Jak przedmiot zostaje obiektem
fot. Marcin Wojdak

24 minuty czytania

/ Sztuka

Jak przedmiot zostaje obiektem

Rozmowa z Joanną Rogiewicz i Marcinem Gawryszczakiem

Starsze panie z estymą opowiadają, jaki to wspaniały przedmiot. My wiemy, że nie nadaje się do zbiorów, ale żal jest odmawiać. Reakcje na odmowę są różne. To są bardzo trudne, smutne sytuacje, ale musimy być twardzi – mówią pracownicy Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Kiedy oglądałam wystawę „Działy otwarte, działy zamknięte”, na dłużej zatrzymałam się przy dywanie upamiętniającym reformę wojewódzką z 1975 roku. Ułożone na planie mapy Polski herby 49 województw same w sobie są zjawiskowe. Ale najbardziej zdziwiło mnie, że orzeł – godło Polski, ma koronę. W latach 70. nie mógł jej mieć.
MARCIN GAWRYSZCZAK: Ten dywan wisiał w fabryce Dywilanu, po 1989 roku pracownicy doszyli koronę. Mówi to coś o dziejach Polski. Wspaniale, kiedy okazuje się, że obiekt, który mamy w zbiorach, opowiada nie tylko o historii materialnej. Niedawno, w styczniu tego roku, trafił do nas podobny dywan z pomnikami i ważnymi budynkami w Łodzi. Zadzwonił do nas pan i zaproponował sprzedaż.

JOANNA ROGIEWICZ: Mieliśmy pewne obawy, bo wiedzieliśmy, że wisi na ścianie w mieszkaniu od prawie pół wieku. Byliśmy pewni, że musiał wypłowieć. Tymczasem na miejscu okazało się, że jest lekko przybrudzony, ale poza tym w świetnym stanie. Decyzja była prosta i szybka – kupujemy za symboliczne sto złotych.

MG: Temu panu nie chodziło o zarobek, tylko o to, żeby dywan trafił w dobre ręce. Te dywany były produkowane dla instytucji, rozmaitych urzędów. Z maszyny schodził jednak awers i rewers. Awersy brali zamawiający, a rewers można było kupić. I tak dywan z Łodzią trafił do rodziców tego pana. Mamy zresztą w zbiorach projekt – oprócz orła po prawej stronie po lewej jest sierp i młot. W produkcji oba symbole zniknęły. 

Przyznam, że długo byłam przekonana, że w zbiorach Centralnego Muzeum Włókiennictwa są głównie tkaniny i ubrania. Dywan podpowiedział, że macie tu zaskakujące skarby. Można jakoś zdefiniować, co jest obiektem w muzeum takim jak wasze?

JR: To się zmienia wraz z upływem czasu. Długo rzeczywiście Muzeum gromadziło głównie tkaniny – artystyczne, przemysłowe i ludowe, ubrania, maszyny, dokumenty, trochę fotografii. Niedawno otworzyliśmy wystawę „Łódzkie mikrohistorie. Ludzkie mikrohistorie” – w domkach w Łódzkim Parku Kultury Miejskiej, na tyłach Muzeum pokazujemy, jak mieszkali łodzianie w różnych latach, od końca XIX wieku do lat osiemdziesiątych XX wieku. To sprawiło, że w kolekcji znalazły się meble, naczynia, zabawki czy gadżety reklamowe. Jest tam na przykład popielniczka z, za przeproszeniem, „gołą babą”. Kiedyś nikt by nie pomyślał, że może mieć wartość muzealną, dziś wiadomo, że to przedmiot charakterystyczny dla lat 70. i 80.

MG: W latach 80. nikt nie przypuszczał, że przemysł włókienniczy upadnie. Dopiero teraz, gdy dokumentujemy jego historię z różnych perspektyw, doceniamy wartość etykiet ze znakami graficznymi zakładów z PRL i rozmaitych reklamowych gadżetów – kart do gry, aluminiowych kieliszków turystycznych, obcinaczy do paznokci. Zgromadziliśmy już sporą podkolekcję, w której są przypinki, etykiety zapałczane.

JR: Dostaliśmy kiedyś serię znaczków pocztowych z PRL: „Włókiennictwo na znakach pocztowych świata”. Są niesamowite. 

Ile jest obiektów w Centralnym Muzeum Włókiennictwa?
MG:
Ponad 23 tysięcy numerów inwentarzowych. Ale obiektów jest więcej.

JR: Myślę, że dwa razy więcej. Na jednym numerze inwentarzowym zapisany jest obiekt, który może się składać z wielu elementów. Na przykład garnitur ma jeden numer, ale składa się ze spodni, marynarki, kamizelki. Serwis stołowy to 78 elementów. My pracujemy z obiektami, a nie z numerami inwentarzowymi. Praca w muzeum kojarzy się zwykle z oprowadzaniem i pilnowaniem wystawy. Ale kuchnia Muzeum to wcale nie jest picie herbaty. Przy obiekcie jest bardzo dużo pracy. On zawsze jest na pierwszym miejscu. 

 fot. Marcin Wojdak fot. Marcin Wojdak

Hobbiści i szaleńcy 

Na czym polega ta praca?
JR:
Ja obecnie jestem w Dziale Inwentaryzacji, który sprawuje pieczę nad wszystkimi obiektami. Bezpośrednią odpowiedzialność mają opiekunowie kolekcji, ale my jesteśmy nad nimi. Kontrolujemy, czy obiekty są dobrze opisane, czy wszystkie dane są w porządku. Dział Inwentaryzacji to również sprawy związane z prawami autorskimi, udostępnianiem obiektów i ich wizerunków innym instytucjom. 

Czyli jeśli kurator potrzebuje czegoś na wystawę, to idzie do pani?
JR: To jest bardziej skomplikowane. Kurator zwraca się najpierw do opiekuna kolekcji. On musi skonsultować się z konserwacją i jeśli oni nie mają zastrzeżeń, to my sprawdzamy, czy na przykład obiekt nie jest zaplanowany do jakiegoś innego wypożyczenia. Na końcu jest dyrekcja, która wszystko spina i podejmuje ostateczną decyzję.

Pan kieruje Działem Przemysłu Włókienniczego.
MG:
Opiekuję się głównie pamiątkami związanymi z historią Łodzi przemysłowej oraz tkaninami przemysłowymi i tym, na czym powstawały, czyli maszynami. Dzielę je na trzy kategorie: lekkie, które może przenieść jedna osoba, średnie, do których potrzeba dwóch–trzech osób, i ciężkie, których przestawienie wymaga zamówienia sprzętu. 

Wystawa „Działy otwarte / Działy zamknięte” będzie czynna do 30 września.

Jakie powiązania są między waszymi działami?
JR: Bardzo duże. W Muzeum żaden dział nie istnieje bez innych. Każdy dział konsultuje z nami wypożyczenia, ale też na przykład udostępnienia fotografii, bo podlega nam też pracownia fotograficzna, która zajmuje się digitalizacją czy udostępnianiem fotografii dla wydawnictw, instytucji naukowych oraz na portalu „Digitex”.

MG: Wszyscy opracowujemy obiekty. Poszczególne działy robią to w inwentarzu elektronicznym, ale w Dziale Inwentaryzacji jest jeszcze Księga Inwentarzowa Muzealiów. 

JR: Weryfikujemy, czy opisy odpowiadają rzeczywistości, czy są wystarczające. Na przykład nie można napisać „pasy biegną przez tkaninę”. 

Dlaczego?
JR:
Bo pasy nie biegną ani nie idą.

MG: Opisy muszą być zwięzłe, najlepiej jest określać wszystko równoważnikami zdań, w tym wypadku „tkanina w poprzeczne pasy” albo „w pasy według osi symetrii”. 

Co jeszcze musi znaleźć się w opisie?
JR:
Poza wyglądem – wymiary, technika wytworzenia, materiał, od kogo nabyte, w jaki sposób. Musi być konkretnie, żeby można było na podstawie tego opisu rozpoznać obiekt. 

Jak trafiliście do Muzeum?
JR:
W 2001 roku skończyłam studia historyczne i ktoś mnie poinformował, że mogę tu pracować jako wolontariuszka w bibliotece. Po pół roku wolontariatu, 1 grudnia, zostałam przyjęta do pracy w dziale Biblioteka i Archiwum. Zajmowałam się biblioteką, ale też archiwum zakładowym, czyli teczkami archiwalnymi oraz muzealiami ze zbiorów Archiwum. Muzealia to każdy przedmiot związany z działalnością człowieka lub z jego otoczeniem, wchodzący w wyznaczony statutem zakres zbiorów. W skład zbiorów kolekcji Archiwum wchodzą obiekty związane z historią Muzeum – na przykład medale, które otrzymywali artyści uczestniczący w Triennale [CMWŁ od 1975 roku organizuje Międzynarodowe Triennale Tkaniny – przyp. AB], fotografie, dokumenty, archiwalia związane z rozwojem tkactwa. Co pięć lat w kolekcjach odbywają się inwentaryzacje. Dość szybko zaproszono mnie do komisji inwentaryzacyjnej. To był chyba 2003 rok, w Dziale Tkaniny Przemysłowej. Bardzo mi się spodobało i chyba sprawdziłam się, bo uczestniczyłam potem w następnych, aż zostałam przewodniczącą komisji. Pięć lat temu nowa wówczas pani dyrektor Aneta Dalbiak zaproponowała mi przejście do Działu Inwentaryzacji. Lubię to, bo dzięki tej pracy znam całą kolekcję Muzeum. Może nie na wyrywki, ale orientuję się, gdzie czego szukać. Wszystkie widziałam, wszystkich dotykałam. Uczestniczę też jako sekretarz w posiedzeniach Komisji ds. Wyceny i Kwalifikacji, która przyjmuje albo nie obiekty do muzealnej kolekcji.

MG: Ja w 2013 roku ukończyłem studia na Uniwersytecie Łódzkim – historię ze specjalnością nauczycielską. Wówczas Muzeum poszukiwało pracownika do Działu Technik Włókienniczych, przeszedłem przez rozmowę kwalifikacyjną i jestem tu od ośmiu lat.   

Musieliście pokochać te przedmioty, skoro zostaliście tak długo.
JR: Muzeum wciąga. W pierwszych latach może być różnie, ale jeśli popracujesz w muzeum trzy–cztery lata, to już nie odejdziesz. Mój mąż, gdy zaczęliśmy się spotykać, powtarzał ciągle: „Przychodzisz zmęczona i zdenerwowana. Zmień tę pracę. Jest tyle możliwości”. Ja pytałam: „Ale jakich?”. Do tej pory wracam zmęczona, ale trudno, tu też jest mój dom. Mogę mieć czasem dość, ale w gruncie rzeczy kocham to, co robię. Tu są rzeczy, do których wracam i o które się martwię. Zdarza mi się do świtu zastanawiać, jak rozwiązać problem z jakimś przedmiotem. Czuję się za te obiekty odpowiedzialna. 

fot. Marcin Wojdak

MG: Pani, która pracuje u nas w księgowości, mówi, że na ulicy rozpoznaje muzealników. Mamy, jak twierdzi, coś specyficznego w sposobie zachowania.

JR: Pracują tu hobbyści, trochę szaleńcy. To nie jest praca dla pieniędzy, nigdy nie będzie. Ale kręci nas, że dotykamy historii – nie politycznej, a materialnej, społecznej. Właściwie z każdym obiektem wiąże się opowieść o ludziach, o warunkach życia, codziennych obyczajach.

MG: Szedłem do sklepu na osiedlu, na którym mieszkam. Zobaczyłem, że przed pergolą stoją buty. Gdybym szedł z narzeczoną, pewnie historia potoczyłaby się inaczej, ale akurat byłem sam. Obejrzałem je. Jedne nieciekawe, współczesne. Ale drugie: nówki sztuki, z metką „Zakład szewski G. Polak. Piotrkowska 118”. Telefon pięciocyfrowy, więc lata osiemdziesiąte albo wcześniej. Zabrałem je do Muzeum. Koleżanki orzekły, że pochodzą z lat sześćdziesiątych, a jedna rozwikłała zagadkę, dlaczego nie były noszone. Na pięcie znalazła ślad krwi – najpewniej więc obcierały, były zwyczajnie niewygodne. Ustaliliśmy też, kim był G. Polak. Dzięki archiwom, książce telefonicznej, wreszcie nekrologom znalezionym w internecie odtworzyliśmy jego historię. Urodził się w 1908 roku, miał na imię German.

To są niesamowite emocje.

JR: Na wakacjach zamęczam rodzinę zwiedzaniem muzeów, zawsze odwiedzam targi, galerie. Zdarza mi się zapatrzeć w jakiś przedmiot z myślą: „To by się przydało do kolekcji”. Mój mąż nic nie mówi, ale wyobrażam sobie, co czuje.

A tu taki rarytas 

Skąd biorą się obiekty w Muzeum?
JR: Są trzy drogi: zakupy, przekazy z instytucji i dary od osób indywidualnych. Z pierwszej korzystamy zazwyczaj, gdy czegoś poszukujemy, bo uzupełniamy kolekcję albo zbliża się wystawa lub znaleźliśmy perełkę. Teraz na przykład rozbudowujemy kolekcję odzieży o rzeczy współczesnych polskich projektantów, więc kupiliśmy kolekcje Arkadiusa. Przekazy zdarzają się nieczęsto. Ostatnio w 2016 roku Ministerstwo Spraw Zagranicznych przekazało nam kilimy, gobeliny i tkaniny malowane z polskich placówek dyplomatycznych. Dla nas to rarytas, jesteśmy w tym zakochani. To dość częsta zależność – instytucje uważają, że coś, co od lat wisi u nich na ścianach, jest niewiele warte, a dla nas to obiekty pożądania. Z kolei ludzie często oferują nam rzeczy, do których są bardzo przywiązani emocjonalnie, a dla nas to zwykły kilimek. Najwięcej otrzymujemy obiektów w darze. Rozczulają mnie starsze panie, które przynoszą coś i z estymą opowiadają, jaki to wspaniały przedmiot. My wiemy, że nie nadaje się do zbiorów, ale żal jest odmawiać. Dostajemy przy okazji całą historię ich życia.  

MG: Mówią: „Mój syn się tym nie interesuje. Jak coś się ze mną stanie, to wyrzuci”. Albo: „Nie chcę robić synowi kłopotu”. Mniej więcej raz w miesiącu ktoś chce nam przekazać maszynę do szycia Singer. Mówimy, że mamy już 40 różnych typów singerów, w dobrym stanie, i nie możemy przyjąć więcej, bo magazyn się nie poszerza. Reakcje na odmowę są różne.

JR: To są bardzo trudne, smutne sytuacje, ale muszę być twarda. Wewnątrz mną telepie, bo wzięłabym wszystko. Mówię jednak: „Wiemy, że pani jest do tego przywiązana, że ma sentyment, ale nie możemy tego przyjąć, bo to nie jest obiekt, który by rozbudował naszą kolekcję”. 

 fot. Marcin Wojdak fot. Marcin Wojdak

Co przyjmujecie?
MG: Zdarza się, że ktoś dzwoni, opisuje tkaninę i orientujemy się, że to coś z fabryki Geyera. Nasze muzeum mieści się w dawnych zakładach Geyera, więc jesteśmy na to wyczuleni – tym bardziej że zostało niewiele pamiątek, większość uległa zniszczeniu w czasie wojny. Zatem słysząc, że ktoś ma kapę na łóżko od Geyera, chcemy ją natychmiast. Pytamy o warunki, a pan mówi, że wyśle pocztą, prosi tylko, by była informacja, że to dar od niego.

JR: Do mnie zadzwoniła pani ze Szczecina, że ma sukienkę z Hofflandu i chciałaby ją przysłać. Spytałam, dlaczego akurat nam. Powiedziała, że była w Muzeum Miasta Gdyni na wystawie o Barbarze Hoff i widziała tam rzeczy z naszego muzeum. Przysłała czarną sukienkę w idealnym stanie. Rozmawiałyśmy wtedy z opiekunkami kolekcji odzieży o tym, że zgłasza się mnóstwo osób, które chcą nam za duże pieniądze sprzedać zniszczone, dziurawe ubrania, a tu taki rarytas.

MG: Pan z Opoczna napisał do nas, że ma kolekcję metek odzieżowych, które odziedziczył po ojcu. Na zdjęciach wyglądało to średnio, metki wydawały się niestarannie wyprute, ale pojechaliśmy do niego. Na miejscu okazało się, że pan jest konserwatorem i nadzoruje remont kamienicy w Łodzi. Spotkaliśmy się w biurze na budowie, wokół unosił się pył. Wyjął album z metkami i proszę zobaczyć, są wspaniałe! A to etap przed konserwacją.

Tata naszego darczyńcy przed wojną pracował w żydowskiej firmie krawieckiej w Krakowie. Po wojnie pojechał sprawdzić, co z niej zostało. Nic, oprócz katalogu metek. Zabrał je i potem produkował w Opocznie na zlecenie rzemieślników podobne metki. To są przepiękne wzory pracowni kapeluszników, rękawiczników, krawców. Podobno współpracował też z państwowymi zakładami odzieżowymi, ale nie potwierdziliśmy tej informacji.

JR: Zdarzają się telefony, które wprawiają nas w euforię. Ostatnio, tuż przed wystawą w Łódzkim Parku Kultury Miejskiej, zadzwonił do nas pan, że ma do oddania meble z początku XX wieku. Opiekun kolekcji i konserwator pojechali je zobaczyć i okazało się, że to rarytas – łóżko, szafki, cała sypialnia z tabliczką znamionową, z nazwą wytwórni. Taki zestaw na rynku kosztowałby 20–30 tysięcy. A ten pan mówi: „Bierzcie, bierzcie, bo ja nie mogę już na to patrzeć, a mamy remont. Żona się niecierpliwi, chce się ich pozbyć natychmiast”.

Wiedzieli, że to jest tyle warte?
JR:
Myślę, że tak, ale gdybyśmy nie wzięli, to pewnie wystawiłby je na śmietnik. Ludziom często zależy, żeby coś znalazło się w muzeum, by został jakiś ślad po rodzinie. Tymi meblami urządziliśmy jedno z mieszkań na wystawie i jest tam tabliczka, od kogo pochodzi dar.

MG: W 2013 roku, krótko przed moim przyjściem do Muzeum, trafiły do nas krosna, które stały 60 lat na strychu domku jednorodzinnego. Podobna historia – pani zależało, żeby pozostał ślad po rodzinie. Dla Muzeum to było objawienie. Muzeum istnieje od 1960 roku i maszyny, które udawało się pozyskać, były w większości bardzo wyeksploatowane. Zakłady przemysłowe miały wprawdzie obowiązek przekazywać zabytkowe urządzenia, ale robiły to dopiero wówczas, gdy już nic w nich nie działało. Bo, jak to w PRL, plany produkcyjne były najważniejsze, a potem jeszcze wymontowywano części, które mogły się przydać. Tymczasem te krosna – jedno z 1880 roku, drugie z 1900 – są kompletne. W 1947 roku kupił je ktoś, kto zamierzał założyć prywatną tkalnię. Nie zdążył, plany pokrzyżowała historia. Schował jednak krosna na strychu i dzięki temu przetrwały. Na starszym jest jeszcze tabliczka „I.K. Poznański, Łódź”. Gdyby zostały w fabryce, skończyłyby pewnie na złomowisku. A tak pozostało tylko je przetransportować do Muzeum. Swoją drogą, to też była przygoda, bo każde z nich waży kilkaset kilo. Trzeba było przewieźć je w częściach. To jest wspaniała ilustracja nie tylko dziejów techniki, ale też dziejów Polski. Będą eksponowane na nowej wystawie stałej, którą planujemy otworzyć jesienią. 

 fot. Marcin Wojdak fot. Marcin Wojdak

Macie stałych darczyńców?
JR:
Wielu. Niektórzy to hobbyści, byli muzealnicy, miłośnicy historii Łodzi, inni to „przyjaciele” Muzeum. Mają przeróżne rzeczy, których nie spodziewałabym się spotkać – papierosy, banknoty, monety, opakowania po proszkach do prania, cukierkach itp. Bardzo nas wsparli w budowaniu wystawy w Parku. Jesteśmy też na przykład w stałym kontakcie z córką jednego z dyrektorów Domu Mody „Telimena”.

MG: Przynosi nam bardzo dużo rzeczy, bo zależy jej, żeby spuścizna Telimeny, czyli po części Łodzi, przetrwała. Mamy dużo zdjęć z lat 70. XX wieku – z otwarcia salonu przy ulicy Piotrkowskiej, ze spotkań świątecznych. Dzięki informacjom od pani wiemy, kto na nich jest. Dostaliśmy od niej również ubrania, wizytówki, gadżety reklamowe.

Szereg opinii 

Jak wygląda procedura przyjmowania przedmiotów w poczet kolekcji muzealnej?
JR:
Idealna sytuacja jest taka: dzwoni ktoś, kogo już znamy i o którym wiemy, że przekazuje rzeczy w dobrej kondycji. Wtedy odbieram te przedmioty, spisuję protokół i zostawiam sprawę opiekunowi kolekcji, żeby wstępnie ocenił te obiekty pod względem rozwoju kolekcji.

Jeśli przychodzi ktoś nowy, zapraszam na spotkanie opiekuna kolekcji i kogoś z działu konserwacji, żeby zobaczyli, czy jest sens przyjmować te obiekty do oceny. Zdarza się, na szczęście coraz rzadziej, bo uczuliliśmy panów ochroniarzy, by niczego nie przyjmowali bez danych, że ludzie zostawiają coś na portierni i znikają. Wtedy mamy kłopot, bo nawet jeśli nie chcemy przedmiotu, to musimy odnaleźć darczyńcę. Bywa, że darczyńcy zgłaszają się bezpośrednio do opiekunów kolekcji i wtedy oni spisują protokół, przekazują go mnie i czekamy na zebranie Komisji ds. Wyceny i Kwalifikacji.

W jej skład wchodzi dyrekcja, główny inwentaryzator, główny kurator, kierownicy działów merytorycznych, kierownik Działu Konserwacji i ja jako sekretarz. Pozytywne opinie konserwatora i opiekuna kolekcji nie wystarczają, by przedmiot stał się obiektem, bo ani magazyny, ani tym bardziej budżet nie są z gumy. Podchodzimy do wszystkiego ostrożnie. Jeśli dostajemy coś bardzo cennego, to musimy zbadać, skąd darczyńca to ma – wykluczyć kradzieże, niejasne sytuacje. Krótko mówiąc, nie otwieramy magazynu ani nie wydajemy pieniędzy bez pomysłu. Zawsze rozważamy, czy dana rzecz na pewno jest potrzebna. Ja w Komisji pilnuję budżetu, a że jestem sknera, to gaszę entuzjazm koleżanek i kolegów, mówię: „Spokojnie, spokojnie”. Oczywiście ostateczna decyzja należy do dyrekcji. 

Co dzieje się z odrzuconymi rzeczami?
JR:
Wszystko zależy, co zapisaliśmy w protokole. Darczyńcy zaznaczają, czy chcą zwrotu, czy może wolą, żebyśmy użyli przedmiotu jako materiału studyjnego, aranżacyjnego albo na potrzeby działu konserwacji. Sam przedmiot może być niewiele wart, ale mieć guziki czy kawałki materiału, których nam brakuje. Większość osób wybiera aranżację. Przedmiot trafia do działu varia i czeka na okazję, kiedy przyda się przy jakiejś wystawie.

Zdarza się, że coś wypada z inwentarza?
MG:
Bardzo rzadko. Ostatnio chyba w 2004 roku, a wcześniej w 1986. Wykreślenie z inwentarza wymaga specjalnej procedury. Trzeba zebrać szereg opinii i wniosków, muszą zająć stanowisko Rada Muzeum i dyrekcja. Komplet dokumentów wysyła się do Ministerstwa Kultury, które decyduje o skreśleniu. To bardzo długa i żmudna procedura, ale warto czasem to zrobić. 

Reanimacja osnowy

Mówiliście już, że Centralne Muzeum Włókiennictwa szykuje się do otwarcia nowej wystawy stałej „Miasto – Moda – Maszyna”. Jak wyglądają przygotowania do niej?
MG
: Koncepcję zaczęliśmy wymyślać w 2019 roku. W toku rozmów ustaliliśmy, że pokażemy związki Łodzi z przemysłem włókienniczym – od produkcji tkaniny, poprzez historię miasta, po gotowy produkt, czyli ubranie.

Wystawa będzie na trzech kondygnacjach. Na parterze, z przyczyn obiektywnych, staną maszyny. Są zbyt ciężkie, żeby można było postawić je wyżej. Opowiemy tu o procesach produkcyjnych: przędzeniu, tkaniu, drukowaniu. Na pierwszym piętrze pokażemy historię zakładów Geyera splecioną z historią miasta. Na końcu będą rezultaty pracy przemysłu – obiekty z archiwum wzornictwa przemysłowego i moda po 1945 roku.   

Jak spośród kilkudziesięciu tysięcy obiektów wybiera się te, które trafią na wystawę?
MG:
Najwięcej do powiedzenia mają opiekunowie kolekcji. Wszyscy zaproponowaliśmy wstępne listy, które potem były delikatnie okrajane pod kątem aranżacji – żeby było nie tylko merytorycznie, ale i zachęcająco. Wystawa jest przewidziana na dziesięć lat, więc ważne, by obiekty mogły wytrzymać tak długi czas albo miały zamienniki. Względy konserwatorskie nie pozwalają wystawiać tkanin dłużej niż kilka miesięcy. Koleżanki i koledzy odpowiedzialni za kolekcję tkanin musieli wybrać takie, w miejsce których można wstawić inne – na tyle podobne, że nie zburzą koncepcji merytorycznej i nie spowodują zmian opisów.  

Pan, jak się domyślam, wybierał maszyny?
MG:
Tak. O ile tkaniny i ubrania są na tyle niewielkie, że nawet w ostatniej chwili można je gdzieś przenieść, inaczej zaaranżować, o tyle maszyny wymagają bardzo precyzyjnego planowania. Trzeba wiedzieć, jak je ustawić, zanim zjawią się w przestrzeni wystawy, bo po prostu nie są przesuwne. Najlżejsza waży 600 kilogramów, najcięższe – pięć, sześć ton. Wybraliśmy około trzydziestu, mniej, niż było na dotychczasowej stałej ekspozycji. Dla mnie decyzja o rezygnacji zawsze jest trudna, bo wszystkie wydają mi się ciekawe. 

Są już gotowe do ekspozycji?
MG:
Tak. Postaraliśmy się, by każda z nich była obłożona… 

To znaczy?
MG:
Pokazujemy, do czego służyły. Na przykład na krosnach tkaliśmy tkaniny. Tkaniny, które na nich powstawały przez lata, zakurzyły się, poplamiły, zniszczyły. Zrobiliśmy więc nowe.

Większość krosien nie jest już sprawna, nie można ich włączyć. Tkaliśmy więc ręcznie – jedna osoba obracała kołem, była jak gdyby napędem, druga – tkaczem. Pracowaliśmy tak na ośmiu krosnach. Każde z nich ma inną duszę. Otwieranie przesmyku, przerzucanie wątku czy dobijanie – wszystko trzeba było wypróbować w praktyce. Mamy krosno z początku XX wieku, na którym zachowała się osnowa – bardzo krucha z lat 60. XX wieku. Nitki co chwilę urywały się, przerzucenie jednego wątku powodowało konieczność nawiązania kilku nitek, ale z każdym centymetrem tkaniny ta najbardziej krucha część wrabiała się i po czterech tygodniach utkaliśmy metr tkaniny. Pomógł nam kolega, który pracował kiedyś w Dywilanie. Podpowiedział, że aby wzmocnić nici, trzeba je natłuścić. Nie można było zalać ich oliwą, więc spryskiwaliśmy wodą z mydlinami albo pomiędzy nici wkładaliśmy świeczki –przesuwając się po nich, pozostawiały sterynę. Udało się. Dzięki tym zabiegom i cierpliwości udało nam się reanimować osnowę. 

W domu

Mówiliście już, że Muzeum wchodzi w życie. Prywatnie też coś kolekcjonujecie?
JR:
Muzealnik nie może kolekcjonować obiektów, które są związane z kolekcją muzeum, w którym pracuje. Według Kodeksu Etyki ICOM dla Muzeów: „Osoby uprawiające zawód pracownika muzeum nie powinny konkurować z ich instytucją, ani w zakresie pozyskiwania przedmiotów, ani jakąkolwiek osobistą działalnością kolekcjonerską”. Ja mam mnóstwo kryształów, bo nie jestem w stanie z nich zrezygnować, wiążą mnie emocjonalnie z historią rodziny. Inne rzeczy – zdjęcia, serwetki, czasem przynoszę do Muzeum.

MG: Chęć gromadzenia występuje u mnie w wielu aspektach związanych z prywatnymi zainteresowaniami. Odkładam wiele rzeczy – bilety, foldery, pamiątki z miejsc i wydarzeń, w których brałem udział. Jest to prosta droga do „zagracenia” mieszkania, więc staram się ograniczać. 

Dostrzegam sprzeczność. Kochacie przedmioty czy nienawidzicie?
JR:
Ja jestem cała w sprzecznościach. Chomikuję rzeczy po babciach, mamie i teściowej, ale jednocześnie porządkuję i wyrzucam albo oddaję. W głębi duszy chomikowałabym wszystko, ale wiem, że to nie jest dobre – trzeba wiedzieć, co się zbiera, jak i dlaczego. Ta świadomość powstrzymuje mnie przed gromadzeniem.

MG: Zdecydowanie lubię przedmioty. Coś, czego nie ma w postaci fizycznej, dla mnie nie istnieje. Wciąż kupuję płyty i książki. Posiadanie pliku nie jest dla mnie satysfakcjonujące.