tak naprawdę zrobiła to, co od początku robiła literatura spod znaku modernistycznego eksperymentu – zamanifestowała światotwórczą, sprawczą siłę języka, umieszczając wewnątrz powieści samą siebie, dekonstruując w dość oczywisty sposób przedstawiony świat literacki. Jej literatura od zawsze była przejawem poźnego postmodernizmu, z realizmem społecznym nie mając nic wspólnego. W przeciwieństwie do wymienionych wyżej autorów zaangażowanych, Masłowska ma gdzieś problemy swoich bohaterów, wręcz pała do nich jawną niechęcią i ośmiesza ich (nawet jeśli nie oszczędza w tym nikogo, łącznie z samą sobą), i nie nadaje się na społecznicę. Jeszcze bardziej „pojechana” pod tym względem jest jej druga powieść, „Paw królowej”, która jest już niemal wyłącznie demonstracją wewnętrznej siły języka autorki, który potrafi nieść, stwarzać i anihilować kompletnie przygodne postaci i zdarzenia, nieustannie wskazując na ich sztuczność. W tym sensie Masłowskiej bliżej do lingwizmu, gdyby nie to, że w polskim wykonaniu lingwizm poetycki był bardzo nudny, szkolny, akademicki i z pewnością w najmniejszym stopniu nie tak populistyczny, popularny i atrakcyjny, jak powieści Masłowskiej. Jeśli chodzi o światopogląd, jej odpowiednikiem w poezji bardziej byłby już raczej awangardysta Andrzej Sosnowski. Jednak referencje, popowość i celowe spłaszczenie połączone z groteską plasują ją bliżej Świetlickiego i spółki oraz literackiego avant-popu.
„Wojna” przeorała polską literaturę. Nie można było już dłużej udawać, że żyjemy w literackim świecie rodem z Iwaszkiewicza czy Miłosza. Osobowość pisarska, pomysły, zainteresowania, a przede wszystkim język literacki Masłowskiej są bardzo subiektywne, jednak nie byłyby nawet w połowie tak poruszające, gdyby nie ich nośność w świecie również pozaliterackim i popkulturalnym. „Wojna” za jednym zamachem otworzyła literaturę pop w Polsce, stanowiąc pomost między awangardą a mainstreamem. Avant-pop literacki istniał w Polsce wcześniej (skupiony przede wszystkim wokół pisma „Ha!art”, u takich autorów, jak Shuty, Sasnal, Lipszyc, Cecko i Kaczyński; zidentyfikował go Piotr Marecki), ale sukces „Wojny” go upowszechnił. Mimo swojego mistrzostwa językowego, Masłowska była perfekcyjnym materiałem dla Dunin-Wąsowicza, który w swojej działalności zinowej, redaktorskiej i wydawniczej pozostał wierny wizji literatury jako czegoś nieprofesjonalnego; jednak nie w znaczeniu literatury słabej czy kiepskiej, ale raczej celowo „złej”, jakoś tam już popsutej, lekko nieporadnej, posługującej się strategią wyśmiewania profesjonalnej twórczości literackiej.
W ten sposób ta twórczość, w kontekście ówczesnej Polski, miała się stać również krytyką kapitalizmu (nawet jeśli krytyką nieuświadomioną). Jeśli wczesne wiersze pokolenia „Brulionu” były wymierzone w etosiarstwo, poważniactwo i brak poczucia humoru Nowej Fali i epoki Solidarności oraz stanowiły reakcję na zamknięcie i traumę późnego PRL-u, to początki kapitalizmu w Polsce i jego negatywne efekty oddziaływały na młodzież lansowaną przez Dunin-Wąsowicza. Twórczość Masłowskiej, Drotkiewicz i Nahacza była późną czkawką po banalizmie, popie i avant-popie lat 90., wciąż reakcją na polski kapitalizm, lecz już w jego bardziej okopanej, zastygłej, zaawansowanej i jednostkowej formie. Jeśli można jednym słowem określić program, który był wspólny dla autorów wchodzących w pisarską dojrzałość około transformacji oraz rocznikom 80. debiutującym w drugiej połowie lat dwutysięcznych, to byłby to właśnie banalizm, bliski całej „poważnej” literaturze XX wieku. Jednym z najważniejszych dokonań literatury XX-wiecznego modernizmu (Joyce, Woolf, Proust etc.) było przecież odkrycie codzienności: w codziennych, najbanalniejszych zdarzeniach kryje się znaczeniowa przepaść, zdolna, przez opis szczegółu czy detalu, ujawnić coś o całej rzeczywistości tout court. Można powiedzieć, że strategia literackiego postmodernizmu przez uwznioślenie kultury masowej była wymierzona w hierarchie, nie tylko literackie. Drugie pokolenie banalizmu stanowiło spóźniony oddźwięk literatury, która miała być reakcją na konserwatyzm amerykański, ale trafiła w środek afirmującej kapitalizm Polski.
Bardzo ważne były zapożyczenia, np. z amerykańskiej kultury popularnej u Nahacza i Żulczyka. Nahacz, którego z konieczności traktuję tu po macoszemu, fantastycznie wykorzystał paranoje, teorie konspiracyjne i gry z rzeczywistością znane z powieści Philipa K. Dicka i cyberpunka, tworząc w „Robercie Roburze” wielopoziomową, multisensorycznie oddziałującą rzeczywistość. W „Zrób mi jakąś krzywdę” Żulczyk pokazywał, jak prostymi środkami robić literaturę „fajną” – żeby fajnie się czytało, było o młodzieży, miłości i grach komputerowych. Dunin-Wąsowicz mówi: „Żulczyk był napisany tak, jak się chce, żeby oglądał się film typu «Więcej czadu» albo «Przed wschodem słońca», czyli po prostu młodzieżowe komedie indie/romantyczne, dobrze osadzone, napisane żywym językiem”. Choć światy tworzone przez Żulczyka były mi – młodej, emancypującej się krytyczce – całkiem obce, doceniałam jego zręczność w czerpaniu z ulubionych autorów, zwłaszcza Huntera S. Thompsona czy Chucka Palahniuka.
Wbrew pozorom nie tak daleko od Żulczyka była Drotkiewicz, też często zbyt dosłowna w swoich inspiracjach, nawet jeśli zamiast kultury popularnej była to kultura wysoka: Roland Barthes, Elfriede Jelinek i pragnienie, żeby było jak w Berlinie. Debiut Drotkiewicz może dziś wprawiać w lekkie zakłopotanie, sprawiać wrażenie butikowo-fajnego. Trzeba jednak przyznać, że perfekcyjnie odkrywa sposób bycia, żargon i zwyczaje godowe subkultury snobujących się, przeintelektualizowanych studentów kierunków humanistycznych. „Paris, London, Dachau” lekko na wyrost można by nazwać „Życiem towarzyskim i uczuciowym” hipsterów połowy lat dwutysięcznych. Jest też uroczą, chwilami przejmującą kroniką kobiecego dojrzewania, głodu emancypacji, feminizmu, uniezależniania się od mężczyzn. Ponieważ, o czym dotąd nie wspomniałam, literatura banalistyczna jest jednocześnie inherentnie seksistowska, a kobiece doświadczenie rzadko dochodzi w niej do głosu, to trzeba docenić Drotkiewicz, która taki portret stworzyła. Pozostała konsekwentną kronikarką pewnej grupy społecznej w Warszawie.
Refleksja nad Zachodem była znacznie głębsza u Masłowskiej przez sposób prezentacji przaśnej, niedorobionej rzeczywistości. Co ciekawe, im większy sukces artystyczny i komercyjny uzyskiwała Masłowska, tym dalej odpływała od ciemnej rzeczywistości społecznych dołów z „Wojny” do świata medialnego, wielkomiejskiego, coraz bardziej wypreparowanego, świata celebrytów, aktorów, intelektualistów. Masłowska odkrywała, że świat intelektualnych elit z Warszawy jest wypreparowaną nadstawką rzeczywistości.
Dunin-Wąsowiczowi całkiem obcy był realizm, mimo że redaktor „Lampy” przywiązany był do detali na poziomie właściwych nazw ulic, nazw lodów czy numerów tramwaju. W swoim piśmie Dunin-Wąsowicz lansował surrealizm i groteskę, pomieszanie science fiction i drobiazgowo odtwarzanej współczesności. W wydawanych przez niego książkach często gust autora – muzyka, której słucha, lektury etc. – zanadto wychodzi na plan pierwszy, co najlepiej widać w twórczości Drotkiewicz i Żulczyka. Podobnie jak w dziale recenzenckim w „Lampie”, ostentacyjnie zły gust miał być krytyką establishmentu. Gust to jednak tylko gust. Nie powinno mieć większego znaczenia, co autor czyta lub słucha, jeśli nie ma to znaczących skutków dla jego twórczości. W avant-popie stał się jednak niemalże celem samym w sobie. Autorzy podchodzili do kwestii swojego gustu po „kuratorsku”, zarazem sugerując czytelnikom, czego powinni słuchać i co czytać, żeby być cool. Z dzisiejszej perspektywy nie sposób nie zobaczyć w tym nieco wyższościowej apoteozy banalnego konsumeryzmu. Nieważne, jak atrakcyjna i ekscytująca, twórczość ta nie wytrzymuje zestawienia z realnymi problemami społecznymi.
Mam jednak wrażenie, że choć w ostatnich latach Masłowskiej często wytyka się dystansowanie wobec lewej strony, poczucie wyższosci wobec lumpenproletariatu, który opisuje, i szydzenie z zaangażowania, to w jej powieściach i wypowiedziach kryje się poważna refleksja na temat tego, co stało się po 1989 roku. Masłowska jest przecież klasyczną self-made woman – pochodząc z małego miasta, bez znajomości, osiagnęła ogromny sukces, który jednak tylko pośrednio został przez nią sproblematyzowany. Jej dystans do wielkomiejskich lewicowych intelektualistów widzę jako próbę zdystansowania się do samookreślenia, a także opisania własnej drogi dochodzenia do szczytów polskiej literatury – dla młodej kobiety spoza kulturalnych centrów w klasowo rozwarstwionej Polsce było to przecież ogromnym, przekraczającym system osiągnięciem.
Sesja do „Lampy” 2005Pokolenie Dunin-Wąsowicza studiowało, a potem wchodziło na rynek pracy w momencie transformacji ustrojowej, uruchamiającej tarcia społeczne, które natychmiast odnalazły odzwierciedlenie w eksplozji twórczości literackiej i w poetykach, w których pojawiał się coraz częściej pop i śmieciowe słowa z medialnej rzeczywistości. Pokolenie Masłowskiej zastało rzeczywistość Polski po neoliberalnych reformach, znacznie bardziej złożoną, nieprzystępną. Ich avant-pop można uznać za eskapistyczny w obliczu czegoś, co dziś nazywamy prekaryzacją rynku pracy. Dunin-Wąsowicz jednak zawsze stronił od wydawania literatury zaangażowanej, bojąc się jej tendencyjności. Może dlatego grupka nieudaczników z literacko świetnego przecież „Miasteczka z ludzką twarzą”, podobnie jak ich autor Marek Sieprawski, nie sprzedała się tak dobrze jak młodsze pokolenie? „Jego bohaterowie wzbudzają najpierw sympatię, ale potem dają dupy i są do niczego” – mówi rozczarowany Dunin-Wąsowicz. Podobnie rzecz miała się z bardzo ciekawą Martą Syrwid, za którą wlokła się niesprawiedliwa opinia „drugiej Masłowskiej” i która porzucona została przez dużego wydawcę, kiedy nie chciała pójść na artystyczny kompromis.
Koniunktura na młodych autorów nie trwała jednak wiecznie i zderzyła się z rynkiem. Upowszechnienie internetu i darmowych treści, zmieniające się wymagania społeczeństwa, które nie wszystkich pisarzy traktowało tak, jak Masłowską, i oczekiwało, że będzie dostawać wciąż ten sam produkt, który się spodobał (a autorzy będą pisali wciąż i wciąż tę samą książkę), a także niska jakość poligraficzna w świecie książek konsumowanych jak przedmioty w księgarniach-butikach – wszystko to sprawiło, że zinowe wydawnictwa „Lampy” straciły na popularności. Żulczyk radzi sobie dziś lepiej jako autor scenariuszy i powieści gatunkowych, Rejmer została reportażystką, a Masłowska bardziej udziela się jako felietonistka niż pisarka.
„Dziś sukces odnoszą ostro promowani Dehnel, Engelking, Twardoch czy Orbitowski, którzy piszą cegły” – mówi Dunin-Wąsowicz. „Poeci tworzą sobie towarzystwo wzajemnej adoracji, a literatura gatunkowa jest sprzedawana jak mainstream literatury ambitnej artystycznej. To paradoks”. Pisarze tacy, jak Twardoch czy Dehnel, są obecni w mediach, mają wypracowany image, mówią w sposób przerabiany przez media i są całkiem szczęśliwi z uczynienia z siebie produktu. Nikt tego już, jak u avant-popowców, nie problematyzuje. Triumfuje literacki neokonserwatyzm, chęć napisania „wielkiej powieści”. Co się stało z tak płodnym niegdyś avant-popem? Czy został zjedzony przez sytuację polityczną? Być może nieoczekiwanym pokłosiem Masłowskiej i spółki jest jednak „nadprodukcja” inteligentnych absolwentów kulturoznawstwa i tym podobnych kierunków, którzy nie dostali pracy w banku. Nagle, po raz pierwszy od 20 lat, mamy elokwentną, wykształconą, myślącą krytycznie inteligencję, która jest potencjalnie niebezpieczna politycznie dla neoliberalnych mocodawców. Powstają nowe, krytyczne wobec systemu, radykalne języki. I to zarówno w literaturze, jak i krytyce, choć bardziej w poezji niż w prozie (by wspomnieć tylko ostatnią feministyczną antologię poetycką „Warkoczami” czy dyskusje młodych krytyków wokół pojęcia „pola literackiego”; o zainteresowaniu kwestią „systemu” w poezji i krytyce wspomina w tekście o Cezarym Domarusie Rafał Wawrzyńczyk). Ich język bywa wciąż toporny, ponieważ de facto dopiero stwarza coś, czego przez 20 lat nie było. Nowe formy cały czas się pojawiają. Opór wobec obecnej władzy jednych zdławi, dla drugich stworzy coś literacko interesującego.