„Gdyby jutro uderzył w ciebie piorun, jaki pomnik pozostawiłbyś po sobie?” – takie pytanie usłyszał Derek Jarman w 1988 roku, dwa lata po diagnozie HIV. „Och, nic – odpowiedział. –Ponieważ, dzięki Bogu, film z czasem znika”. Trzydzieści lat później jego filmy mają się świetnie, zdobywając kolejne pokolenia miłośników, ale obok nich istnieje prawdziwy pomnik: ogród Jarmana w Dungeness w południowej Anglii. Kampania społeczna z 2020 roku, w której udało się zebrać 3,5 miliona funtów, by ocalić queerowy raj artysty, to rzadki przykład sukcesu pospolitego ruszenia. Potrafił je zainspirować chyba tylko ktoś taki jak Jarman – figura powszechnie w Wielkiej Brytanii wielbiona i kochana.
Nie zawsze tak było. Po śmierci porównywany do Oscara Wilde’a czy Wiliama Blake’a, podobnie jak oni zmagał się za życia z brakiem uznania, marginalizacją i homofobią. „Współczesna natura” – dzieło absolutnie wyjątkowe w i tak niezwykle wszechstronnej karierze, która obejmowała, poza filmem, m.in. malarstwo, literaturę i scenografię – przynosi summę przemyśleń Jarmana na temat własnej biografii, sztuki, polityki i świata, w którym żył. Choć przede wszystkim jest to książka o uprawianiu ogrodu. Pasja Jarmana do kwiatów i ogrodnictwa, jak wynika z lektury tego dziennika obejmującego lata 1989 i 1990, przewyższa jego namiętność dla filmu i mężczyzn. To w niej Jarman znajdował sens, cel i ukojenie, ukoronowanie własnej aktywności w świecie, który wówczas, pod koniec lat 80., nie był łaskawy, zwłaszcza dla gejów chorych na AIDS.
Wkrótce po diagnozie w 1986 roku za spadek po ojcu Jarman kupuje drewniany dom – w książce w tłumaczeniu Pawła Świerczka pozostawiony pod swoją angielską nazwą „Prospect Cottage” –na smaganym wiatrem wybrzeżu Dungeness w hrabstwie Kent. I zaczyna hodować ogród. W pewnym sensie przetrwanie w trudnym, zimnym klimacie jest testem zarówno dla uprawianych przez niego roślin, jak i dla samego Jarmana, który z dnia na dzień rejestruje swoje pogarszające się zdrowie i osłabienie.
Niewiele roślin jest w stanie przetrwać w tak surowym klimacie – u Jarmana pojawiają się m.in. czerwone maki, zielony modrak morski czy żółty rozchodnik. Kogoś takiego jak ja, kompletnie, nomen omen, zielonego w kwestiach ogrodnictwa i roślin, sama wielość padających w dzienniku nazw kwiatów i roślin może przyprawić o zawrót głowy. Nie sądziłam jednak, że tak łatwo będzie mi się zaangażować w opisy przyrody, które zazwyczaj nudzą mnie śmiertelnie. Fakt, że Jarman wybiera kwiaty, które rozkwitają i pięknieją mimo wszelkich przeciwności, wydaje się metaforą losu gejów w czasie zarówno AIDS, jak i thatcheryzmu, który angielskim homoseksualistom przyniósł jeden z najcięższych rozdziałów w ich historii.
Z powodu Sekcji 28 (zakazującej „propagandy homoseksualizmu”) osoby homoseksualne były dyskryminowane w miejscu pracy, pandemia AIDS, podobnie jak w Stanach, nie była poważnie traktowana przez władze, które, zwłaszcza w czasach neoliberalnej rewolucji, zmniejszały nakłady na służbę zdrowia, a profilaktykę HIV i leczenie AIDS wręcz utrudniały z powodu uprzedzeń. Narracja „Współczesnej natury” to żałobny memuar, w którym opisy rozwoju i kwitnięcia ogrodu przeplatają się z wiadomościami o pogarszającym się stanie lub śmierci kolejnych przyjaciół. Natura wydaje się mniej bezwzględna niż społeczeństwo i kultura tworzone przez człowieka.
Derek Jarman, „Współczesna natura”. Przeł. Paweł Świerczek, Ha!art, 496 stron, w księgarniach od października 2023„Współczesna natura” przedstawia stopniowe, pełne wzniosłości, ale i melancholii, pogrążanie się człowieka w pejzażu i naturze. To bardzo płodny twórczo okres w życiu Jarmana. Mimo choroby artysta nieustannie tworzy: maluje, rzeźbi, nadal robi filmy, a przede wszystkim pisze. Nie tylko dziennik, powstaje też koncepcja filmu „Ogród”, dzieła w jego kanonie absolutnie wyjątkowego, bezpośrednio zainspirowanego ogrodem w Dungeness. W filmie, ukończonym w 1990 roku, następuje m.in. scena „kanonizacji” Jarmana, usadzonego na tronie, w udrapowanych złotych szatach, mrużącego oczy w południowym słońcu, otoczonego orszakiem „zakonnic”, a tak naprawdę performerów w dragu z amerykańskiej grupy Sisters of Perpetual Indulgence (Siostry Wiecznego Pobłażania Sobie). Jarman nie był niechętny tego rodzaju kampowym transformacjom, a sama symbolika „ogrodu” rozkoszy ziemskich w czasach śmiercionośnej pandemii AIDS nie traci ani w książce, ani w filmie swojej dwuznaczności.
Książkę przenika gejowska melancholia, wspomnienia inicjacji seksualnej, ulotnych, ale niezapomnianych spotkań podczas cruisingu w parkach Londynu. Smutek za odchodzącym życiem momentami sprawia, że maleje entuzjazm dla budowania ogrodu. W książce mamy strzępki z pisania scenariuszy, projektowania scenografii i montowania teledysków i filmów koncertowych, m.in. dla Pet Shop Boys, którzy akurat niewiele wcześniej wypuszczają „It’s a Sin”, nieoficjalny hymn brytyjskich gejów z teledyskiem w reżyserii Jarmana. Autor wykłada nam swoją specyficzną filozofię, w której mieszają się wpływy restrykcyjnego wychowania i religijności wpajanej przez rodzinę, zwłaszcza ojca wojskowego, pobyt w szkole z internatem, doświadczenie przemocy i homofobii, wstyd przełamywany pierwszymi intensywnymi doświadczeniami seksualnymi.
Codziennie rano Jarman budzi się w swoim skromnie urządzonym wnętrzu – zdjęcia ukazują prostotę godną klasztornej celi – z nową nadzieją stworzenia czegoś ważnego, gotów wykrzesać z siebie nowe pokłady energii, wieszając nowe obrazy, idąc na spacer na plażę, żeby zebrać nowe kamienie do ogrodu albo do naszyjnika; znaleziska z plaży, fragmenty lin, sieci rybackich, narzędzi stanowiły później elementy dekoracji jego chaty. W nieustającym poświęceniu Jarmana dla tworzenia jest coś z religijnej ascezy, a jego filmy „Anielska rozmowa”, „Caravaggio” czy będący testamentem „Ogród” należą do najgęściej odwołujących się do chrześcijańskich i katolickich symboli. Jarman był w swoim pojmowaniu religii przewrotny: jako zdeklarowany ateista nie chciał mieć nic wspólnego z homofobicznym kościołem instytucjonalnym, jednak chętnie dokonywał jego kampowego przechwycenia i lubił jego operowość.
Między autobiografią i sztuką nie ma u Jarmana jasnego podziału. W pamiętniku szokuje optymizm mimo szwankującego zdrowia. Trudności związane z realizowaniem filmów nigdy nie zmąciły jego poczucia szczęścia: „Jestem najszczęśliwszym filmowcem mojego pokolenia, zawsze robiłem tylko to, co chciałem. Teraz filmuję tylko swoje życie, jestem radosnym megalomanem”. O swoim ogrodzie mówił, że jego granice wyznacza horyzont, i pragnął znieść rozróżnienie między ogrodem a kamienistą plażą, w której sąsiedztwie był położony. W tle rozpościera się elektrownia jądrowa, „dwudziestowieczny Babilon, wielki, lśniący liniowiec zacumowany w dziczy”. Pamiętnik Jarmana rejestruje fragment czegoś, co dziś możemy nazwać naturą antropocenową i co świadczy o pewnej grozie relacji człowieka i natury. Świat wypadł z ram, pejzaż staje się nawiedzony, niczym miejsce akcji apokalipsy, i mimo lekkości i dobrego humoru, którym skrzy się książka, Jarmanowi nie udaje się uciec od tej aury.
Jarman kochał też chwasty, zafascynowany tym, jak ich wszędobylska, chaotyczna natura z nieokiełznanym pożądaniem zaburza logikę ogrodu. Chwasty są queer, niezainteresowane porządkiem czy podporządkowaniem się, „reprodukcyjnym futuryzmem” kultury dominującej, jak nazywa to teoretyk queer Lee Edelman. Jarman pisze, jak bardzo nie podobają mu się próby okiełznania homoseksualności i wplecenia jej w tkankę burżuazyjnej brytyjskiej moralności. Artysta nie chciał do końca kontrolować wzrostu swojego ogrodu, pozwalając na zagoszczenie w nim przypadkowych, „niezdrowych” elementów. Mimo że Dungeness jest teraz chronione, cień rzucany nań przez elektrownię jądrową sprawia, że łatwo wyobrazić go sobie jako element pejzażu postapokaliptycznego.
Choć pisma Jarmana nie biorą na celownik kapitalizmu per se, jego krytyka nieludzkiej polityki ekonomicznej Margaret Thatcher jest nieodzownym elementem jego przemyśleń. Jarman sprowadza się do Dungeness dokładnie w momencie śmierci idealizmu powojennego konsensusu, kresu przemysłowego kapitalizmu i marzenia o pozytywnym postępie, którego zardzewiałe fragmenty zbiera na plaży. To chyba właśnie porusza mnie najbardziej i uważam za najpiękniejsze w tym dzienniku: wyobrażam sobie coraz bardziej wątłą, wysoką postać Jarmana, zabierającego do domu, swojego małego sanktuarium, te pozorne śmieci, odpady, a przecież przedmioty zarazem bezcenne. Prospect Cottage nie jest miejscem nadziei, ale raczej schronienia i medytacji nad możliwością dalszego życia w świecie utraty, śmierci i rozkładu.
Ogrodowi nieustannie coś zagraża, mróz, susza, a przede wszystkim słone, porywiste wiatry, jednak nawet po ciężkich nocach Jarman nie stara się ratować go za wszelką cenę. Woli katalogować to, co go otacza, a każdy spacer przynosi nową litanię wspaniałości: „Mój spacer do Long Pits nie przyniósł żadnych nowych kwiatów, ale te wciąż kwitły: szczaw, ożanka nierównoząbkowa, jastrzębiec, mak, siwiec żółty, waleriana – która szybko więdnie, lepnica nadmorska, starzec jakubek pokryty pomarańczowo-czarnymi gąsienicami proporzycy marzymłódki, żmijowiec – najbardziej spektakularny kwiat Ness, pięciornik, rozchodnik, eutaxia, nostrzyk, popłoch, kurzyślad polny, wierzbownica, prawoślaz, lnica, rzepik, dzika róża, szczaw kędzierzawy, lepnica zwisła”. Te sugestywne nazwy brzmią jak wiersze albo zaklęcia, zakochujemy się w ich brzmieniach, a ja czułam się zobowiązana wszystkie te kwiaty wyszukać w internecie, żeby je sobie wyobrazić.
Źródłem piękna może być cokolwiek, nawet kolcolist, inaczej janowiec, roślina niepozorna, kolczasta, pokrywająca się małymi żółtymi kwiatami, która zyskuje nieoczekiwany zachwyt Jarmana, pojawiając się w jego zapiskach, co wyliczyłam co najmniej 19 razy. Siła języka objawia się tu w plastyczności opisów: „Kolcolist to płomień złotych kwiatów, siłą ułożony przez wiatr w spazm dziwnych kształtów, pogięte gałęzie wykręcają się jak pranie. To jedyny zimowy kwiat na Ness; niektóre krzaki mają sześć stóp wysokości, ukoronowane ciasnymi pękami kolców, które skrzypią na wietrze. Pozostałe krzaki lgną do podłoża, ukształtowane w zgrabne stożki i piramidy przycinane przez króliki z precyzją rzeźbiarza. «Sezon na całowanie kończy się, kiedy kolcolist kończy kwitnąć». Nie ma się co martwić – tutaj kwitnie zawsze. (...) W samym środku [kępy] złote światło i mocny zapach. Krzewy zdają się stare – wijące się, sękate pnie, jakby wykręcane okrutnie przez wschodni wiatr. Wiele z nich, od dawna martwych, tworzy dywan podobny do kłębiącego się wężowiska”.
Na początku dziennik jest bardzo erudycyjny, obfituje w cytaty i wzmianki o kwiatach w pismach antycznych i literaturze. To znamienne, że im bardziej choroba pochłania autora, dosłownie i w przenośni, wyliczenia kwiatów zmieniają się w wyliczenia leków: „Rentgen okazał się czysty, czynność płuc się poprawiła. Klinika Wharfside to wyspa – Albinioni na odtwarzaczu kasetowym, życzliwość, wszyscy pomocni. Rozmowy i uśmiechnięte twarze. Zabrałem swoje recepty do apteki: AZT, rifater, pirydoksyna, metamina, kwas folinowy, triludan, sulfadiazyna, karbamazepina”. Ogród miał być panaceum, które w tym wypadku nie okazuje się pomocne. „Moja pharmocopoeia zawiodła” – notuje Jarman z żalem. Chyba jednak nie wierzy w to do końca, zbyt wiele energii i miłości wkłada w dalsze kultywowanie ogrodu. „Whitman, [Edward] Carpenter, [Eric] Gill i – bliżej naszych czasów – Ian Hamilton Finlay oraz John Berger – wszyscy, zdaje się, wyruszyli tą starą, prostą ścieżką, drogą wyznaczoną przez pana i panią Blake grających Adama i Ewę: nago w ich londyńskim ogrodzie. Blake i William Morris… Wszyscy oglądają się za siebie – za rajem na ziemi. I wszyscy byli w konflikcie ze światem wokół”. Jarman sam skazuje się na banicję w Dungeness, zmęczony uwagą tabloidów i chorobą, widząc w ogrodzie ostatnią dla siebie możliwość zrealizowania pewnego rodzaju pomnika, splecenia życia i sztuki, tak jak chcieli jego poprzednicy.
A jednak dla wielu obecnych pielgrzymów współczesne Dungeness, po fascynującej lekturze dzienników, musi być rozczarowujące. Unikalny księżycowy krajobraz okazuje się po prostu angielskim wybrzeżem. Dom bez swojego gospodarza jest tylko domem. Wydaje się, że końcowa lekcja „Współczesnej natury”, jeśli taka w ogóle istnieje, płynie właśnie z rozczarowania samym miejscem. To nie konkretne „miejsce” na mapie ma znaczenie, ale to, co zrobimy z naszym najbliższym otoczeniem. Jarman miał zdolność przemieniania zwykłego w magiczne, „uniezwyklania” tego, co codzienne.