I co teraz
fot. The Hamster Factor, Gothenburg sea monster breaks through the ice, flickr.com, CC BY-NC-ND 2.0 Deed

20 minut czytania

/ Obyczaje

I co teraz

Aleksandra Boćkowska

Praca w kulturze przez osiem lat rządów PiS obnażyła to, co wcześniej pozostawało przesłonięte przez pasję, misję, radość – fatalne warunki zatrudnienia. Rozmawiam z Jolantą Prochowicz, Jakubem Skrzywankiem i Kacprem Szaleckim

Jeszcze 5 minut czytania

Rzadko bywam w Szczecinie, ale tak się złożyło, że właśnie tam witałam i żegnałam PiS. Oczywiście, w pewnym stylistycznym uproszczeniu. 25 października 2015 roku głosowałam właśnie tam (na kandydata Zielonych), a wyniki śledziłam w drodze powrotnej do Warszawy. Osiem lat później odwiedziłam Szczecin 28 października. Wyniki wyborów, w których dotychczasowa opozycja uzyskała przewagę, były już znane od dziesięciu dni, ale ciągle szeroko komentowane.

W grudniu, jak wiemy, wydarzenia przyspieszyły i dziś wydaje się, że październik był w innej epoce. Kto wtedy oddychał z ostrożną ulgą, dziś może zaczerpnąć powietrza. Jest świeższe. Kto wówczas czuł entuzjazm, być może niepokoi się, czy po efektownym starcie wystarczy energii na mozolne drobiazgi. PiS-owscy propagandyści nadają z podziemia, ale wciąż mają swojego prezydenta.

Pod koniec października w szczecińskiej Miejskiej Bibliotece Publicznej trwał festiwal OKOlice Literatury, w którego ramach Jakub Skrzywanek, Janusz Schwertner i Weronika Fibich dyskutowali o reportażu w teatrze i granicach wolności. „Zacząłem karierę w 2016 roku, nie znam innej Polski niż PiS” – powiedział w pewnym momencie Skrzywanek. Opowieść o emocjonalnej cenie, którą zapłacił za te lata, spuentował: „Jestem wrakiem”. 

A ja uzmysłowiłam sobie, że jest już rzesza artystów, aktywistek, krytyków i pisarek, którzy nie znają innej Polski. „A wielu w ogóle nie ma, bo na starcie znaleźli inną pracę – zauważa Jakub Skrzywanek. – Jak w stanie wojennym, kiedy artyści bojkotowali telewizję i teatry i z tego względu wiele osób nie weszło do zawodu”.

Porozmawiałam z kilkoma osobami, które zaczęły pracę w kulturze już w czasach PiS. Po ośmiu latach są upiornie zmęczone, nie tylko ideologicznymi naciskami.

Przesunięcie

W 2015 roku Jolanta Prochowicz, współtwórczyni Festiwalu Kina Kobiet „Demakijaż”, od kilkunastu miesięcy działała w lubelskiej kulturze, pracowała w pozarządowej organizacji Homo Faber, współpracowała z festiwalem Watch Docs. Już wtedy zorientowała się, że studenckie plany pracy w instytucji kultury trzeba zweryfikować.

„Zderzyliśmy się z betonem – wspomina. – W Polsce rządziła PO, w Lublinie, tak jest zresztą do tej pory, jej prawicowe skrzydło. W instytucjach – dyrektorzy wybrani bez konkursów. Nie było jasnych kryteriów przyznawania grantów, nie było etatów, wszystkich wypychano na umowy zlecenia albo dzieło. W związku z tym moje pokolenie po prostu nie zostało w kulturze. Kapitał Lublina jako miasta uniwersyteckiego już wtedy trwoniono”.

Dojście PiS do władzy nie zmieniło w jej sytuacji młodej prekariuszki kultury zbyt wiele. Dotacje samorządowe płynęły tam, dokąd płynęły wcześniej. Prezydent miasta Krzysztof Żuk nadal zakazywał marszów równości. Festiwal Demakijaż ruszył w 2016 roku. W programie, oprócz filmów, były m.in. debaty o feminizmie i koncert Siksy. Prochowicz pamięta, że gdy dwa lata wcześniej z przyjaciółmi opracowywali koncepcję festiwalu, zastanawiali się, czy słowo „feminizm” nie zabrzmi we wnioskach o dofinansowanie zbyt progresywnie. Po pięciu latach łatania domowego budżetu ze zleceń zatrudniła się w międzynarodowej szkole, gdzie do dziś uczy polskiego i filozofii.

Jakub Skrzywanek jesienią 2015 roku studiował na drugim roku krakowskiej Akademii Teatralnej i przymierzał się do reżyserskiego debiutu w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Szykował spektakl „Cynkowi chłopcy” oparty na tekstach Swiatłany Aleksijewicz. Na próbach wszyscy żyli zmianami politycznymi. Nie panikowali, bo mało kto wyobrażał sobie, że może być gorzej niż za Platformy. Aż 18 listopada na wrocławskim Rynku Jan Rybak i Jacek Międlar podpalili kukłę Żyda. Dla Skrzywanka to było wydarzenie formujące.

„Moja mama zajmuje się we Wrocławiu edukacją wielokulturową, jako uczeń uczestniczyłem w wymianach polsko-izraelskich, jeździłem do Instytutu Yad Vashem – opowiada. – Do czternastego roku życia mieszkałem przy wrocławskim Rynku. W fontannie, przy której to się stało, wygłupialiśmy się z chłopakami z podwórka. I po latach zobaczyłem coś, czego nie spodziewałem się zobaczyć gdzie indziej niż w podręcznikach historii. To był szok”.

Skrzywanek przypomina sobie swastyki na murach, antysemickie publikacje, wreszcie rosnący w siłę Marsz Niepodległości – i wie, że spalenie kukły było dużo bardziej znaczące, niż uznały prokuratura i sąd (po dwóch latach Rybak dostał wyrok trzech miesięcy więzienia; karę odbył w areszcie domowym). Był to zwiastun tego, co wydarzy się w nadchodzących latach.

Pod wpływem tamtych wydarzeń zmienił koncepcję „Cynkowych chłopców”. Miało być o resentymentach wojennych, Rosjanie niedawno zajęli Krym, w zachodniej Ukrainie trwała wojna. Będzie – zdecydował – o resentymentach w Polsce, o tym, jak podnosi głowę faszyzm.

Kacper Szalecki w 2016 roku pisał maturę. Kończył liceum plastyczne w Gdyni, robił dyplom z metaloplastyki. Przygotował cywilne odznaczenia państwowe – wyglądały jak z metalu, a były z materiałów, które metal udawały. „Wtedy było głośno o osobach, które oddają ordery prezydentowi Dudzie, może miało to wpływ na wybór przeze mnie tematu, ale przesadziłbym, mówiąc, że byłem polityką poruszony”.

Część jego dyplomu stanowił projekt, który kontynuuje do dziś: „Potopia” – utopijna wizja różowo-żółtej Polski. Wystarczy zbyt długa ekspozycja na słońce albo po prostu upływ czasu, by czerwień z polskiej flagi wpadła w róż, a biel zżółkła. „To jest bardzo niewielkie przesunięcie. Nie musi stać się nic drastycznego, wystarczy naprawdę subtelna rzecz” – mówi. Subtelne przesunięcia zdefiniują jego osiem lat życia pod rządami PiS.

Szept

Na początku było miło. Pojechał na studia do Łodzi, współtworzył Dom Mody Limanka, funkcjonował – jak przyznaje – na maksa w bańce. Kiedy dyrektor Muzeum Sztuki Jarosław Suchan, oprowadzając po wystawie ministra kultury Piotra Glińskiego, pokazywał mu ubrania Limanki, artyści śmieszkowali na Instagramie. „Wydawało nam się to superkomiczne”. A potem zaczęły się przesunięcia. Pisząc wnioski o stypendia, znajomi używali ezopowego języka i wymyślali neologizmy, by zastąpić słowo „queer”. Mała rzecz, a znacząca.

Prezydent Andrzej Duda w kampanii wyborczej sięgał po homofobiczne argumenty i mówił, że LGBT to ideologia, a nie ludzie. Duża rzecz, a – jak się okaże – niewiele znacząca.

Kacper pamięta, że instytucje kultury, nawet te jeszcze nieprzejęte, reagowały z ociąganiem. Od pół roku pracował w dziale komunikacji Muzeum Sztuki i był wtedy kuratorem rezydencji online Pameli Bożek na muzealnym Instagramie. „Muzeum nie odniosło się do wypowiedzi Dudy. To było dla mnie bardzo trudne, rozczarowujące” – wspomina.

Jesienią 2020 roku uczestniczył w Triennale Młodych w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku i przekonał się, jak podział, który zgotował Polsce PiS, zamazuje niuanse. „Z innymi artystkami publicznie zwróciliśmy uwagę, że nie wystarczy być anty-PiS, żeby dobrze zarządzać zespołem. Wiele osób uznało wtedy, że popieramy władzę” – opowiada Szalecki.

Był tym zmęczony, na jakiś czas zrezygnował z tworzenia, chciał odpocząć za biurkiem w Muzeum. Jednak subtelne przesunięcia w końcu i jego docisnęły do ściany. W grudniu 2021 roku PiS odwołał z funkcji Jarosława Suchana, wiosną na jego miejsce przyszedł Andrzej Biernacki. Szalecki wytrzymał z nowym dyrektorem rok.

Praca wbrew własnym przekonaniom, w dodatku pozbawiona przyjemności, którą daje uczestnictwo we wspólnych projektach, okazała się nieznośna. Obnażyła to, co wcześniej pozostawało przesłonięte przez pasję, misję, radość – fatalne warunki finansowe.

„Dyrektor przekonywał mnie, żebym został, bo to, że nie zgadzamy się co do tego, czym jest, a czym nie jest sztuka, jest bardzo wartościowe i twórcze, również dla mnie jako artysty. Sugerował, że jest między nami jakaś równa relacja, choć przecież była hardkorowo nierówna. On miał megafon, ja mogłem szeptać na uszko” – opowiada Kacper Szalecki. Dziś pracuje w Muzeum Warszawy w zespole złożonym – jak mówi – z kombatantów z różnych przejętych instytucji.

Przemoc

W historii Jakuba Skrzywanka nie było chwili na śmiech. Prosto z Wałbrzycha przyjechał do Warszawy, gdzie został asystentem Olivera Frljica przy „Klątwie”, wystawianej w Teatrze Powszechnym. Niech wystarczą migawki.

Za drzwiami teatru agresywny tłum, w środku załoga – techniczni, aktorzy, wszyscy – trzymają stół, którym próbują zabarykadować wejście, policja zwleka z pomocą.

Festiwal Malta w Poznaniu. Frljić ma być jednym z kuratorów, minister cofa dotację, widzowie robią w internecie zrzutkę, reżyser i tak obraża się na Polskę, ma dość, nie przyjeżdża.

Festiwal Dialog we Wrocławiu. Minister wycofuje finansowanie, znów protest, policja, barierki. Jeszcze przed spektaklem z Warszawy nadchodzi informacja, że pod Pałacem Kultury podpalił się Piotr Szczęsny.

„To był rok 2017. Destrukcja państwa trwała, ludzie jeszcze wychodzili na ulice, ale coraz wyraźniej widzieli, że nic z tego nie wynika. Rząd robił, co chciał, poparcie w sondażach nie spadało. Zacząłem zadawać sobie pytania, jaki powinien być teatr, czy dotychczasowa strategia jest słuszna – opowiada Skrzywanek. – Kiedy w 2018 roku prezydent Duda wziął udział w warszawskim Marszu Niepodległości, uznałem to za przekroczenie granicy”.

Dużo wtedy rozmawia z dyrektorami Teatru Powszechnego Pawłem Sztarbowskim i Pawłem Łysakiem. Wiedzą, że trzeba zrobić coś mocnego o faszyzmie, zastanawiają się co. Po którymś z takich spotkań Jakub wraca do domu, kładzie się na łóżku, patrzy w sufit i przychodzi olśnienie. „Zróbmy «Mein Kampf»” – oznajmia, gdy po dwóch tygodniach widzi się ze Sztarbowskim. „Albo tak, albo dajmy sobie spokój, bo już nic nie działa”. Namysł trwał jakiś czas, ale w końcu teatr zdecydował się wziąć odpowiedzialność za spektakl, w którym fragmenty manifestu Hitlera – brzmiącego złowrogo znajomo – wygłasza i wyśpiewuje rodzina z klasy średniej. Co więcej, wpisał tytuł w program obchodów Roku Antyfaszystowskiego.

Awantura zaczęła się jeszcze przed premierą, gdy spektakl zapowiedział „New York Times”. „Atakowali nas politycy PiS, ale strona demokratyczna też nie była zachwycona. Miałem wrażenie, że nienawidzą nas wszyscy” – wspomina Skrzywanek.

Wtedy pierwszy raz dostał na prywatną skrzynkę wiadomości mówiące, że jest kurwą, że nie jest Polakiem, że lepiej, żeby umarł. Przekonał się, co potrafi rozpędzona przez PiS machina przemocy.

„Już po «Klątwie», która zresztą poza festiwalem Dialog nie była nigdzie w Polsce pokazywana, obserwowałem, jak zawęża się przestrzeń do pracy. Wiele teatrów, które wcześniej chciały mnie zaprosić, nie wróciło do rozmów. Dzisiaj środowisko jest zjednoczone, ale w pierwszej kadencji PiS lęk był dużo silniejszy.

Jednak w trakcie burzy o „Mein Kampf” do Skrzywanka zadzwonił Piotr Ratajczak, wówczas kurator programowy Teatru Współczesnego w Szczecinie. W imieniu Anny Augustynowicz zaprosił go do pracy. „Piotrek, ale ty nie chcesz poczekać, co się wydarzy po premierze? Już teraz nikt ze mną nie gada, a może być gorzej” – zagadnął Skrzywanek. Ratajczak nie chciał czekać.

W 2021 roku Jakub Skrzywanek został kuratorem programowym, a rok później dyrektorem artystycznym Teatru Współczesnego. Od tej pory szczeciński teatr nie dostał żadnego ministerialnego wsparcia – ani na bieżącą działalność, ani na wyjazdy zagraniczne. Z jednym wyjątkiem, kiedy Instytut Teatralny przyznał dotację na polskie tournée spektaklu „Edukacja seksualna”. Skrzywanek podziękował za to w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Ministerstwo w odpowiedzi zażądało wycięcia swojego logo z materiałów promocyjnych.

Łzy

Skrzywanek poryczał się, gdy wysiadł z metra i spóźniony biegł do baru Studio w dniu wyborów prezydenckich w czerwcu 2020 roku. W sobotę wysłał 720 SMS-ów, w których prosił znajomych, by nie zapomnieli pójść na wybory. Wierzył, że Rafał Trzaskowski wygra z Andrzejem Dudą. W barze Studio miał to świętować z przyjaciółmi. Zanim do nich dołączył, sprawdził wyniki. „Ja pierdolę, tu się nic nie zmieni, nie ma szans, społeczeństwo po prostu tego chce” – myślał.

Kacper Szalecki płakał 15 października, gdy zobaczył kolejkę do lokalu wyborczego. „Po ośmiu latach życia w ciągłym konflikcie nie miałem siły na optymizm. Frekwencja sprawiła jednak, że udzielił mi się nastrój podniosłości”.

Jolanta Prochowicz rozpłakała się, gdy zobaczyła wynik Lewicy. Nie były to łzy szczęścia. Przed wyborami codziennie mówiła do żony: „Kocham cię i mam nadzieję, że Lewica zdobędzie 15 procent”. Jeśli chodzi o liberałów, nie ma zbyt wielkich złudzeń: „Teraz zmienia się narracja, ale nie dlatego, że Donald Tusk nauczył się czegoś w Brukseli, a dlatego, że ludzie dzień po dniu wywierali nacisk, wychodzili na ulice, uparcie mielili tematy”.

Postulaty

16 października 2020 roku, gala wręczenia lubelskich wyróżnień kulturalnych Żurawie. W kategorii animacja kultury jedna z nominowanych to Jolanta Prochowicz. Zamiast autoprezentacji przedstawia stand-up. Niby żartem, a jednak serio mówi o tym, że wybory dyrektorów w instytucjach kultury przypominają raczej konklawe niż konkursy, że zdecydowała się na występ za darmo, bo lubi spełniać swoje marzenia, a to przecież podstawa płacy w kulturze: nikt tu nie pracuje, wszyscy spełniają marzenia, i jeszcze o tym, jak podczas jednego ze spotkań, które prowadziła, pewna ważna osoba w Lublinie tuż przed włączeniem kamery kopnęła ją w kostkę i ostrzegła: „Jak będziesz mówić głupoty, to będę kopać cię dalej”. „Bardzo chciałabym, żeby żaden twórca i żadna twórczyni w tym mieście nigdy już więcej za to, co robią i myślą, nie byli kopani w kostkę” – kończy swój stand-up Prochowicz.

Chwilę później odbiera nagrodę za „różnorodne działania, które włączają i promują równość, za oddanie głosu tym, którzy na co dzień nie są słyszani, i za kreowanie lubelskiego wydarzenia o ogólnokrajowym zasięgu”.

„Nie mogę powiedzieć, że jestem w Lublinie animatorką wyklętą. Dostałam przecież tę nagrodę przyznawaną przez Urząd Miasta, nasz festiwal otrzymuje dotacje – mówi. – Ale cieszę się, że nie dostałam stałej pracy w kulturze. To jest dobre dla mojej spójności etycznej, bo nie muszę szukać kompromisów w działalności artystycznej czy aktywistycznej. Stała pensja daje mi wolność wywierania wpływu i krytykowania patologii – mobbingu, kolesiostwa, niskich płac” – podkreśla.

Od czasu do czasu ktoś ją pyta, co należy zmienić w kulturze. Pytam i ja. Wylicza postulaty w punktach.
Po pierwsze, kadencyjność osób dyrektorskich i przejrzyste konkursy; dość traktowania instytucji jak folwarków.
Po drugie, wysłuchania publiczne na początku i na koniec kadencji, żeby odsłonić mechanizmy działania.
Po trzecie, zamiana grantozy i projektozy na stabilne, wieloletnie dofinansowania rozstrzygane w otwartych procedurach z udziałem starających się o nie podmiotów.
Po czwarte, zmiana ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych w taki sposób, by pracowniczki i pracownicy mogli skutecznie i bez mnożenia instytucjonalnych przeszkód strajkować, gdy łamane są ich prawa.
Po piąte, wprowadzenie polityki antymobbingowej we wszystkich instytucjach.
Po szóste, rozszerzenie uprawnień Państwowej Inspekcji Pracy.

Te postulaty powracają od dekad, niezależnie od politycznych barw rządzących. Czy sądzi, że teraz ich realizacja jest możliwa? „Nie spodziewam się rewolucji, ale rządy PiS przyniosły zmianę świadomości społecznej, również na temat wsparcia socjalnego. Mam nadzieję, że przynajmniej nie będzie powrotu do tego, co było wcześniej”.

Dla Kacpra Szaleckiego kluczowym doświadczeniem po ośmiu latach z PiS-em jest otrzeźwienie dotyczące pracy w kulturze. Pracując bez entuzjazmu, zrozumiał, że po prostu go na to nie stać, bo wcześniej zgodził się na złe warunki. Otrząsnął się – jak mówi, przywołując słowo znane z „ABC prekariatu” Kuby Szredera – z oczadzenia artyzolem.

Chciałby, podobnie jak Jolanta Prochowicz, przejrzystych konkursów i standardów zarządzania instytucjami. Żeby już nie wystarczyło być za lub przeciw władzy, aby kierować zespołem, i żeby nie można było bezkarnie rozjeżdżać walcem dorobku pokoleń.

Że jednak do władzy doszli liberałowie, to minimalizuje oczekiwania. Nie sądzi, że kultura stanie się dla rządzących priorytetowa. „Z perspektywy marzeń chciałbym, żeby po prostu były podwyżki w instytucjach kultury”.

Sprawczość

Po pierwszej kadencji PiS i spowodowanych pandemią COVID-19 lockdownach, od których zaczęła się druga, Jakub Skrzywanek zmienił swoje myślenie o teatrze. Uznał, że ma dość reagowania na PiS-owską przemoc i woli pokazywać, że inna rzeczywistość jest możliwa.

W 2022 roku wystawił dwa najważniejsze dla siebie spektakle. „Śmierć Jana Pawła II” w Teatrze Polskim w Poznaniu i „Spartakus. Miłość w czasach zarazy” w Teatrze Współczesnym w Szczecinie.

„Po premierze w Poznaniu okazało się, że zrobiliśmy coś ponad podziałami. Spektakl wywołał dyskusję, ale reakcje z prawej i lewej strony pozostały ze sobą w dialogu – mówi. – Wtedy wymyśliłem, żeby z dialogu uczynić model dla mojej pracy w Szczecinie. Robić teatr, który jest wzmacniający dla społeczeństwa – taki, który pozostaje przestrzenią reprezentacji dla osób wykluczonych, ale zamiast rozdrapywać rany, pokazuje sprawczość i przywraca wiarę, że ona jest możliwa”.

Przed premierą „Spartakusa” strachu było mnóstwo. W finałowej scenie odbył się ślub jednopłciowej pary. Do pierwszych przedstawień zaprosił osoby zaufane, bo bał się, że ktoś wtargnie na scenę i dojdzie do przemocy. Tymczasem wszystkie spektakle, grane przy pełnej, niemal czterystuosobowej widowni, kończyły się owacją na stojąco. Raz przyłączyła się do niej radna PiS, a potem musiała tłumaczyć w mediach społecznościowych, że przecież nie oklaskiwała ruchu LGBT, ale kunszt artystyczny, i że Teatr Współczesny to chluba Szczecina. Przez półtora roku „Spartakusa” obejrzało prawie 20 tysięcy osób.

„Chyba znaleźliśmy język, wobec którego PiS jest bezradny. Dajemy ludziom nadzieję, radość, doświadczenie, które okazuje się dla nich wiążące. Dzieje się coś dobrego, nikt nie chce z nikim iść na wojnę” – mówi Skrzywanek.

Janusz Schwertner, którego reportaże były kanwą scenariusza, po spektaklu powiedział do Jakuba: „Stary, ja czegoś takiego nie widziałem. Wykopaliście piłkę na inne boisko. Wy się już nie domagacie, nie żądacie, nie sprzeciwiacie. Po prostu zaczęliście robić świat, którego chcecie. I nikogo nie pytacie o zdanie. To jest przełomowe”.

Po wyborach Jakub Skrzywanek pojechał do Stanów Zjednoczonych. Spędził 12 dni na Wschodnim Wybrzeżu, miał 40 spotkań o teatrze, ale też o tym, jak strzec demokracji. W końcu zemdlał w nowojorskim metrze. Kiedy się ocknął, zobaczył nad sobą ludzi, którzy pytali, czy ma ubezpieczenie. Niewysokie, ale miał. Wezwali karetkę.

„Leżałem na korytarzu w szpitalu w Queens wśród umierających. Nikt im nie pomagał, ponieważ nie mieli ubezpieczenia. Nie chciałbym, żeby tak było w Polsce” – mówi.

Zasłabł z powodu wycieńczenia organizmu. Wcześniej sądził, że jest niezniszczalny, i nie zastanawiał nad tym, jak się czuje. „Teraz jakby coś pękło, odezwały się gromadzone przez osiem lat stres i zmęczenie. Obiecałem sobie, że chociaż nie wiem, jak będzie wyglądać Polska, to pozwolę sobie pomyśleć, jak się właściwie czuję, w jakiej sytuacji jest mój organizm i ja sam”.